Deszcz

Deszcz.

                                                             Jakiś czas temu.

Wprost nienawidził siebie za wszystko, co zrobił, ale to i tak nic nie pomagało.  
Oczywiście, że chciał ze sobą skończyć. Zrobił to trzy dni temu. Wsunął zimną lufę swojego pistoletu do ust. Nacisnął spust dwa razy... i nic. Mimo że magazynek wypełnił poprzednio pociskami. Kiedy przestał się trząść z emocji, rzucił pistolet na brudną posadzkę, wówczas broń sama wystrzeliła. Nie mogła wcześniej?  
Zawsze się zastanawiał co, jest potem. Nic? Ciemność? Płomienie? Na te dobre rzeczy nawet nie liczył. Przecież całe swoje życie czynił zło.  
Zanim nacisnął spust, pomyślał o tych wszystkich, którzy go zdradzili, oszukali i chcieli jego śmierci, kiedy jeszcze był kimś. Czy nadal chcą kiedy jest już nikim? Nikim? Żeby być nikim, trzeba reprezentować sobą cokolwiek. A on przestał być kimkolwiek i czymkolwiek, już dawno temu.  

Teraz
Przeciętny żebrak tego wielkiego miasta śmierdział mniej niż on, właśnie w tej chwili...  
Jeszcze miesiąc temu, zanim go doszczętnie ograbiono, miał na sobie podarte ubranie. Teraz jego wychudłe ciało okrywał brezentowy worek. Związał się w pasie, starym sznurem od żelazka. Włosy lepił kurz, smar, zaschnięta krew od ostatniego lania, trochę pomyj i rzygi. Nie jego. Tego, który spał obok. To stało się sześć dni temu. Wówczas zebrał większość wymiocin z głowy i nawet nie powiedział słowa, bo po co? Tamten by nie usłyszał. Spał głęboko i nie miało sensu go budzić.  
A teraz wchodził do niezłej klasy restauracji. Miał ostanie pieniądze. A właściwie środek płatniczy, który używano już przed wiekami.  
To, co zawiązał, w małym woreczku, wewnątrz swojego wykwintnego odzienia, miało czystość 99,997. Posiadał jeszcze coś cenniejszego. Dzisiaj chciał się tego pozbyć raz na zawsze. Ale najpierw chciał się napić. Również ostatni raz.  
Starczyłoby na ubranie niezłej klasy, mycie i fryzjera. Zostało w nim jeszcze trochę dawnego charakteru. Właściwie tylko to pozostało teraz, w tym cieniu dawnego człowieka...

*

– Czego chcesz włóczęgo? – usłyszałem przed drzwiami.
– Macie tu pół wiekową Scotch whiskey, Glenfarclas, chciałem się tego napić.  
– Zjeżdżaj stąd, albo wezwę policję. Nie warto cię dotykać, śmierdziuchu.  
– Uspokój się dobry człowieku. Dam dziesięć uncji czystego złota, co jest trochę. Wasza butelka kosztuje tylko dwanaście, więc warto mnie wpuścić.
Wyjąłem złoty prostokąt.
– Daj właścicielowi i powiedz o mojej prośbie.
Potężny facet wziął złoto i zniknął w drzwiach. Złota nie wziął. Po trzech minutach pojawił się Harry Lobek, właściciel tej bardzo cenionej restauracji.  
*
Znajdowałem się na Sheldon Square Regnet's Canal, a restauracja była pływającą łajbą.  
Harry miał jasną cerę z licznymi piegami na ciele, charakterystycznego wyglądu skóry przeciętnego tubylca tej wyspy.  
Lekko kręcone włosy i niebieskie, żywe oczy, tego trzydziestokilkuletniego mężczyzny, patrzyły ze zdziwieniem na moją nędzną posturę.
– Czego chcesz, człowieku? – zapytał miło – dam ci coś do jedzenia i znikaj. 
– Pański bramkarz nie przekazał prośby? Macie tu szkocką, za dwanaście tysięcy. Chcę się napić. Mam przy sobie dziesięć uncji czystego złota.
Harry popatrzył na mnie.
– Tu są szacowni goście. Zdobyłem nagrodę. Najpierw się umyj i ubierz.
– Chcę ci dać pięć tysięcy napiwku, dlaczego odmawiasz? Gnijący trup wygląda gorzej niż ja teraz.  
Patrzył nadal wnikliwie i chyba się zastanawiał.
– Musisz się umyć i ubrać. Mam ubranie i łazienkę. Inaczej nic z tego.
– Dobrze. Rozumiem – chyba doceniłem w nim stanowczość.
Popatrzył na mnie jeszcze raz.
– Masz pieniądze?
– Może jestem brudnym żebrakiem, ale nie kłamię.  
   Przez głowę mi przemknęła myśl.
– Dobrze, wierzę ci, ale jeżeli kłamiesz, pożałujesz.
Uśmiechnąłem się, chociaż już dawno zapomniałem, co znaczy radość.
– To znaczy, że mi nie wierzysz.  
Wyjąłem złoto.
Mięśniowiec poruszył się nerwowo, a Harry tylko skinął głową, że zezwala mi wejść.
– Blake, zaprowadź pana wejściem dla pracowników.
Lobek zniknął, a Blake pokazał mi drugie drzwi.

