Zawodowy morderca

W ostatnim czasie w Szczecinie wzniesiono wiele bloków mieszkalnych. W jednym z tych nowopowstałych budynków, nie zniszczonych jeszcze upływem czasu, w mieszkaniu wynajętym na najwyższym piętrze siedział trzydziestoletni mężczyzna, wysoki i szczupły, z poważną miną, starannie ogolony i elegancko ubrany. Jego wygląd od razu mówił, że jest zamożny. Mieszkanie, w którym teraz się znajdował, służyło mu tylko po to, by odbywać w nim spotkania z podwładnymi sobie ludźmi, którzy nie musieli znać jego prawdziwego miejsca zamieszkania. Był pod tym względem bardzo ostrożny, co w jego fachu było pożądaną cechą. Wybiła godzina siedemnasta, lada chwila do mieszkania powinien przyjść jeden z jego ludzi, który służył mu za pośrednika ze szczecińską policją. Albert Franciszek Rojko, bo tak się nazywał ów elegancki pan, wyciągnął grube cygaro i zapalił je ze smakiem. Zaciągnął się parę razy, po czym usłyszał pukanie do drzwi.  
- Wchodź – krzyknął i po chwili w pomieszczeniu, w którym siedział, pokazał się oczekiwany przez niego człowiek.  
- Witam, panie Franko – skłonił się w jego stronę.  
- Witam. Siadaj i mów, co się dzieje.  
Albert Franciszek Rojko wśród ludzi, z którymi pracował, był nazywany Alem Franko. Uważał, że brzmi to lepiej niż Albert Franciszek, trochę przywodziło mu to na myśl włoskie nazwisko. Poza tym było bezpieczniej posługiwać się zmienionymi personaliami. Przybyły człowiek usiadł w na krześle po przeciwnej stronie stołu, przy którym siedział Al Franko.  
- Otóż jest problem – zaczął gość - policja zapowiedziała, że od teraz nie będzie z nami współpracować. Nie możemy liczyć na żadne ustępstwa z ich strony, a komendant nie ma zamiaru przyjmować więcej pańskich łapówek. Zaczęli ścigać naszych ludzi jak psy i przymknęli pana najlepszego zabójcę, Karskiego. Mówią, że mają coś na niego, choć nie wiem co, oraz że teraz się im już nie wywinie.  
- Skurwysyny. O co im chodzi? Co im się nie podoba? Przestały ich interesować nasze pieniądze czy co? – spytał Franko.  
- Nie, nie chodzi o pieniądze, na to nasz komendant zawsze poleci. Chodzi o to, że się boją. Ktoś chodzi po Szczecinie z gnatem i strzela do ludzi bez powodu. Jest ponoć siedem ofiar, nie mających nic wspólnego z naszymi interesami, a najgorsze, że jedną z tych ofiar padł policjant. Nikt ważny, jakiś zwykły posterunkowy, ale to przegięło pałkę. Komendant mówi, że nie może ryzykować współpracy z nami, jeśli będziemy tak się zachowywać.  
- My? Gwarantuję ci, że my nie mamy z tym nic wspólnego. Z naszej ręki już od dość dawna nikt nie zginął, a policjanta bym nie tknął. Mam za dużo do stracenia, żeby babrać się w takim gównie. My tego nie zrobiliśmy – głos Alberta Franko był opanowany i spokojny, mimo iż wieści od łącznika z policją były niepokojące.  
- Ja się domyślam, że pan nic takiego nie kazał zrobić, ale policja myśli, że to pańska sprawa. Wszystko złe, co się tu dzieje, jest kojarzone z naszą działalnością.  
- Dobrze, dziękuję ci za informację – rzekł Franko zamyślonym głosem, wręczając gościowi plik stuzłotowych banknotów - już jakoś sobie poradzę z tym problemem. Możesz iść.  
Łącznik opuścił mieszkanie, a Al Franko zatelefonował do innego człowieka. Był to jeden z braci Wysockich, najlepszych "tropicieli” pracujących dla niego. Wezwał obydwu braci do wynajętego mieszkania, kazał im być za godzinę. Czekając zapalił kolejne cygaro i nalał sobie whisky do szklanki.  

   Po niespełna godzinie przybyli oczekiwani bracia. Było po nich widać, że są rodziną, wyglądali bardzo podobnie, różnili się głównie tym, że twarz jednego z nich zdobiły gęste wąsy, a drugiego nie. Przywitali się kurtuazyjnie ze swoim szefem, tak jak tego wymagała mafijna etykieta, po czym usiedli przy stole.  
- Czy słyszeliście, panowie, o dokonanych ostatnio w naszym mieście morderstwach?
- Tak. Przypuszczamy, że ofiarami były osoby, które w jakiś sposób zalazły panu za skórę… - uśmiechnął się jeden z braci Wysockich. Al Franko odwzajemnił ironiczny uśmiech, po czym rzekł:
- Otóż nie, ja nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego. Nie mam pojęcia, kto ich zabił, ale chciałbym to wiedzieć. Dlatego wezwałem was. Jednym słowem, chciałbym was prosić, żebyście znaleźli owego mordercę i przyprowadzili go do mnie. Przypuszczam, iż działa na własną rękę, bo żadna "organizacja” nie zostawiałaby trupów na ulicy, ale jeśli jednak mamy do czynienia z jakąś "organizacją”, to będziemy mieli problem. Oczywiście każdy problem da się rozwiązać – uśmiechnął się znowu, po czym dodał – ale to już nie wasze zmartwienie.  
Al Franko nie lubił nazywać mafią ani swojej, ani żadnej innej grupy przestępczej, dlatego określał je przeważnie słowem organizacja.  
- Zrobimy wszystko, co będzie trzeba – zaoferowali się z uniżonością bracia.  
- Na razie trzeba wytropić tego złego człowieka. Ruszajcie więc.  
- To nie będzie łatwe, ponieważ nie mamy żadnego punktu zaczepienia, ale zrobimy, co w naszej mocy.  
- Liczę na was, na pewno wam się to opłaci.  
Bracia Wysoccy opuścili mieszkanie, a Albert Franko dzwoniąc po swojego szofera nalał sobie kolejną porcję whisky. Czekając wypił ją dość szybko, po czym zszedł na dół i wsiadł do czarnego mercedesa, który właśnie zaparkował pod blokiem. Kazał szoferowi zawieźć się do swojego prawdziwego, wielkiego domu.  

