Zawód zaufania. Część 1.

Wychodząc z samochodu już pierwszym kroku Lena pożałowała wyboru obuwia. „Idiotka. Kogo próbujesz oszukać?” – mruknęła do siebie omijając co większe kałuże błota. Wiejskie podwórko od dawna, o ile kiedykolwiek, nie gościło tak szykownie ubranej persony. Kobieta spojrzała wymownie na wysiadającego kierowcę, ale nie łudziła się, że przeniesie ją w swych muskularnych ramionach. Zresztą, jak zawsze, nie odzywali się do siebie całą drogę – zwyczajowo zajęła miejsce z tyłu i wpatrując się w zmierzch ogarniający przedmieścia, bardziej niż dobitnie dając znać, że nie ma ochoty na pogawędki. I udając, że nie zauważa ukradkowych spojrzeń kierowcy we wsteczne lusterko.  
Zamykane BMW mrugnęło światłami w momencie, kiedy otworzyły się przed nią drzwi starego domu. Chałupki właściwie, gdyż musiała pochylić głowę przy niskim nadprożu. Tuż za drzwiami, w słabym świetle dostrzegła jednego z ochroniarzy. Z pewnością już go spotkała, jednak nadal większość z nich wyglądała dla niej tak samo. Typowe ABSy, karki bez śladu inteligencji w spojrzeniu, z głupim uśmiechem na opalonych w solarium twarzach.  Na ich tle Kris, mimo porządnej postury,  zdawał się być uosobieniem delikatności, a jego maniery gentelmana – gwarancją szczerości intencji i honorowego zachowania człowieka, w którego świecie słowo liczyło się bardziej niż podpis. A mimo to, a może właśnie dlatego, to jemu nie ufała najbardziej.  
Po pierwszym wciągnięciu morowego powietrza starego pomieszczenia, Lena pożałowała, że nie wzięła apaszki, w którą mogłaby wtulić usta. Wstrzymując oddech instynktownie weszła w głąb budynku, mijając kolejnego ochroniarza. W ostatnim pokoju, na dębowym łożu, tuż pod obrazkiem świętej rodziny, leżała znieruchomiała postać. Równie dobrze mógł to być mężczyzna jak i kobieta, jako że starzy ludzie, jak niemowlęta, często zaczynają wyglądać tak samo. Wysuszone usta Franciszka Pędziwiatra mamrotały coś bezgłośnie. Obok łóżka, z zadowoleniem na twarzy, stał elegancko ubrany mężczyzna po czterdziestce.  
Lena postawiła na stoliku torbę. Wyciągnęła szarą teczkę. Zmrużyła oczy.
„Dnia dwudziestego marca roku dwa tysiące osiemnastego w kancelarii notariusza Magdaleny Richner-Kowalczuk stawili się…” – rozbrzmiało wśród drewnianych, spróchniałych ścian stęchłego pomieszczenia.  
-Lena, proszę cię… - z półmroku wyłoniła się kolejna elegancka postać.  
-Wiesz, że muszę! – zaprotestowała kobieta.
-Wiem, co musisz! – warknął mężczyzna.- Kończ, nie mamy czasu.
-Panie Franciszku, czy pan zrozumiał treść aktu? – za każdym razem Lena łudziła się, że zapytaniem uciszy własne wyrzuty sumienia.  Albo, że usłyszy świadomą zgodę. Parsknięcie śmiechu musiało wystarczyć za odpowiedź.  
Pomarszczona dłoń bezwładnie nakreśliła szlak nazwiska na ostatniej stronie dokumentu, a chwilę później Lena bez słowa pożegnania przekroczyła drewniany próg wejścia. Z łapczywością wciągnęła zimne, marcowe powietrze.  
-Pani rejent, zapraszamy do La Rossy. Trzeba oblać kolejny sukces!
-Nie tym razem, nie mog…
-Szef nalega. – przerwał jej Kris, otwierając tylne drzwi czarnego BMW.

angie

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 547 słów i 3296 znaków.

3 komentarze

 
  • Somebody

    Czemu tak króciutko? Bardzo dobrze się zapowiada  :)

    9 lutego

  • M.

    Może SMS’em? Będzie krócej i będzie można podzielić na więcej części

    26 stycznia

  • AnonimS

    Weny zabrakło czy brak zainteresowania czytelników, spowodował że nie piszesz dalej ? Zestaw na tak.

    8 wrz 2021

  • angie

    @AnonimS Wszystko i nic.

    1 lis 2021