Gwiezdne Wojny - Równowaga Mocy - Epizod I - Rodzina - cz.1

- Znałeś ją?
- Co mówisz?
- Pytam czy ją znałeś. Ja nie za bardzo wiem w ogóle kim była.
- Pewnie, że znałem. Jak możesz nie wiedzieć kim była? Gdzie ty się wychowałeś?
- Cicho tam! – dało się słyszeć głośny szept Lumaka. To nie jest parada. Trochę szacunku.

     Lumak wyprzedził dwójkę młodych Twi'leków i przesunął się na czoło kolumny.

- To kim była? – zagadnął ponownie jeden z nich, tym razem po twi'leki.
- Matką chrzestną przemytników.
- Spokój! – Lumak zjawił się ponownie jak duch. W  tym zawsze był dobry.

     Kolumna żałobników ciągnęła się przez około dwieście metrów. Wśród pieśni pożegnalnych wychodziła właśnie z obszaru niskich zabudowań miasta Anchorhead. Nikogo nie było widać ani słychać. W  mieście nie mieszkały już osoby przypadkowe. One się nie zbliżały. Nie ze względu na strach. Szacunek. To było najlepsze słowo. Chociaż strach też miał tutaj sporo do powiedzenia.

- Sporo osób się zjawiło.
- Można się było tego spodziewać. Wyrobiła sobie pozycję.

     Odział reprezentacyjny Mandalorian szedł w zbrojach galowych w środku całej kolumny. Dwóch wyższych rangą żołnierzy znajdowało się za nimi. Byli w pełnym uzbrojeniu. Dzięki komunikatorom w hełmach nikt postronny nie wiedział o czym rozmawiają.

- Dziwnie to wszystko wygląda. Wszyscy w jednym miejscu.
- Aż mnie świerzbi. Ale to nie wchodzi w grę. Mimo, że odeszła, Rodzina nie wypadła z interesu. Są nam dalej potrzebni.
- Żeby naszych specjalnych nie poniosło.
- O Sithów się nie martw. Będą spokojni.

     Czterech Sithów szło spokojnie za kolumną Mandalorian. Nie zwracali na nikogo uwagi. Ubrani byli w połączenie zbroi i dawnych szat. Wszystko w odcieniach czerwieni i błękitu. Miecze świetlne znajdowały się w specjalnych kaburach przy pasach. Pojedyncze i podwójne. Nie nosili hełmów. Ich oczy były spokojne ale czujne. Brakowało w nich jednak blasku.
     Kolumna żałobna wyszła na pełną pustynie. Od razu ruszył się wiatr. Proporce z dwoma słońcami na tle nieba podniosły się natychmiast. Na przodzie, dwie osoby z trudem próbowały je utrzymać w pionie. Żadnych innych nie było widać. Takie było założenie ceremonii. Piasek otoczył wszystkich zebranych, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi. Na Tatooine to normalne. W  dawnych czas w takiej sytuacji można było się spodziewać ataku Ludzi Pustyni. Tak było kiedyś, ale dziś wiele rzeczy się tutaj zmieniło. Dla jednych na lepsze, dla innych niekoniecznie.
     Zaraz za miastem,  po prawej stronie rozciągała się farma wilgoci. Pracowało tam bardzo wiele osób, lecz przede wszystkim Ithorianie. Sprowadzono ich specjalnie z Ithory, z latających miast, na których się wychowywali i poznawali tajniki swego fachu. Ze sobą przywieźli też swoją wiedzę o naturze i technice. Dziś jednak nie było tutaj pracowników. Delegacja Ithorian także znajdowała się w kolumnie. Farma dostarczała wody do całego Anchorhead. Naddatki były sprzedawane. Chętnych z Mos Eisley, Mos Espa czy Bestine nie brakowało. Cała produkcja wilgoci na Tatooine znajdowała się w rękach jednej rodziny. Dziś mocno osłabionej, ale dalej znaczącej.

- Nigdy jej nie ufałem.  
- Nie wiem czy ktokolwiek tu jej ufał. Nawet jej brat.
- To prawda. Ale wszyscy wiedzą, że interesy z jej Rodziną są im potrzebne. Nikt się z nich nie wyłamie. Nie w takiej sytuacji jaka teraz zapanowała.