Cóż, musiałem się umyć. Słyszałem przekleństwa z ust napakowanego bramkarza. Pewnie chodziło mu o sprzątnięcie po mnie. Zwykle nie szata zdobi człowieka, ale w moim przypadku, to co na zewnątrz wyglądało nawet lepiej, niż to co w środku. Chyba nie można było upaść niżej.
Domycie moich włosów, trochę trwało. Po trzech porcjach szamponu, czarne, lekko pofalowane włosy spoczęły na wychudzonych barkach. Spojrzałem na miecz. Warty więcej niż złoto. Dużo więcej. Och, gdyby wiedzieli, co mam pod brezentem, pewnie nie pozwoliliby wcale mi wejść i musiałbym wiać, by nie być aresztowany, na co nie miałem dzisiaj ochoty.  
Osiłek przyniósł bordową koszulę, czarne spodnie z wełny i pasek. Oczywiście Blake dostarczył również: szampon, nową gąbkę, mydło i biały ręcznik. Nie mieli butów.  Dla mnie nie stanowiło to problemu.  
Spojrzałem w lustro. To ja?  
Tylko oczy pozostały niezmienne, teraz pełne żalu i smutku.
Trzydzieści minut później siedziałem już za stołem.
– Mogę zabrać pańską paczkę? – zapytała kelnerka.
– Nie. To bardzo ważne dla mnie.
– Dobrze, proszę pana. Proszę dać znak, kiedy będzie pan gotowy z zamówieniem.
Dostrzegłem siniec na jej ramieniu. Poza tym lekki obrzęk, pod prawym okiem, mimo że próbowała go ukryć pod warstwą kremu i pudru. Przeciętnej urody. Ale miała coś w sobie, to odczułem, patrząc chwilę, na dwudziestokilkulatkę.
Czy chciałem jeść? Nie. Ale w końcu otworzyłem kartę. Wystarczył rzut oka. Głównie owoce morza, na które nie miałem ochoty.  
Podniosłem rękę. Dziewczyna podeszła szybko i jej smutną buzię okrył sztuczny uśmiech.
– Tak, proszę pana?
– Sałata z sosem szefa i śledź w oleju. I ta butelka – wskazałem na szkocką, stojącą na małej drewnianej półeczce, wysoko, nad środkiem baru.
– Dobrze proszę pana.  
Wdziałem, że Harry spogląda na mnie ukradkiem w wejściu do kuchni. Podszedł.
– Dlaczego to robisz? To kupa forsy. Nie rozumiem.
– I tak niech zostanie. Dopilnuj, żeby napiwek dostała ta dziewczyna, która mnie obsługuje.  
Uśmiechnął się krótko.  
– Zadbam o to.
Popatrzyłem na niego wnikliwie.
– Wiem, co masz na myśli. Ten jej chłopak... nie jest dla niej odpowiedni. Możesz jej pomóc?
Przez jego twarz przebiegło szybko, kilka uczuć. W końcu przyjął maskę obojętności.
– Nie zajmuję się sprawami osobistymi personelu.
Stał obok i wyglądało z boku, iż rozmawia z szanownym gościem. W moim pół umarłym ciele nadal tliło się człowieczeństwo i empatia.
– A myślałem, że jesteś równym gościem. Szkoda. Jeszcze cztery lata temu sam bym się tym zajął. Ale teraz... Idź już, chcę być chwilę sam.
Dostrzegłem wyraz niezadowolenia na jego twarzy, ale zrozumiał.  
Zostałem sam, ale czy na pewno? Oczywiście, że nie. Moje demony siedziały tuż obok i robiły wrażenie zadowolonych. Spojrzałem na wodę, tę za oknem.  
To ciekawa substancja. Bez niej nie ma życia. Może być oazą spokoju lub też szalejącym żywiołem. Podobnie jak każdy człowiek...
Czas chyba przestał płynąć, przynajmniej dla mnie. Ustały myśli. Nawet smutek i żal nie gościł przez chwilę w moim wychudłym i zaniedbanym ciele. Trwało to już prawie trzy lata.
Maggi przyniosła sałakę i śledzia. Uśmiechnęła się znowu smutno.
– Butelkę zaraz przyniosę.
Kiwnąłem głową.
– Chciała odejść, ale chwyciłem jej dłoń.
– Kochasz go?
Jej rzęsy zatrzepotały i strach okrył jej lico.  Znaczyło, że jest gorzej, niż myślałem. Szkoda, że dzisiaj umrę, inaczej załatwiłbym to jak dawniej.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi!
– Dobrze rozumiesz. Jeżeli możesz, to go zostaw. Zostawię ci sporo pieniędzy. W sam raz na lepszy start.  
Wyrwała dłoń i oddaliła się spiesznie. Chyba jej nie powiedział, drań. Pomyślałem oczywiście o Harrym. Muszę dopilnować, by dostała tę forsę, a może i jeszcze coś więcej.  