   Bracia Wysoccy przez parę dni nie wiedzieli, jak mają zabrać się za szukanie mordercy. Analizowali wszystkie fakty, które znali i udało im się wywnioskować parę rzeczy, które mogły okazać się pomocne. Otóż po pierwsze, wszystkie ofiary zabito w nocy, gdy ulice były puste a ludzie ci akurat wędrowali gdzieś po nich samotnie. Po drugie większość ofiar była ludźmi młodymi i byli to sami mężczyźni. Po trzecie i najważniejsze, sześciu ze wszystkich siedmiu zabitych zostało zamordowanych w dzielnicy Niebuszewo, można więc było przypuszczać, że kolejny młody mężczyzna również padnie ofiarą w tej dzielnicy. Bracia postawili hipotezę, że zabójca atakuje tych ludzi tylko po to, by ich okraść. Nie były to żadne przemyślane morderstwa, po prostu jakiś psychopata napadał z pistoletem na ludzi i strzelał im przeważnie prosto w głowę, a trupy zostawiał na ulicy, nie sprzątając nawet po sobie. Braciom udało się także dowiedzieć, że przy pozostawionych ciałach nigdy nie znajdowano portfeli, telefonów ani żadnych wartościowych rzeczy. Musiały więc być to morderstwa na tle rabunkowym.  

   Po całym Szczecinie kręciło się teraz mnóstwo policjantów, najwięcej oczywiście po Niebuszewie, oni też odkryli, że tutaj padło najwięcej ofiar. Chodzili bezradnie, nie wiedząc, jak zabrać się za szukanie przestępcy. Zatrzymywali ludzi na ulicy i przeszukiwali ich, w nadziei znalezienia przy nich pistoletu, z którego dokonano strzałów do ofiar. Wynikiem przeszukań było jedynie zatrzymanie wielu ludzi mających przy sobie narkotyki, ale nie o to przecież chodziło. Jednak Albertowi Franko przeszukania te nie były na rękę, ponieważ duża część ludzi zatrzymanych przez policję za posiadanie narkotyków, należała do pracujących dla niego dealerów. Ponaglił więc Wysockich, by przyspieszyli trochę poszukiwania. Bracia, którzy znaleźli już punkt zaczepienia, zagadywali teraz kręcących się w nocy po Niebuszewie młodych chłopaków. Podawali im numer telefonu i kazali pod niego dzwonić, gdyby ktoś próbował ich napaść lub gdyby widzieli napad na kogoś innego. Obiecali dużą nagrodę za pomoc w schwytaniu zabójcy. Metoda ta okazała się skuteczniejsza niż policji, gdyż po niecałym tygodniu morderca został schwytany przez braci Wysockich, a policja początkowo nawet o tym nie wiedziała i kontynuowała własne poszukiwania.  

   Trzech około dwudziestoletnich chłopaków z Niebuszewa umówiło się na wieczorne spotkanie pod blokiem. Zakupili skrzynkę piwa, jak zawsze na takie spotkania i usiedli na ławce koło placu zabaw. Pili, rozmawiali głośno, śmiali się. Impreza była udana. Pijąc moczopędne piwo, co chwilę chodzili za róg bloku, by opróżnić pęcherz. O godzinie drugiej w nocy, gdy byli już podpici, jeden z nich udał się chwiejnym krokiem za blok. Zaczął sikać i nagle poczuł coś zimnego i twardego na skroni.  
- Dawaj kasę i telefon, gnoju, bo zabiję jak psa – syknął mu do ucha jakiś człowiek w kapturze, który podkradł się do niego niezauważony. Chłopak w pierwszej chwili nie pomyślał, że może być to ów morderca, o którym było ostatnio tak głośno.  
- Spierdalaj – warknął do napastnika i zaczął szykować się do walki, lecz zauważył, że ma do głowy przystawiony pistolet.  
Usłyszał ciche pyknięcie, po czym nic już nie widział i nie słyszał. Ciało osunęło się na ziemię, a zabójca pochylił się nad nim, by przeszukać kieszenie. Koledzy chłopaka, którzy siedzieli niedaleko, najpierw usłyszeli słowo "spierdalaj” wykrzyczane przez niego, więc zaalarmowani wstali i szybkim krokiem udali się za róg bloku. Po chwili usłyszeli przyciszony przez tłumik wystrzał z pistoletu. Za rogiem ujrzeli swojego przyjaciela leżącego w kałuży krwi i kucającego przy nim, zakapturzonego mężczyznę. W jednej chwili zdali sobie sprawę, co się stało, więc szybko się oddalili, póki morderca ich nie zauważył. Weszli do klatki schodowej i jeden z nich wyciągnął telefon. Przypomniał sobie, jak parę dni temu dwóch ludzi obiecało mu nagrodę za to, że powiadomi ich, gdy zobaczy jakiś napad. Wybrał podany przez nich numer i poinformował o zajściu mężczyznę, który odebrał. Następnie wraz z kolegą udali się na jeszcze jedno piwo – musieli się odstresować po tym, co widzieli. Następnego dnia w południe do owego chłopaka zadzwonił telefon. Był to mężczyzna, którego dzień wcześniej poinformował o napadzie, chciał mu wręczyć obiecaną nagrodę. Umówili się i po spotkaniu z owym wąsatym panem młodzieniec był bogatszy o tysiąc złotych.  