     Dziesięciu reprezentacyjnych szeregowców Nowej Republiki szło w kroku marszowym. Za nimi powoli, tak jak inni żałobnicy, posuwali się senatorowie. Było ich tylko czterech. W  obszernych, białych szatach nie pasowali do reszty. Z trudem byli w stanie utrzymać je w jako takim porządku w czasie tej zawieruchy. Czuli się jednocześnie jak rzuceni na pożarcie. Nowa Republika zawdzięczała tej Rodzinie bardzo dużo. Dobrze wiedzieli, że reszta znajdowała się tu przede wszystkim dla zysku, ale szacunek i podziękowania należały się z ich strony. Czterech senatorów stanowiło obrazę dla Rodziny. Senat jednak chciał odciąć się od nich. Relacje miały raz na zawsze pozostać w sferze interesów handlowych.

- Panowie, nie bądźcie tacy smutni. Wszyscy jeszcze pomyślą, że naprawdę przywdziejecie stroje żałobne po powrocie na Coruscant.
- Mistrzu Queresma, nie ma powodów do uszczypliwości.
- Spokojnie senatorze Opie. Nie miałem niczego złego na myśli.
- Wiem Mistrzu.
- Myślę, że mimo wszystko to wielka strata dla nas wszystkich.
- Możliwe – Opie odwrócił się do pozostałych senatorów i rozpoczął rozmowę o sprawach republikańskich.

     Jedi wśród zebranych było także czterech. Ale ta sytuacja była normalna. Nigdy nie podróżowali w większych grupach, jeśli sytuacja tego nie wymagała. Pojawili się tylko Mistrzowie. Oprócz Queresmy, który był człowiekiem, Solut – także człowiek  Tyron – Quarren i Atakar – Verpin. Ubrani byli tradycyjnie, jak przystało na rycerzy Jedi. Ich stroje powiewały lekko na wietrze, ale dziwnie nie rozwiewały się wszędzie, jak to działo się w przypadku senatorów.

- Czujecie wibracje Ciemnej Strony? – zapytał Atakar.
- Ledwie wyczuwalne.
- Jasna Moc nas ogarnia. Nie czuję, żeby Ciemna z nią walczyła.
- Jest jednak cos innego. Coś co nie pozwala mi zbliżyć się do nich umysłem. – skinął głową na delegację Zjednoczonej Armii Mandelorian.
- Nie wiem co to. Wiem jedno – Ciemna Moc nie jest w nich silna.

     Kolumna żałobników mijała kolejną wydmę. Krajobraz stawał się coraz bardziej monotonny. Na horyzoncie oba słońca – Tatto i Tatto II chyliły się coraz bardziej. Na przodzie orszak prowadzony był przez grupę ludzi. Za nimi podążały Banthy, które ciągnęły dużą platformę z sarkofagiem zmarłej. Obsypany był on kwiatami, które specjalnie na tą okazję sprowadzono z Ghomrassen. Po prawej stronie, zza wydmy, zaczął wyłaniać się ogromny szkielet smoka. Z ogonem mierzył około stu dziesięciu metrów. Dobrze widoczne był pozostałości łap. Pięciu po każdej stronie ciała. Zaraz za nim stał piaskoczołg. Widok ten oznaczał koniec procesji.  Wewnątrz szkieletu smoka Krayat przygotowano wykop gdzie miał spocząć sarkofag.
     Proporce powiewały na wietrze, a platforma ciągnięta przez Banthy wjechała do środka szkieletu. Tylko nieliczni żałobnicy weszli za nią. Była to jedynie rodzina, nikt spoza Tatooine. Pozostali ustawili się w przygotowanych sektorach. Nowa Republika osobno, Zjednoczona Armia Mandalorian osobno, klany przemytnicze osobno. Osoby nienależące do żadnej z grup stały w czwartym sektorze. Przed nimi ustawiony był podest.
     Wewnątrz szkieletu rozpoczęto spuszczać sarkofag w dół. Zawyły trąb i piszczałki. To sektor czwarty żegnał swoją Panią. Pozostali nie wykazywali tyle zaangażowania. Pierwsze ze słońc zaszło.
     W tym momencie na podest wyszedł starszy mężczyzna. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był już mocno siwy i lekko zgarbiony. Pomagał sobie laską z główka z kości smoka Krayat. Przedstawiała ona głowę tegoż smoka z perłowymi oczami. Ubrany był w jasny strój z elementami czarnych wstęg na rękawach i kołnierzu. W  poszczególnych sektorach zrobiło się lekkie zamieszanie. Nie był dla nich postacią anonimową. Mistrzowie Jedi wiedzieli też, że nie tylko charyzma jest w nim silna.