Dostrzegłem, że o czymś rozmawia z właścicielem. Rozchmurzyła się i spojrzała na mnie, tym razem z uśmiechem... Cóż, nie codziennie dostaje się pięć tysięcy napiwku.  
Po minucie przyniosła na małej tacy pudełko z mahoniowego drzewa i kryształową szklankę.
– Przepraszam pana. To nie takie proste, o czym pan wspomniał, ale spróbuję. Bardzo dziękuję.  
Kiwnąłem głową.
– Mam nalać?
Popatrzyłem na nią.
– Dam radę.
Zostawiłem troszkę sałatki i jednego śledzia. Wytarłem dłonie białą ściereczką, którą Maggie przyniosła wcześniej i dopiero otworzyłem pudełko. Chyba jednak dobrze, że się odświeżyłem.
Czy warto było wydać taką wartość na trzy szklanki trunku? Może i nie. Ale każdy ma jakieś zasady. Nawet takie nic, jak ja.  
Kilku gości dostrzegło, co piję. Dyskutowali. Czułem złoto w kieszeni spodni. Harry dobrze zrobił, że nie zawiadomił nikogo. Wiedział, że nie mogłem tego ukraść, bo i skąd.  
Zacząłem pić. Wrzuciłem jedną kostkę lodu do szklanki. Powinienem był nie dawać żadnej... I tak zrobiłem, przy następnej.  
Druga porcja miała zdecydowanie lepszy aromat, zarówno smakowy jak i zapachowy. Od kilku lat nie miałem alkoholu o takiej klasie w swoich ustach. Rzadki bukiet, smak hiszpańskiej beczki, pomieszany z aromatem owoców i tytoniu. Tylko znawca zdołałby odróżnić smak tego trunku od choćby, Johny Walkera z czarnym paskiem, za dwie stówki.
Kiedy skończyłem drugą szklankę, obrazy zaczęły się lekko rozlewać.
– Wysikam dwanaście tysięcy – mruknąłem do siebie. – Jestem skończonym idiotą.
W połowie trzeciej szklanki zacząłem tracić orientację.  
I wówczas przypomniałem sobie, co się stało trzy lata temu i od razu wytrzeźwiałem. Ciałem szarpnęły skurcze. Bardzo nieprzyjemne, wprost bolesne. Diana, Chloe, Remi. Wszyscy nie żyją... Powinienem go wówczas zabić, ale przecież to był mój brat. Potem, już ktoś inny go zabił, a żniwo śmierci zaczęło zataczać coraz szersze kręgi. Osiągnęło apogeum i ustało.  
Nie mogłem dłużej o tym wspominać. Wypiłem resztę trunku. Dokonały smak i aromat przykrył beznadzieję mojego żywota. Podniosłem dłoń. Maggi podeszła szybko.
– Wołaj Harrego i zostań tutaj kiedy przyjdzie.
Posłusznie poszła do kuchni i po chwili wrócili razem.
– Coś nie tak, proszę pana? – zapytał.
– Teraz jestem panem, a wcześniej byliśmy na ty, Harry. Dlaczego?
Znowu dostrzegłem, że jego kości policzkowe poruszyły się nerwowo, ale nie udzielił odpowiedzi na proste pytanie. Jedyne, na co się zdobył, to wykrętne usprawiedliwienie.
– Nie wiem jak ma pan na imię – powiedział cicho, chociaż wyraźnie.
– To lepiej. Zapomniałem i to też lepiej. Chcę, byś dał dziewczynie pięć tysięcy. Jeżeli ją oszukasz, dopilnuję, by ktoś spalił ci doszczętnie, tę łajbę. Czy dobrze zrozumiałeś?
– Jest pan nieuprzejmy. Ja jestem uczciwy.
Uśmiechnąłem się ponownie i kiwnąłem głową na znak zgody.  
– Odlicz sobie za ubranie. – powiedziałem tylko.
– To podarunek od firmy – odrzekł sucho.
– W takim razie postaraj się jej pomóc. W końcu dla ciebie pracuje. W tym cholernym życiu trzeba być człowiekiem. Nigdy nie wiesz, co może przynieść następny dzień.
Wyłożyłem złoto na stół. Oczy Maggi zrobiły się duże. Natomiast Harry rzucił wzrokiem po sali i nakrył szybko lśniący metal, bawełnianą ściereczką.
– Trunek przedni. Żegnajcie.
Wstałem i przez chwilę miałem trudności z utrzymaniem równowagi.
– Ma pan mocną głowę, proszę pana. Jeszcze raz dziękuję. – szepnęła.
Nie odezwałem się. Powoli sięgnąłem po zawinięty brezentem, przedmiot.  
– Czy to coś cennego? – zapytał Harry.
– To całe moje zasrane życie. Warte pięć milionów, trzy lata temu i nadal tyle jest, a ja może dostanę dzisiaj trzy. Potem oddam te pieniądze komuś potrzebującemu.  
Ruszyłem do wyjścia.  