   Dariusz Baczko szczycił się tym, że nigdy nie odczuwał litości ani żadnych uczuć do innych ludzi. Był prawdziwym twardzielem, w szkole bił wszystkich rówieśników, pyskował do nauczycieli, niczym się nie przejmował. Był bardzo agresywny już jako dziecko, a gdy podrósł, jego agresja i nienawiść do innych stały się jeszcze silniejsze. Nigdy nie podjął żadnej legalnej pracy, a by mieć pieniądze na kokainę postanowił okradać ludzi. To było zajęcie, które sprawiało mu przyjemność i dostarczało dochodów. Lubił wyżywać się na swoich ofiarach. Zawsze nosił przy sobie nóż, rozkładaną metalową pałkę oraz paralizator. Przełomem w jego życiu był dzień, gdy udało mu się załatwić pistolet. Jeden ze znajomych miał dojścia i załatwił mu prawdziwego gnata oraz amunicję – od teraz Dariusz nie musiał już bić swoich ofiar, po prostu strzelał im w głowę i okradał zwłoki. Zabił tak już siedmiu ludzi, zwykle jego ofiary miały przy sobie jakieś 100 – 200 zł, ale dwa razy udało mu się trafić na facetów z paroma tysiącami w portfelu. Jedną z jego ofiar był policjant, ale nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Zabił kogoś, a ten pies niepotrzebnie próbował interweniować i aresztować go, musiał więc również zginąć. Baczko był teraz najbardziej poszukiwanym człowiekiem w całym kraju. Oprócz policji szukała go również szczecińska mafia, która musiała utrzymywać porządek we własnym mieście i nie na rękę było jej, by jakiś człowiek bez powodu mordował ludzi. Dariusz był jednak bardzo pewny siebie i nie przyjmował nawet takiej możliwości, by mógł go ktoś złapać, czy to mafia, czy policja. Strzelał, okradał i znikał, nie mieli jak go dorwać. Gdy wydał na kokainę wszystkie ukradzione wcześniej od swoich siedmiu ofiar pieniądze, postanowił dokonać kolejnego napadu. Było to teraz trudniejsze, ponieważ wszędzie kręciło się mnóstwo policji, ale wierzył, że da radę. Przechadzał się nocą po "swoim” Niebuszewie, wyglądając ofiary. W pewnym momencie dostrzegł dogodną osobę w jeszcze dogodniejszym miejscu. Jakiś pijany chłopak właśnie stanął za blokiem, by opróżnić pęcherz. Wokół nie było nawet śladu żadnego policjanta, więc mógł działać. Założył kaptur, podkradł się do sikającego młodzieńca i przystawił mu lufę do skroni.  
- Dawaj kasę i telefon, gnoju, bo zabiję jak psa – syknął.  
- Spierdalaj – warknął tamten.  
To rozwścieczyło Dariusza, więc bez namysłu pociągnął za spust. Chłopak padł na ziemię, jego mózg rozbryznął się na ścianie bloku, a Baczko przykucnął, by zabrać mu pieniądze. Znalazł portfel i telefon i zaczął się oddalać. Nagle z ukrycia wyłoniły się jakieś ciemne postacie. Dariusz został otoczony przez pięciu mężczyzn. Byli to ludzie braci Wysockich, których mieli porozstawianych po całym Niebuszewie i tylko czekających na ich sygnał. Gdy Wysoccy dostali cynk od kolegów zamordowanego, od razu dali znać swoim podwładnym gdzie jest morderca, a oni go otoczyli. Baczko wyjął pistolet i chciał ich nim postraszyć, lecz mina mu zrzedła, gdy zobaczył, że każdy z tych facetów również mierzy do niego z broni. Więc jednak go dorwali. Pierwszy raz w życiu Baczko poczuł strach, który jednak po chwili przerodził się we wściekłość. Po co ci ludzie się wtrącają?! Gówno ich obchodziły jego zabójstwa! Teraz jednak nic już nie mógł zrobić, był pewny, że ci faceci go zabiją. Nie miał jednak zamiaru tak po prostu dać się zastrzelić. Skoro wiedział, że i tak zginie, postanowił chociaż postrzelić kilku z napastników. Wycelował pistolet w najbliżej stojącego mężczyznę i już miał pociągnąć za cyngiel, gdy nagle coś pociągnęło jego rękę w dół. Od tyłu został obezwładniony przez dwóch facetów. Próbował się wyrwać, ale nic nie mógł zrobić, tamci trzymali go mocno. Strzelił, jednak pocisk trafił w ziemię. Po chwili wyrwali mu pistolet. Baczko został lekko pobity i związany, po czym podjechał do nich jakiś czarny samochód, który ledwie był widoczny w ciemności, gdyż miał wyłączone światła. Baczko został wrzucony do bagażnika i auto ruszyło. Nic nie widział, lecz słyszał rozmowę siedzących w środku mężczyzn:
- Gdzie mam jechać? – spytał jeden, zapewne kierowca.  
- Do siedziby pana Franko – odpowiedział mu ktoś.  
- Myślałem, że mamy się go pozbyć – ktoś zaoponował.  
- Pan Franko chce go żywego – rzekł ten sam głos co wcześniej – ma co do niego jakieś plany.  
Po dziesięciu minutach szybkiej jazdy wóz się zatrzymał i Baczko został wyciągnięty z bagażnika. Dwóch mężczyzn zaciągnęło go do klatki jakiegoś bloku, po czym wprowadzili go po schodach na samą górę. Zapukali do mieszkania.  
- Wchodźcie – krzyknął jakiś głos i mężczyźni weszli wraz z więźniem.  
W środku siedział elegancki pan palący cygaro. Z poważną miną kazał posadzić schwytanego naprzeciw jego stołu, dwaj mężczyźni usiedli w stojących kawałek dalej fotelach.  
- Witam pana – rzekł Al Franko.  
- Witam – odrzekł Baczko, po czym spytał - kim pan jest?
- Mógłbym pana spytać o to samo. Nic o panu nie wiem, poza tym, że lubuje się pan w mordowaniu. Więc, z kim mam do czynienia?
- Jestem Dariusz Baczko – powiedział z dumą w głosie więzień. Nie bał się już zdradzić swojej tożsamości, gdyż myślał, że i tak zostanie zabity. Przynajmniej zapamiętają jego nazwisko.  
Al Franko ledwie zauważalnie skinął ręką w jakimś geście, po czym jeden z siedzących w fotelach mężczyzn wstał i wyszedł. Baczko o tym nie wiedział, lecz gestem tym Franko nakazał owemu człowiekowi, by sprawdził podane przez niego imię i nazwisko.  
- Czy zabije mnie pan? – spytał po chwili milczenia Dariusz.  
- Początkowo miałem taki zamiar, ale doszedłem do wniosku, że szkoda byłoby marnować pański "talent”. Ludzie tacy jak pan są bardzo przydatni. Mógłby pan dla mnie pracować.  
Baczko zdziwił się bardzo, a zarazem poczuł ulgę. Szczycił się tym, że był nieustraszony, jednak żal byłoby mu umierać w tak młodym wieku. Miał dopiero trzydzieści sześć lat. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, więc Franko pomyślał, że jego rozmówca nie może się zdecydować. Spróbował więc go zachęcić:
- Ile pan znajduje pieniędzy przy ludziach, których pan zabija? Sto złotych? Dwieście? Tysiąc? Za zabicie kogoś na moje zlecenie, dostałby pan co najmniej piętnaście tysięcy.  
Dariusz Baczko aż gwizdnął z zachwytu. Taka sumka to było coś.  
- Oczywiście, chciałbym dla pana pracować. Jestem zaszczycony, że składa mi pan taką propozycję. Chciałbym jeszcze tylko wiedzieć, z kim mam przyjemność…
- Moi ludzie mówią na mnie Al Franko. Więcej na razie nie musi pan o mnie wiedzieć.  
Baczko słyszał to nazwisko. Mało kto go nie słyszał. Franko był najważniejszym człowiekiem w Szczecinie, jego wola zawsze była wypełniana. Był bardzo wysoko postawionym członkiem mafii, nad nim ponoć był tylko jeden człowiek, o którego tożsamości nie było nic wiadomo, nazywano go tylko "Najwyższą Instancją”.  
- A teraz przejdźmy do interesów – kontynuował Albert – Na początek, na tak zwany "okres próbny”, będziesz wykonywał polecenia pana Bitkowskiego – wymawiając to nazwisko wskazał ręką na siedzącego w fotelu mężczyznę.  
Baczko odwrócił się w jego stronę. Bitkowski skinął mu głową, a on odwzajemnił skinięcie.  
- Będziesz robił wszystko, co on ci każe, a po każdym zadaniu zgłosisz się do niego po wynagrodzenie. Resztę już panowie omówicie między sobą. No, możecie już iść.  
Baczko wstał i został poprowadzony przez Bitkowskiego w stronę wyjścia.  
- Aha, jeszcze jedno – rzucił za nimi Franko – panie Baczko, jeśli wykaże się pan lojalnością i zawodowstwem, może pan liczyć na szybki awans.  
Wszyscy się lekko uśmiechnęli, po czym nowy człowiek "organizacji”, wraz ze swoim przełożonym opuścili mieszkanie. Franko czekał na powrót mężczyzny, któremu zlecił sprawdzenie kim jest Dariusz Baczko. Chciał się jak najszybciej dowiedzieć wszystkiego o tym człowieku.  