- Witam wszystkich i dziękuję za przybycie. Znacie mnie dobrze, więc nie będę się przedstawiał. Przybyliśmy tu w jednym celu, więc proszę żeby inne nie były poruszane. Tak jak bezpiecznie przylecieliście, tak bezpiecznie stąd wylecicie. Po ceremonii zapraszam do rezydencji. Przecież jesteśmy cywilizowanymi istotami i wytrzymamy wszyscy w jednym pomieszczeniu przez krótki czas. - rozglądnął się, ale nie było widać reakcji. - Mam nadzieję, że wszystko przebiegnie bez problemów. Rozwieje wasze obawy. Z powrotem wrócimy piaskoczołgiem, więc Morze Wydm nie będzie was już niepokoiło. A teraz oddajmy ostatnie honory zmarłej, mojej kochanej siostrze – Agnes Solo.


*****


Jest rok 79 ABY. Minęło 70 lat od śmierci Luke`a Skywalkera. Sprawy potoczyły się inaczej niż wszyscy sobie wyobrażali.

Wojna pomiędzy dobrem i złem ciągle trwa. Nigdzie na horyzoncie nie widać zwycięscy. Wiele części Galaktyki ciągle rozdarte są konfliktem.

Stare Imperium przestało istnieć. Mandalorianie przejęli kontrolę nad wojskiem i przekształcili sojusz w Zjednoczoną Armię Mandalorian. Sithowie także stanowią część tych wojsk, lecz już nie pod kierownictwem Darth Thorna.

Po śmierci brata i najbliższego przyjaciela Lei`a Oregana i Han Solo przeprowadzili się na Tatooine. Tam ich rodzina mocno poszerzyła wpływy i stała się poważnym graczem w świecie.

W związku z brakiem konkretnej przewagi którejś ze stron, wiele na znaczeniu zyskały kartele przemytnicze. Cztery najważniejsze podzieliły między siebie wpływy. Stają się coraz silniejsze i zarabiają na wszystkim na czym się da.


*****


     Podróż piaskoczołgiem trwała około trzydziestu minut. Nie jest to najwygodniejszy środek transportu, ale i tak wszyscy byli szczęśliwi, że nie muszą pokonywać tej odległości pieszo. Wielu podróżnych widziało się po raz pierwszy, mimo że byli śmiertelnymi wrogami. Stłoczenie ich w jednym pojeździe wydawało się niemożliwe do osiągnięcia, ale udało się dotrwać do końca bez przypadkowych, jak i nie przypadkowych, zgonów. Przynajmniej na razie.
     Stary Ben Solo oczekiwał już na przyjezdnych. Mimo tego, że Tatto już zaszło to drugie słońce dawało jeszcze wystarczająco dużo światła. Rezydencja ulokowana była w obrębie murów Anchorhead, przy bramie północnej. Składała się z kilku budynków połączonych ze sobą oraz jednego zupełnie oddzielnego. Był dłuższy niż pozostałe, ale jego przeznaczenie nie było jasne. Przynajmniej nie przyjezdnym. Od reszty rezydencji odgradzała go barwiona energetyczna ściana, która była całkowicie nie przeźroczysta.  
     Pozostałe zabudowanie przylegały z jednej strony do muru, natomiast część zachodnia odgrodzona była od pustyni całkowicie przeźroczystą ścianą energetyczną. To pozwalało oglądać piękno pustyni przez cały czas. Na horyzoncie, majestatycznie rysował się szkielet smoka Krayat.  
     Gości wprowadzono bezpośrednio z czołgu do wielkiej sali reprezentacyjnej. Była dość duża, tak że wszyscy zmieścili się tam bez problemu. Pomieszczenie było bogato zdobione. Ściany pokryte były malowidłami oraz częściowy rozwieszonymi tkaninami. Na nich wyhaftowano, z najmniejszymi szczegółami, sceny z życia tej planety. Uwagę przykuwały ogromne, zdobione schody prowadzące na górne piętro. Poręcze obrazowały wijące się ciało węża, natomiast zakończeniami były jego głowy. Wszystko pozłacane i mieniące się przepięknie. Wyższy poziom nie był jednak dostępny dla przybyłych. Świadczyły o tym droidy HK-47 u szczytu schodów. Drugim aspektem zwracającym uwagę były cztery obrazy wiszące na ścianie. Przedstawiały Luke`a, Lei`ę, Hana oraz Agnes.
     Wszyscy wchodząc do Sali zwracali na nie uwagę, ale ciężko było ich nie zauważyć. Zajmowały ścianę na wprost drzwi wejściowych. Nie było jednak zbyt wiele czasu aby podziwiać te malowidła. Stojący po lewej stronie C3PO ponaglająco zachęcał wszystkich do przemieszczania się do korytarza, przez który prowadziła droga do dużej sali.
     W lekkim zamieszaniu, które się zrobiło, zniknął wszystkim z oczu Ben. Czwórka Jedi, jak i Lumak zwrócili jednak uwagę na zamykające się drzwi w rogu sali. Rozpoznali też znajdujący się na ścianie skaner twarzy. Jednocześnie przeszła im myśl, że musi znajdować się tam coś niedostępnego dla oczu postronnych. Nikt jednak nie dał po sobie poznać, że wie coś więcej niż pozostali.
     Po przejściu przez szklany korytarz cała grupa doszła do ogromnej sali. Była dużo większa niż pierwsza. Przez czworo drzwi po prawej stronie można było swobodnie wyjść na plac przed budynkiem. Tam liczne droidy rozdawały napoje i skromne przekąski. W  całym spotkaniu chodziło jednak przede wszystkim o oddanie czci Agnes. Nikt nie planował zostać tutaj zbyt długo. Nie było to wymagane, a nawet mogło stać się niebezpieczne. Jednak przybycie do siedziby Solo był dla wielu nie lada gratką. Nikt postronny nie był tu zapraszany. Wielu nawet nie miało wstępu na Tatooine i musieli oczekiwać na spotkanie na jednym z księżyców. Dziś jednak Rodzina postanowiła lekko się otworzyć, a niektórzy chcieli z tego skorzystać.
     C3PO starał się jak mógł żeby wszyscy zasiedli tam gdzie zostało to ustalone. Nie było miejsca na pomyłkę. Relacje między gośćmi były różne.