Wiatr od Sekwany nieco mnie orzeźwił. Spojrzałem na zachmurzone niebo.
– Nigdy nie świeci słońce w tym mieście – szepnąłem do siebie.
Ruszyłem do Maxa Kruga. Popatrzyłem w koło. Nikogo. Nie chodziło, że nie widziałem przechodniów ani samochodów. Nie widziałem ICH!
Zajęło mi prawie godzinę, by dojść do sklepiku Maxa. Pewnie spał.  
Ale kiedy się dowie co mam dla niego, przestanie być zły o to, że przerwałem mu, dopiero zaczęty sen.  
Cztery lata temu wziąłbym za miecz i pięć milionów, a może i pół miliona więcej. Dzisiaj? Nie miałem prawa go nikomu dać, a sprzedać mogłem tylko Krugowi.
Po czwartym razie, kiedy nacisnąłem miedziany guzik dzwonka, zobaczyłem, że zapalają się światła w jednym z pokoi na piętrze. Potrzebował siedmiu minut, żeby zejść.  
Człowiek, który nie nosi zegarka, po pewnym czasie wie, ile go minęło, z dokładnością co do minuty.  
– Czego tam! Jest jedenasta!
Chyba mnie poznał mimo długich włosów i brody.
– Euri, to ty?
– Nie, twoja babcia. Otwieraj. Mam to dla ciebie.
Rzucił okiem na długi przedmiot zawinięty w brezent. Bez słowa poszedł do środka, a ja podążyłem za nim. Doszedł do swojego gabinetu.  
W swoim antykwariacie miał różne cacka. Wazy greckie, skarby z Egiptu i obrazy z epoki Ming. Strzelby z okresu Napoleońskiego i zbroje od XII do XVII wieku.  
– Chcę zobaczyć. – miał nienaturalnie duże źrenice.
Rozwinąłem i położyłem miecz na orzechowym biurku z XVIII wieku. W całym sklepie panował charakterystyczny zapach lekkiej stęchlizny.
Patrzył długo, zanim dotknął. Miecz miał cztery wieki i był przez jakiś czas własnością samego cesarza.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii dramat i obyczajowe, użył 2399 słów i 13943 znaków.

Dodaj komentarz