   - Niełatwo było cokolwiek o nim znaleźć – zaczął mężczyzna, który właśnie wszedł do mieszkania Alberta Franko – dlatego, że nie ma on żadnej rodziny, nikt go nie zna, nie wiem czy ktoś w ogóle wie o jego istnieniu.  
- To dla nas bardzo dobrze – przerwał mu Franko z zadowoloną miną – takich ludzi nam właśnie trzeba. Będzie działał jak cień z ukrycia.  
- Jest tylko zarejestrowane jego urodzenie, to, że został ochrzczony, chodził do szkoły podstawowej, a potem ślad po nim zaginął. Nic więcej o nim nie ma. Matka nie żyje, a ojciec wyjechał z kraju, zerwał z nim kontakty. Więcej nic o nim nie znalazłem, przykro mi…
- Nie ma sprawy, co trzeba, to już wiem. Jest dobry w tym co robi, więc może zastąpić nam Karskiego, który przez niego został przymknięty. Dziękuję - rzekł Franko, klepiąc swojego człowieka po ramieniu i wręczając mu parę banknotów.  

   Komendant szczecińskiej policji siedział w swoim gabinecie i wypełniał jakieś papiery. Za chwilę miał skończyć pracę i był umówiony na spotkanie z człowiekiem Alberta Franko. Ponoć miał mu jakąś ważną informację do przekazania. Trochę się obawiał tego spotkania, ponieważ ostatnio jego podwładni funkcjonariusze zamknęli paru ludzi Franka, co mogło go zdenerwować, a wszyscy wiedzieli jak kończą ci, którzy mu podpadną. Komendant wiedział jednak, że ludzie Franka nie ośmieliliby się go tknąć. Co prawda w ostatnim czasie jeden policjant został zamordowany, ale był to zwykły posterunkowy, a komendanta raczej by nie ruszyli. Poza tym nie było wcale pewne, czy to ludzie Alberta Franko zabili tego posterunkowego. Odczuwał jednak pewną obawę przed tym spotkaniem. Co prawda wcale nie musiał na nie iść, ale liczył na wznowienie współpracy z organizacją Franko, gdyż wtedy znów dostawałby od nich co miesiąc duże pieniądze. Zamknął gabinet i poszedł do swojego prywatnego auta. Pojechał nim w umówione miejsce. Człowiek od Franka już tam czekał, siedział w czarnym volvo i palił papierosa. Komendant wyszedł ze swojego wozu i wsiadł do samochodu tego człowieka.  
- Co masz mi do przekazania? – spytał na wejściu, bez wymieniania zbędnych grzeczności.  
- Witam, panie komendancie. Al Franko prosił, bym przekazał panu, iż morderca, który w ostatnim czasie narobił tyle szumu, został już uciszony.  
- Co to znaczy? Złapaliście go?
- Tak. Nie narobi więcej kłopotów.  
- Kiedy został złapany?
- Dwa dni temu.  
- To czemu nic o tym nie wiem? Moi ludzie nadal go szukają…
- Już pan wie. Albertowi Franko było przykro, że podejrzewa pan o te zabójstwa jego organizację, więc postanowił ujarzmić mordercę.  
- Czy wydacie go nam? – spytał komendant z nadzieją w głosie. Złapanie tego bandyty przyniosłoby mu dużą chwałę.  
- Nie, już go nie ma.  
- Zabiliście go?!
- Ja nic o tym nie wiem. Pan Franko kazał panu powiedzieć tylko, że więcej kłopotów nie narobi. Czy teraz możemy znów liczyć na przychylność z pana strony?
- To zależy – odpowiedział komendant tonem kogoś, kto czegoś oczekuje.  
- Spodziewam się od czego – uśmiechnął się człowiek Franka – szef poprosił mnie jeszcze, bym w ramach przypieczętowania naszej przyjaźni przekazał panu to – wręczył komendantowi kopertę, w której znajdowało się dwa razy tyle pieniędzy, co ten zarabiał przez miesiąc w policji – taki mały dodatek do pensji.  
Komendant przeliczył pieniądze i uśmiechnął się.  
- Trafniejsze byłoby określenie, że to moja policyjna pensja jest dodatkiem do tego, co dostaję od pana Franko. Możemy wznowić naszą współpracę.  
Komendant wyszedł z wozu i wrócił do swojego. Wiedział, że na taki "dodatek do pensji” może liczyć w każdym miesiącu. Frankowi opłacało się dać taką sumę za to, że policja zostawi w spokoju jego ludzi.  