- Witam Senatorów. Witam panów Jedi. Przygotowaliśmy dla państwa specjalne miejsce. Droid R34J zaprowadzi państwa.
- Droid państwa zaprowadzi – przedrzeźniająco powtórzył jeden z senatorów. Oglądnął się za siebie, gdzie wszyscy czekali w kolejce.
- Dlaczego jedyną prawowicie i demokratycznie wybraną władzę traktuje się na równi z tą hołotą. – dodał po cichu obracając się z powrotem do reszty senatorów.
- Dziękujemy C3PO – wtrącił szybko Mistrz Quaresma po czym wszyscy oddalili się za droidem.

     Następni podeszli Mandalorianie, a potem reszta towarzystwa. Wszyscy zostanie w końcu rozlokowani przy stołach. Obserwowali siebie bardzo uważnie. Byli tutaj na wyciągnięcie ręki, ale utrzymanie dobrych stosunków z Rodziną Solo było ważniejsze. Chyba nikomu tak naprawdę nie było na rękę tutaj zostawać, ale interesy z reguły stoją na pierwszym miejscu. i tak też było w tym wypadku.  
     Atmosfera robiła się coraz gęstsza. Można było wyczuć, że coś wisi w powietrzu. Nagle Ben pojawił się od strony podwórza. Wszedł do sali podpierając się swoją laską ze zdobioną główką. Koło niego stanęło dwóch mężczyzn w średnim wieku. Ben zaczął swoim cichym, lekko chrypowatym ale pewnym głosem.

- Jeszcze raz dziękuję Wam za przybycie. Mam nadzieję, że się tak bardzo nie męczycie jak to wygląda. - w tym momencie dało się słyszeć szepty na Sali. Ben jednak mówił dalej nie zwracając na to uwagi.
- Chciałbym, żebyśmy wznieśli toast za Agnes. Nie poproszę was o to samo dla moich rodziców. Wiem, że wielu z was nie zrobi tego szczerze. Ja jednak nie żywię urazy i nie będę nalegał. - Ben uniósł kieliszek Alzockiego rumu. Podobnie uczynili wszyscy obecni.
- Wiele przeżyła. Chwile piękne jak i tragiczne. Spotkała na swej drodze licznych przyjaciół jak i wrogów. Takie jest jednak życie. Można na pewno powiedzieć jedno. Przeżyła je nie ustępując nikomu i nie dając się zepchnąć w cień. Niech spoczywa w pokoju.
Dało się słyszeć po Sali powtarzane ostatnie słowa Bena, po czym wszyscy przechylili swój rum. - Ben odłożył pusty kieliszek na tacę, którą trzymał jeden z droidów i podszedł nieco do przodu ciągle podpierając się laską.
- Wedle tradycji, w której zostaliśmy wychowani proszę abyście zostali jeszcze na poczęstunek. Nie zajmiemy Wam dużo czasu. Transport do portu lotniczego w Mos Eisley będzie gotowy za około 30 minut. Proszę tymczasem pozostać na terenie posiadłości. Droidy podadzą wszystko czego będziecie chcieli.