   Robert Asztel miał dwadzieścia lat. Odkąd skończył liceum to niczym się nie zajmował, był leniwy i nie chciało mu się ani pracować, ani studiować, mimo namowy rodziców. Wszyscy dziwili się, że jednak skądś bierze pieniądze. Pomimo, iż nie miał pracy, nigdy nie musiał sobie niczego odmawiać z powodu braku gotówki. Nie przyznawał się do tego, ale zarabiał na sprzedaży narkotyków, głównie marihuany. Kiedyś poznał przez przypadek pewnego człowieka, który pracował dla Alberta Franko i trudnił się hurtową sprzedażą narkotyków. Zaproponował mu dużą ilość marihuany po bardzo niskiej cenie, a że Robert nie miał pieniędzy, pozwolił mu oddać je wtedy, gdy sprzeda cały towar. Robert handlował więc tym wśród swoich kolegów oraz ich znajomych. Sprzedał wszystko i zarobił dużo pieniędzy, z których część oddał człowiekowi Ala Franko, a resztę wydał na kolejny sort marihuany. Coraz więcej różnych ludzi przychodziło do niego po towar, a on zarabiał na tym spore pieniądze. Lekka i przyjemna praca, siedział tylko w domu i odbierał telefony od kolejnych ludzi potrzebujących odurzyć się jego marihuaną. Po jakimś czasie zaczęło go jednak niepokoić to, że tyle obcych osób przychodzi do niego "na zakupy”. Jego niepokój nie był bezpodstawny - ludzie dawali innym namiary na niego i teraz każdy mógł się dowiedzieć o jego nielegalnej działalności. Pewnego dnia zdarzyło się to, czego od jakiegoś czasu się obawiał, mianowicie policja dowiedziała się o nim. Zadzwonił jakiś chłopak, który był podstawiony przez funkcjonariuszy i zapytał, czy nie sprzeda mu paru gram marihuany. Robert się zgodził i umówił się z nim pod swoją klatką. O ustalonej godzinie zszedł, przywitał się z klientem i wyciągnął rękę, by wręczyć mu woreczek z zamówionym narkotykiem. W tym momencie z rosnących nieopodal krzaków wyłoniło się dwóch policjantów, którzy szybko podbiegli do chłopców. Robert wiedział, że ucieczka nie ma sensu, lecz spróbował niepostrzeżenie wyrzucić woreczek z nielegalną zawartością. Funkcjonariusze widzieli to jednak, podnieśli worek i zakuli Roberta w kajdanki. Był to czas zanim jeszcze mafia Alberta Franko schwytała Dariusza Baczkę, zwanego wtedy "tajemniczym mordercą” i komendant był z nią w złych stosunkach, więc zamykał wszystkich ludzi Franka. Jego funkcjonariusze zabrali więc Roberta na komisariat w celu przesłuchań. Wiedzieli jednak, że jest on tylko płotką w tym narkotykowym biznesie i przymknięcie go na parę miesięcy nic nie da, bo na jego miejsce znajdzie się wielu innych chętnych. Ich głównym celem było dotarcie do wyżej postawionych osób, które były winne całemu narkotykowemu procederowi w tym mieście, takich jak handlarze hurtowi czy sam ich pracodawca – Albert Franko. Zaproponowali więc młodemu Robertowi, by w zamian za wypuszczenie go, wydał im hurtownika, u którego zaopatrywał się w narkotyk. Kazali mu umówić się z nim w celu zakupienia dużej ilości towaru. Zrobił to, a gdy ów mężczyzna podjechał po niego samochodem, w którym dochodziło zazwyczaj do transakcji, policjanci otoczyli go nim chłopak zdążył wsiąść. Znaleźli w jego samochodzie kilogram marihuany, który przywiózł dla Roberta. Handlarz został skazany na parę lat więzienia za sprzedaż nielegalnych środków odurzających. Jemu również policja zaproponowała współpracę – wyda im Alberta Franko w zamian za wolność i ochronę. Mężczyzna jednak nie był głupi – wiedział, jak wygląda policyjna ochrona i czym grozi wydanie Alberta Franko. Wolał odsiedzieć te kilka lat i po wyjściu mieć w panu Franko przyjaciela, niż już teraz mieć w nim wroga. Nie wydał go. Robert Asztel jednak, dając policji na tacy owego hurtownika pracującego dla pana Alberta, popełnił wielki błąd. Został wypuszczony i cieszył się wolnością. Po paru dniach jednak Al Franko dowiedział się o całej sprawie. Wynajął najlepszych adwokatów, by spróbowali przyspieszyć wypuszczenie na wolność jego narkotykowego handlarza, a Asztela postanowił ukarać. Franko stosował tylko jedną karę za przewinienia wobec swojej organizacji. Karą tą była śmierć. Spotkał się więc ze swoim człowiekiem o nazwisku Bitkowski i powiedział doń:
- Robert Asztel ma zdechnąć. Niech policja znajdzie go rozstrzelanego, leżącego w kałuży krwi. Ma to być przestrogą dla innych sprzedawczyków, którym również mogłoby przyjść do głowy pójście na współpracę z psami.  
Bitkowski zlecił to zadanie swojemu nowemu człowiekowi – Dariuszowi Baczko. On nadawał się najlepiej do wykonania tej roboty. Dostał wszystkie potrzebne informacje o Asztelu i zaczął przygotowywać plan mordu.  

   Asztelowi kończyły się już pieniądze, które zarobił na sprzedaży narkotyków. Gdy zarabiał to żył rozpustnie, czego teraz żałował. Od incydentu z policją zaprzestał tej nielegalnej działalności i teraz musiał zacisnąć pas. Odłożona gotówka miała mu starczyć jeszcze na jakiś czas, ale musiał powoli myśleć o jakimś nowym zajęciu. Siedział w mieszkaniu i patrząc w okno zastanawiał się, jak by mógł zarobić. W pewnym momencie zobaczył piękny, czarny samochód parkujący niedaleko jego bloku. Wysiadł z niego krępy, elegancki mężczyzna, z bardzo pewnym siebie wyrazem twarzy. Ręce trzymał w kieszeni marynarki, widać było, że coś tam niesie. Robert zdziwił się, gdy zobaczył jak mężczyzna zmierza w stronę jego klatki i wchodzi do niej. Nie znał go i nigdy go tu wcześniej nie widział. Zaraz zapomniał jednak o nim i jego myśli zaczęły błądzić wokół pięknego auta, z którego wysiadł. Na swoje nieszczęście nie wiedział, że jest to "służbowy” samochód organizacji mafijnej Alberta Franko, któremu podpadł. Nie wiedział też, że mężczyzna, który z niego wysiadł to Dariusz Baczko, nowy zabójca organizacji. Myślał sobie, że chciałby mieć taki wóz, lecz teraz nie będzie mógł sobie pozwolić na kupno czegoś takiego, a nawet prawdopodobnie będzie musiał sprzedać swojego starego rzęcha, by mieć jakieś pieniądze na życie, ponieważ bardzo nie chciało mu się pracować. Jakiś czas jeszcze rozmyślał, po czym spojrzał na zegarek i wstał szybko z krzesła. Przez zamyślenie się zapomniał, że był przecież umówiony na randkę z pewną dziewczyną, którą niedawno poznał. Musiał się szybko zebrać i wyjść, by się nie spóźnić, nie chciał przecież zrobić złego wrażenia na dziewczynie. Baczko w tym czasie stał na najwyższym piętrze budynku, na którym nikt nie mieszkał, znajdowała się tam tylko suszarnia. Czekał, aż Asztel wyjdzie z domu. Miał czas. Spoglądając przez barierkę w dół widział piętro, na którym mieszkał jego cel. Robert przebrał się i wyszedł z mieszkania. Gdy zamknął drzwi, usłyszał, że ktoś schodzi z wyższego piętra. Zaczął zbiegać po schodach, by się nie spóźnić. Usłyszał, że ktoś, kto schodzi z góry również zaczął biec. Gdy już był na samym dole, osoba ta dogoniła go. Odwrócił się i ujrzał mężczyznę, któremu wcześniej przyglądał się z okna. Dalej trzymał coś w kieszeni marynarki. Szedł szybkim krokiem przed siebie, a mężczyzna za nim. Gdy znaleźli się w przedsionku klatki, facet złapał go za ramię. Odwrócił się i zobaczył, że wyciąga ów tajemniczy przedmiot z kieszeni marynarki. Zaparło mu dech z przerażenia, gdy okazało się, że jest to pistolet. Przystawił mu go do brzucha i strzelił, cedząc słowa:
- Al Franko cię pozdrawia, skurwysynu!
Krew trysnęła na drzwi wyjściowe. Chłopak próbował uciec, ale zaraz padły kolejne strzały. Sześć pocisków podziurawiło ciało Roberta, z czego trzy znalazły się w czaszce. Jego ciało było tak poharatane, że Dariusz Baczko pomyślał sobie, iż policja może mieć trudności ze zidentyfikowaniem zwłok. Dobrze wykonał swoją pierwszą robotę, a teraz dostanie wysokie wynagrodzenie. Uśmiechnął się do siebie i wyszedł z bloku, zostawiając w przedsionku klatki trupa. Szybkim krokiem podszedł do służbowego auta, wsiadł i odjechał z piskiem opon.  

   W Polsce najważniejszym człowiekiem mafijnego półświatka był pewien tajemniczy osobnik, zwany "Najwyższą Instancją”. W każdym dużym mieście miał on swoich ludzi, którzy posiadali własne organizacje przestępcze. Czasami spotykał się z którymś z nich, by przekazać mu instrukcje co do jego działań. Trzymał on w ryzach całą przestępczość zorganizowaną kraju. W Szczecinie jego człowiekiem był Albert Franko. Działał on wedle swojej woli, nie dostawał poleceń od "Najwyższej Instancji” we wszystkich sprawach, ten człowiek dawał mu instrukcje tylko co do niektórych kwestii. Tak więc w Szczecinie rządził Franko, który pod sobą miał paru ludzi od różnych spraw, na przykład braci Wysockich jako tropicieli czy innych ludzi jako łączników z policją lub zajmujących się handlem narkotykami. Siłą jego organizacji byli jednak czterej mężczyźni, z których każdy posiadał własną grupę ludzi. Jednym z takich facetów był pan Bitkowski, który rządził piętnastoma mężczyznami, gotowymi zawsze zrobić wszystko, co im każe. Dariusz Baczko był jednym z ludzi podwładnych Bitkowskiemu. Pracował dla niego już od paru miesięcy, przez ten czas zdążył się już parę razy wykazać biegłością w sztuce strzelania do ludzi. Był w tym naprawdę dobry, właśnie jemu Bitkowski zlecał najtrudniejsze zadania. Pamiętał, co na początku kariery obiecał mu sam Al Franko – że jeśli będzie lojalny i wykaże się zawodowstwem, to szybko awansuje. Póki co był lojalny i bardzo dobrze wykonywał zlecane mu zadania, ale nikt nawet nie wspominał o obiecanym awansie. Co prawda zyskał sobie zaufanie szefa, pana Bitkowskiego, a także był uważany przezeń za najlepszego z jego ludzi, ale nie o to mu chodziło. Baczko sam chciałby zostać szefem grupy – albo poprzez przydzielenie mu paru ludzi przez Alberta Franko, albo przez zajęcie pozycji Bitkowskiego. Podobała mu się praca dla mafii, więc chciał być w niej kimś ważniejszym, niż tylko zwykłym "cynglem”.  
   Pewnego dnia, gdy Dariusz był pod wpływem kokainy, z której zażywania wciąż nie zrezygnował, Bitkowski wezwał go do siebie. Zlecił mu pewne zadanie, które kazał wykonać mu natychmiast. Gdy zauważył, że jego podwładny jest pod wpływem narkotyków i nie jest w stanie wykonać w tej chwili polecenia, wściekł się i wydarł na niego:
- Nie pamiętasz, jaka między nami była umowa?! Póki dla mnie pracujesz, nie możesz brać tego gówna! Dobrze u mnie zarabiasz, ale za to musisz być gotów na każde wezwanie! Jesteś moim najlepszym człowiekiem, ale twoją wadą jest to, że ćpasz. Mam nadzieję, że więcej się to nie powtórzy. Trudno, tym razem ktoś inny cię zastąpi.  
Baczko był zły na szefa za to, że uważa go za swoją własność. Pracował dla niego, ale to nie znaczy, że cały czas ma być na jego zawołanie i że nie może sobie od czasu do czasu wciągnąć kreski. Wtedy z całego serca zapragnął sam zostać szefem regimentu i w jego głowie zrodził się plan. Nie był on zbyt wymyślny, ale Baczko nigdy nie szczycił się umiejętnością mądrego rozumowania. Był on stworzony, by pracować jako siła robocza, a nie myślący szef. Plan jego opierał się na założeniu, że skoro jest najlepszym człowiekiem Bitkowskiego, to gdyby jego szefa zabrakło, on by go zastąpił. Postanowił więc usunąć pana Bitkowskiego. Czasami robił jako jego szofer, a właśnie tego dnia miał odwieźć go do domu po pewnym spotkaniu. Wieczorem czekał więc na niego w samochodzie z naładowanym pistoletem. Gdy jego szef wyszedł ze spotkania i wsiadł do auta, Baczko ruszył bez słowa. Bitkowski był lekko pijany, widocznie na spotkaniu golnął sobie parę kieliszków. Podczas jazdy zasnął i nie zauważył, że Baczko skręcił w innym kierunku, niż w stronę jego domu. Zbudził się dopiero, gdy auto się zatrzymało. Zdziwiło go, że wokół jest tak ciemno i prawie nic nie widać. Po chwili, gdy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, zobaczył, że są w jakimś lesie.  
- Gdzie ty mnie przywiozłeś?! – Spytał zirytowany, nie podejrzewając jeszcze, jakie jego podwładny ma plany.  
- Do lasu. Tutaj spędzisz już całą wieczność, łajzo.  
- O co ci chodzi?
Zobaczył, że Baczko wyjmuje spod siedzenia pistolet i celuje w niego.  
- Chyba nie chcesz mnie zastrzelić? – spytał zdziwiony – wiesz, że potem miałbyś przejebane…
- Chcę i to zrobię! – krzyknął Baczko – myślisz, że jesteś najważniejszy?! Że możesz mi zabraniać wciągać kokę, kiedy mam ochotę?! Sam żeś się tak schlał, że nawet nie zauważyłeś, jak cię wiozłem do lasu, a mi zabraniasz przyćpać?  
- Słuchaj, możemy się dogadać… - spróbował coś zdziałać Bitkowski, lecz mu się nie udało.  
- Zdychaj – usłyszał z ust swojego podwładnego, po czym padł strzał, następnie kolejny i gangster zapadł w nicość. Baczko zakopał trupa w lesie, a poplamiony krwią samochód porzucił jakiś kilometr dalej. Według niego miało go to uchronić od podejrzeń.  