     Ben odwrócił się i powoli przeszedł w kierunku korytarza. Zniknął w nim po chwili, ale nie interesowało to ludzi znajdujących się na Sali.


*****


     Z korytarza wyszło dwóch mężczyzn. Jeden bardzo młody, miał około osiemnastu lat. Drugi starszy, w wieku około trzydziestu paru lat. Nosili luźne szaty, ale raczej nie dało się ich określić mianem szat Jedi. Przeszli spokojnie do stolika w rogu sali skąd mieli idealny widok na całe towarzystwo. Raczej nie rzucali się w oczy. Zasiedli spokojnie, a droidy podały napoje.

- Kim oni są wuju? Nigdy ich nie widziałem.
- Nie wylatywałeś jeszcze z Tatooine, prawda?
- Jeszcze nie. Mam ukończyć szkolenie za parę miesięcy. Wtedy będę gotowy. Będę mógł włączyć się do interesów.
- Tak się zapewne stanie Yoki. Musisz poszerzać horyzonty. Z tym wszystkim osobami zetkniesz się prędzej czy później, więc może opowiem Ci trochę.
- Słucham wuju. – młody był wyraźnie zaciekawiony.
- Zwróć uwagę na ostatni stolik. Widzisz ich – powiedział Retax lekko nachylając się do kompana, który z racji różnicy wieku i dużej zażyłości między nim a Rodziną nazywał go wujkiem. Nie byli jednak spokrewnieni, lecz istniał on w życiu Yokiego od zawsze.
- Widzę.
- To przedstawiciele Nowej Republiki.  
- To wiem – odparł Yoki.
- To dobrze. a więc tych czterech facetów, którzy sączą giliańskie piwo, to jedni z ważniejszych senatorów. Od prawej senator Merta z Coruscant, potem Joka z Onderon, Quasa z Aldaraan i ostatni Garfu z  Talasei. Joka jest chyba z nich najgorszy. Nie szanuje nikogo i uważa siebie za najważniejszą osobę w Senacie. Oczywiście nie licząc Kanclerza. Przy nim zachowuje się jak posłuszny i uniżony służący. Nie poznałbyś go.
- Czuć to od niego na kilometr. Myślę, że gdyby miał z tego korzyści to zdradziłby własną matkę.
- To prawda młody. To prawda. – Retax się lekko uśmiechnął. – Nie będzie Ci przeszkadzać? – wyciągnął papierosa z paczki, z pytającym wzrokiem skierowanym na chłopaka.
- Nie, nie. Skąd. – powiedział.

     W tym momencie koło stolika przepełzło dwóch Huttów. Talerze pełne mieli przekąsek mniejszych i większych. Poza tym z siebie zebrali by jeszcze jeden talerz takich przekąsek. Nie były to istoty grzeszące schludnością. Yoki i Retax popatrzyli na nich podejrzliwie. Huttowie jednak nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Przepełzli do swojego stolika i wrócili do dalszego jedzenia. Ich słudzy uwijali się jak mogli w donoszeniu przekąsek, a oni pochłaniali je w ogromnym tempie. Organizatorzy jednak to przewidzieli i specjalne stoliki ustawiono w pobliżu. Yoki wskazał dyskretnie na nich ręką.

- A ci? Tylko nie mów, że to Huttowie…
- To Huttowie – spokojnie powiedział Retax i lekko się uśmiechnął. - Yoki lekko się obruszył, ale nie brał tych uszczypliwości na poważnie.
- A więc tak – zaczął ponownie Retax. Z Huttami to jest długa historia.
- Wiem, że wiąże się z naszą Rodziną – wtrącił niecierpliwie Yoki.
- Oj tak.  
- Mama jednak nie chciała za bardzo o tym mówić. Zawsze zmieniała temat. Powiedz mi o co chodzi. Jestem już dorosły. Wiem tylko, że stosunki między naszą Rodziną, a Huttami nie są idealne.
- Powiem Ci. I tak byś się dowiedział. – Retax poprawił się na krześle i pociągnął łyk swojego drinka. – Dawno temu, za czasów twojej prababki Lei i pradziadka Hana żył taki ktoś jak Jabba.
- Dziwne imię.
- Jabba swego czasu ich uwięził i przetrzymywał na tej planecie.
- Tutaj? Na Tatooine?
- Tutaj. Był najsławniejszym Huttem w historii i władał ogromnym kartelem.
- Współpracował z Imperium?
- Nie. Działali na swoją rękę i dobrze na tym wychodzili. Twój pradziadek podobno miał dług u Jabby, którego nie spłacił, więc ten go uwięził. Przy okazji też Twoją prababkę.
- I co się dalej stało? Uciekli? – młodzieniec słuchał z coraz większym zaciekawieniem
- Pomógł im Luke Skywalker, brat Twojej prababki.
- Wiem, że był Jedi.
- Był. Był bardzo potężnym Jedi, który doprowadził do upadku Imperium.
- O tym też wiem. Uczą tego w Akademii.
- Dobrze. Ale w Akademii pomijają historie dotyczącą Luke`a i uwolnienia Lei i Hana. a więc Luke, przy pomocy dwóch droidów, R2D2 i C3PO, dostał się do twierdzy Jabby.
- I wydostał ich stamtąd? – z niecierpliwością dokończył Yoki.
- Nie. Dał się pojmać. – zapanowała chwila ciszy po czym Retax kontynuował.
- Potem nad morzem wydm, Luke doprowadził do zamieszania i wywiązała się walka. W  jej wyniku Twoim pradziadkom udało się uciec.
- O to Huttowie mają do nas żal? O to, że oni uciekli?
- Nie do końca. W  wyniku zamieszania Jabba zginął. Dokładniej to Twoja prababka go udusiła nad wielką jamą Carkoon.
- To zmienia postać rzeczy.
- I to dość znacząco. Huttowie nie zapomną Jabby. To był ich lider, ich przywódca. Gwarantował im wysoką pozycję. Po jego śmierci Kartel praktycznie się rozpadł. Jego resztki teraz znajdują się na południe od ziem Mandelorian, w okolicach planety Nar-Schadaa. W  ostatnich latach, pod przywództwem Radgy zyskują znowu na znaczeniu.
- Myślisz, że coś nam grozi z ich strony?
- Myślę, że teraz nie. Interesy są ważniejsze, ale kto wie co przyniesie przyszłość.
- Wspomniałeś o Mandelorianach. Uczą nas o wielkiej bitwie o Quatar-kar, od której zaczęła się ich ekspansja.
- Tak. Ale Nowa Republika szybko znalazła metodę na ich tajną broń i front się ustabilizował.  Mandalorianie założyli stolicę na Mandalori, swojej rodzimej planecie. Zajmują cały północno-wschodni wycinek galaktyki. Kiedyś byli to przede wszystkim przedstawiciele Starego Imperium, ale z czasem to Mandelorianie przejęli kontrolę nad wojskiem i ostatecznie stworzyli Zjednoczoną Armię Mandalorian.
- A Sithowie?
- Sithowie stanowią jej część. Władają Ciemną Stroną Mocy. Stracili jednak na znaczeniu po śmierci Adaltore`a. Nasi informatorzy mówią, że nie są to Ci sami Sithowie co kiedyś. Jak twierdzą Jedi – Ciemna Strona jest w nich słaba. Od dłuższego czasu nie było większej bitwy pomiędzy Republiką i Mandelorianami. Myślimy, że mogą zbierać siły na coś poważniejszego.
- A może nie mają już środków na tą wojnę?
- Może i tak być. Jednak po tym co płacą nam, myślę, że środki nie są problemem. – powiedział spokojnie Retax.
Yoki skinął na droida, który podszedł do nich swym mechanicznym krokiem.
- Słucham państwa?
- Poprosimy jeszcze raz to samo.
- Dobrze. Już podaję. - Retax ponownie nachylił się do Yokiego.
- Tamci dwaj – wskazał palcem. - Prawie identyczni. Widzisz?
- Tak. Kto to?
- To bracia. Lepus i Lumak. Ich ojciec, Lapidus, po tym jak wystąpili Mandalorianie i doszło do bitwy o Quatar-kar ogłosił niezależność ziem republikańskich na południu galaktyki. Obejmował pas galaktyk na Obszarze Ekspansji, Środkowych  i Zewnętrznych Rubieżach, wzdłuż Koreliańskiej i Rimmańskiej Trasy Handlowej. Powstał tam Związek Wolnych Lotników. Zrzeszeni tam byli najlepsi piloci w galaktyce. Związek zajmował się przemytem. Chciałeś coś nielegalnego lub niebezpiecznego przewieś przez wrogie terytorium? Zgłaszałeś się do nich.
- A jak się podzieli?
- Tu nie było ciekawej historii. Ojciec w testamencie podzielił Związek na północny i południowy. Bracia kierują nimi zgodnie i mocno współpracują. Lupus zarządza Północnym ze stolicą w Cyphar, Lumak z kolei Południowym ze stolicą w Xegobah.
- Została jeszcze jedna loża – zauważył Yoki
- Tak. Ostatnia licząca się frakcja.
- Wyglądają dziwnie  