   Następnego dnia paru ludzi z grupy Bitkowskiego było umówionych z szefem, miał on zlecić im jakąś robotę. Czekali długo, a ten wciąż się nie pojawiał. W końcu jeden z mężczyzn postanowił do niego zadzwonić, lecz nikt nie odbierał. Byli trochę zaniepokojeni i nie wiedzieli, co mają robić. Czekali dalej, aż w końcu pojawił się Dariusz Baczko, prawa ręka pana Bitkowskiego.  
- Coś się stało z szefem, nigdzie nie można go znaleźć. Póki się nie dowiemy, co się z nim dzieje, ja przejmuję stery – powiedział.  
- Czy miał z kimś na pieńku? Ktoś mógł go sprzątnąć? A może po prostu zapił za mocno wczoraj na spotkaniu i jeszcze śpi? Chociaż to nie w jego stylu…
- Właśnie, przecież ty go wczoraj odwoziłeś ze spotkania. Ostatni go widziałeś – rzekł jeden z ludzi do Baczki.  
Dariusz zaniepokoił się lekko, myślał, że nikt nie wie o tym, iż wczoraj odwoził szefa ze spotkania.  
- No, tak… Odwiozłem go do domu i tam zostawiłem… Potem go nie widziałem – Baczko starał się mówić pewnie, lecz nie do końca mu to wyszło.  
- Więc nie wiesz, co się mogło z nim stać? – dopytywał inny z ludzi.  
- Nie mam pojęcia – powiedział Baczko – dajcie mi spokój. Zamiast pierdolić, lepiej weźcie się za szukanie go. Jazda!
Mężczyźni rozeszli się, lecz trochę zdziwiło ich zachowanie Baczki. Jeden z nich postanowił zawiadomić Alberta Franko o zajściu. Mimo, iż powiedziano mu, że na ten numer może dzwonić tylko w naprawdę wyjątkowych okolicznościach, wykręcił go i rzekł:
- Panie Franko, przepraszam, że niepokoję, ale zdarzyło się coś dziwnego. Nasz szef, pan Bitkowski, gdzieś zniknął. Byliśmy z nim umówieni i nie przyjechał, zamiast niego przybył Dariusz Baczko i powiedział nam, że teraz on zajmuje jego miejsce. Wydało mi się to trochę dziwne, bo on go wczoraj wieczorem odwoził do domu, a jak go o to pytaliśmy to był jakiś… dziwny. Taki jakby zakłopotany. Chciałem tylko pana ostrzec i spytać, co mamy robić, czy słuchać Baczki póki pan Bitkowski się nie znajdzie, czy może mianuje pan jego zastępcą kogoś innego?
Franko zastanowił się chwilę, po czym odpowiedział:
- Na razie go słuchajcie, ale informujcie mnie o jego ruchach. A jutro się z nim spotkam i dowiem się, co jest grane.  
- Dobra – rzekł mężczyzna po czym zakończył połączenie.  
Al Franko również był trochę zaniepokojony sytuacją, zwłaszcza, iż znał charakter Baczki i wiedział, że jest on zdolny do wszystkiego. Pomyślał sobie, że mimo, iż był dobrym zabójcą, to może błędem było zatrudnianie go. Żeby tylko nie narobił kłopotów.  

   Tego samego dnia wieczorem do Alberta Franko znów zadzwonił telefon. Był to człowiek, który przekazywał mu poufne informacje od przekupionych policjantów.  
- Witam, panie Franko. Mam złe wieści. Niespełna godzinę temu policja znalazła w lesie Samochód pana Bitkowskiego, cały zabryzgany krwią. Przypuszczają, że Bitkowski komuś podpadł i zginął w gangsterskich porachunkach.  
- Dziękuję za informację – Franko odłożył słuchawkę.  
Teraz już wiedział, co zaszło. Baczko poprzedniego dnia odwoził Bitkowskiego do domu, a teraz Bitkowski zniknął. Znaleziono w lesie samochód, którym był odwożony przez Baczkę, w dodatku cały zabryzgany krwią. Wniosek nasuwał się sam. Dobrze, że Baczko nie wiedział o tym, że on się już wszystkiego domyślił, dzięki temu łatwiej będzie się go pozbyć. Gdyby wiedział, że Franko wie, na pewno zniknąłby gdzieś i znów atakował ludzi z ukrycia, a tak Albert wezwie go po prostu do swojej siedziby i po cichu załatwi sprawę. Tak, jutro pozbędzie się problemu…