     Yoki opisał ich trafnie. Clawdite wyglądali bardzo specyficznie. Wszyscy byli do siebie podobni. Rysy mieli mocne i szorstkie. Ich wyraz twarzy zdradzał, że czują się bardzo nieswojo i obco. Nie byli przyzwyczajeni do przebywania tak długo w swojej własnej postaci.

- To Zoltanie, należą do Kartelu Zmiennych.
- Zmiennych? Dlaczego zmiennych?
- Tak ich nazywają. Potrafią zmieniać swój wygląd i upodabniać się do innych.
- Ale tutaj wszyscy są identycznie.
- Tak… To ich naturalna postać. Wiąże się to z jedną z tajnych spraw w których uczestniczy nasza Rodzina.
- Jakich spraw?
- Czujesz ten specyficzny zapach w powietrzu?
- Czuję. Unosi się od samego rana.
- To pewien hormon. Na terenie posiadłości jest specjalnie zmodyfikowany i posiada zamach. Tak normalnie jest bezwonny, ale mamy sposób aby rozpoznać, że jest w powietrzu. Jego struktura i skład są tajne. – zniżył głos Retax.
- Też ich nie znasz? – zaciekawił się Yoki.
- Tego nie powiedziałem. – odpowiedział pewnie Retax.
- I co on powoduje?
- Nie pozwala przeprowadzić Clawdite transformacji, co w związku z profesją którą się zajmują może stać się bardzo kłopotliwe. To najlepsi zabójcy jacy funkcjonują na świecie. Wykonują wyroki dla każdej ze stron w tej galaktyce. Zresztą dla nas też pracowali raz czy dwa.
- Ale są tutaj. Jako jeden z liczących się kartelów, więc w czym rzecz?
- Mamy umowę. My nie zdradzamy składu, oni nie podejmują zleceń na nas.
- Nikt inny nie zna składu? Nikt w całej galaktyce?
- Nic o tym nie wiem. Poza tym miałby trudność ze skompletowaniem składników. Występują tylko na kontrolowanych przez nas planetach.

     Retax spokojnie odchylił się na krześle do tyłu i objął wzrokiem wszystkich zebranych. Kręcili się, rozmawiali po cichu i w skrytości. Wiedział, że wszyscy coś knują. Tego nauczyły go jego lata, jego doświadczenie. Widział już sporo w swoim życiu. Jak szala przechylała się z jednej strony na drugą bo ktoś kogoś zdradził, ktoś zmienił front. Chciał bronić Rodziny ze wszystkich sił. Ona była dla niego najważniejsza. Patrząc na młodego Yokiego widział siebie kilkanaście lat temu. Jego też powoli wprowadzano w zasady panujące w Kartelu Solo. Tak już trzeba było to nazwać. Stawali się kartelem, z którym trzeba było się liczyć. Mieli swoje atuty, które umiejętnie wykorzystywali. Tak jak pozostali ze starszych, czuł że w niedługim czasie coś nastąpi, coś się stanie. Trudno było jasno określić co. Chciał jednak być na to przygotowany.

- Wuju! – Yoki wytrącił Retaxa z rozmyślań – patrz, coś się tam dzieje.

     Z głośników na sali bankietowej wydobył się mechaniczny głos.

- Proszę Państwa. Za pięć minut na rampę zaczną podjeżdżać pojazdy, aby przewieść Państwa do Mos Eisley gdzie już czekają okręty. One wyniosą Was wszystkich na orbitę skąd odlecicie do swoich domów. Proszę przygotować się do podróży.