   Dariusz Baczko przez cały dzień był dowódcą grupy. Był z tego dumny, kazał swoim ludziom zwracać się do siebie per "Capo”, tak jak nazywano przywódców włoskich grup mafijnych. Tak łatwo dobrał się do władzy i władza ta tak mu się spodobała, iż pomyślał, że kiedyś zostanie kimś, kto we włoskim klanie nazywałby się "Capo di tutti capi”, czyli szefem wszystkich szefów, takim jak Albert Franko, albo sam pan "Wyższa Instancja”. Wykończył Bitkowskiego i zajął jego miejsce, więc pomyślał sobie, że by zająć miejsce Franka, wystarczy pozbyć się również jego. Kiedy więc następnego dnia zadzwonił do niego sam Al Franko, w jego głowie zaczęła błądzić już myśl o zabójstwie. Wezwał go do swojego mieszkania, więc była to świetna okazja do wykończenia go. Pomyślał jednak, że może to trochę za szybko, że tylko jeden dzień dowodził swoim regimentem, a już miałby zostać szefem wszystkich regimentów. Mogłoby to trochę podejrzanie wyglądać. Zaczął się zastanawiać, czego też Franko może chcieć od niego. Przypuszczał, że wezwanie to zapewne ma związek z zabójstwem Bitkowskiego. Może Franko chciał oficjalnie ogłosić go nowym szefem grupy? Może chciał dać mu jakieś wskazówki co do zarządzania grupą? Pomyślał sobie jednak, że to wszystko byłoby za proste. Zaczął się niepokoić, że Franko może jego podejrzewać o to zabójstwo. Pewnie będzie zadawał mu jakieś podchwytliwe pytania, a Baczko nienawidził takich przesłuchań. Znów zaczęła świtać mu w głowie myśl o wykończeniu Franka już teraz. Nic prostszego, wchodzi do mieszkania, wyciąga gnata, strzela mu w łeb i cześć. Gorzej tylko, jeśli byliby tam również jacyś jego ludzie… Wsiadł do samochodu i ruszył w stronę siedziby Franka. Gdy dojechał na miejsce, zobaczył, że nigdzie w pobliżu nie ma żadnych "firmowych” aut organizacji, czyli nikogo akurat nie ma w mieszkaniu Alberta oprócz niego samego. Czyżby była to jakaś pułapka? Może specjalnie zaparkowali gdzieś dalej, żeby go zmylić? "O czym ja myślę” – skarcił sam siebie – "na pewno nie chciałoby się im bawić ze mną w takie gierki, przecież nie wiedzą nic o moim planie”. Ruszył po schodach w górę. Nim dotarł na ostatnie piętro, zdążył naładować pistolet i założyć tłumik. Już wiedział, że Al Franko za chwilę zginie z jego rąk. Nim zdąży go o cokolwiek spytać, dostanie kulkę w łeb. Jeśli potem sprawy obrałyby zły obrót i ktoś zacząłby go podejrzewać, to najwyżej zniknie i tyle. Zapukał do drzwi.  
- Proszę – usłyszał gdzieś z oddali w środku.  
Nacisnął klamkę i wszedł. Drzwi do dużego pokoju, który był gabinetem szefa, były otwarte. "Szykuj się na śmierć, Franko” – pomyślał sobie i przeszedł przez korytarz. Stanął w progu gabinetu i zobaczył, że szefa w nim nie ma.  
- Tu jestem – usłyszał z drugiego końca pokoju.  
Zauważył drzwi, które były po przeciwnej stronie gabinetu. To zza nich dobiegał głos. Podszedł do nich z wyciągniętą przed siebie ręką, trzymającą pistolet. Miał zamiar wejść i od razu oddać strzał. Stanął przy drzwiach i wyciągnął drugą rękę, by je otworzyć. Nie zdążył jednak tego zrobić. Usłyszał tylko ciche pyknięcie i poczuł nagle przeszywający ból w wątrobie. Sparaliżowało go, czuł, jak wypływa z niego krew, jak nalatuje mu ona do ust, po czym z nich wypływa. Potem usłyszał kolejne przyciszone przez tłumik strzały, a po każdym z nim przeszywał go ból w innej części ciała. Zdał sobie sprawę, że Franko właśnie go rozstrzeliwuje na strzępy. Pociski przebijały cienkie drzwi, po czym wbijały się w ciało Baczki. Już nic nie dało się zrobić. Pistolet wypadł mu z dłoni, Darek osunął się na kolana. Ciężko zaczerpując powietrze pomyślał sobie, że to zapewne ostatni oddech w jego życiu. Tak też było. Usłyszał ostatni strzał, który trafił go w głowę, po czym zapadł się w nicość.  

   Al Franko otworzył drzwi i zobaczył za nimi leżące na plecach ciało Baczki, podziurawione na strzępy. Wciąż wypływała z niego krew. Było jej mnóstwo, pochlapane nią było całe pomieszczenie. Podszedł do trupa i popatrzył na niego z pogardą. Splunął na jego twarz, po czym kopnął go w głowę.  
- Trzeba było pomyśleć przed zrobieniem czegoś tak głupiego – rzucił w jego stronę, po czym zaczął zmierzać w kierunku wyjścia.  
Idąc uważał, żeby nie wdepnąć w płynącą wszędzie krew, by nie narobić potem śladów. Po drodze do swojego auta wykonał jeszcze telefon do tak zwanego "sprzątacza”, który trudnił się sprzątaniem po zabójstwach. Kazał mu usunąć z mieszkania wszelkie ślady po trupie Baczki, po jego krwi oraz wymienić podziurawione drzwi, a ciało pociąć i zakopać gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. Wsiadł do auta i szofer ruszył w stronę jego domu. Po drodze w uszach Ala Franko brzmiały słowa, wypowiedziane kiedyś, gdy przyjmował Dariusza Baczkę do swojej organizacji, przez człowieka, który zajął się sprawdzeniem jego personaliów: "Nie ma on żadnej rodziny, nikt go nie zna, nie wiem czy ktoś w ogóle wie o jego istnieniu”. Tak, nikt o nim nic nie wiedział i już się nie dowie, choć mężczyzna ten zostawił po sobie na tym świecie ślad w postaci wielu zabitych ludzi.

ARZARO

opublikował opowiadanie w kategorii kryminał, użył 7828 słów i 45154 znaków.

2 komentarze

 
  • Użytkownik Krytykantka

    Czy mogę to wykorzystać ?? Oczywiście napisze że to zrobił to ARZARO ale chciałabym to wykorzystać , ponieważ bardzo mi sie spodobała  :cool:  
    Moge ???  Dzieki ;)

    30 mar 2013

  • Użytkownik hój

    :cmoczek:

    3 mar 2013