     Wszystkie delegacje zaczęły podnosić się ze swoich miejsc. Huttowie starali się jeszcze pochłonąć tyle jedzenia ile to możliwe. Słudzy uwijali się w pocie czoła. Radga jako jedyny zachowywał się w miarę godnie i poważnie. Inni nie zwracali uwagi na pozostałych. W  końcu Radga przerwał tą wyżerkę głośnym stęknięciem i wszyscy Huttowie zaczęli przesuwać się w stronę wyjścia.
     Tak samo uczynili Mandelorianie i Sithowie. Lekko zamyśleni przesuwali się między stolikami. Z gracją wymanewrowali resztki tego co zostawili Huttowie i już byli przy drzwiach. Sithowie jednak zostali nieco z tyłu. C3PO stał przy wyjściu i starał się w rodzimych językach każdej delegacji poinformować zebranych o ich transporcie. Retax zawiesił wzrok na robocie po czym obrócił się w kierunku, który wskazał Yoki.

- I jeszcze Ci bezmózdzy Sithowie. Plątają się jak w transie – rzucił w powietrze Joka, który ewidentnie wypił już zbyt dużo.

     Ostatni z Sithów zatrzymał się i obrócił w kierunku delegacji republikańskiej. Jokce nie trzeba było więcej. Złapał kontakt wzrokowy z Sithem.

- Tak. O Was mówię. Powiesz coś? Umiecie w ogóle mówić? – Joka nakręcał się coraz bardziej.
- Spokojnie Leto – w powietrzu uniósł się głęboki głos Mortara.
- Spokojnie Leto, spokojnie. – piskliwym głosem powtórzył Joka. Rób co Ci mówi Twój pan Sithcie. Wszyscy jesteście jak pieski.

     Joka nie zdążył się obrócić, gdyż przy jego twarzy zaświeciło czerwone ostrze miecza świetlnego. W  oczach Joki pojawił się strach. Spoglądał z przerażeniem na czerwień, która go ogarniała. Oczy Leta był także czerwone, gniew w nich płonął. Był jednak spokojny.
     Sprawy potoczyły się teraz bardzo szybko. Nikt nie wiedział skąd i jak, ale na sali pojawił się stary Ben Solo. W  jego ręku świecił żółty miecz świetlny z piękną rękojeścią w kształcie smoka Krayat.

- Leto. Odejdź. – Ben powiedział spokojnie.

     W koło zapaliły się już wszystkie miecze Jedi. Reszta senatorów próbowała się za nimi schować. Miecze pozostałych Sithów także już płonęły. Jednak oprócz nich na sali paliło się jeszcze co najmniej sześć mieczy o żółtym ostrzu oraz jeden fioletowy.

- Leto. Odpuść. Zgaś miecz. Wracamy do bazy.  - Mortar mówił pewnie. Jego głos rozcinał panującą w koło ciszę. Prawie każdy na tej sali słyszał w nim głos prawdziwego przywódcy.

     Leto spojrzał na dowódcę po czym zgasił miecz. Odwrócił się w kierunku drzwi i spokojnie dołączył do reszty delegacji. Pozostali także zaczęli gasić swe miecze. Senatorowi Jokce jakby wrócił głos.

- Widzieliście!? Widzieliście!? Chciał mnie zabić. Chcecie to tak zostawić. Jedi. Powinniście mnie bronić.
- Nie jesteśmy twoimi ochroniarzami – powiedział Mistrz Tyron.
- On chciał mnie zabić – senator powtarzał to w kółko jak katarynka.
- Jakby chciał Cię zabić – wtrącił się Quaresma – to teraz nie stałbyś tu razem z nami. a my szukalibyśmy twojej głowy pod stołami. - Joka popatrzył krzywo na Jedi i przestał mówić. Cofnął się nieco i stanął z innymi senatorami.
- Prosiłem Państwa o spokój i rozwagę. – Powiedział głośniej Ben. Jednak widzę, że nie jest to możliwe. Tak jak obiecałem. Opuścicie to miejsce bezpiecznie. HK47 przypilnują, żeby nie było więcej incydentów takich jak ten. Chciałem tego uniknąć, ale widocznie się nie da. Żegnam Państwa.

     Ben obrócił się i wolnym krokiem, utykając i podpierając się laską przeszedł w kierunku korytarza. Podążało z nim jeszcze sześć innych osób.  
     Droidy HK47 obstawiły plac przed salą bankietową. Stały też w miejscu gdzie podjeżdżały ścigacze do Mos Eisley. Słońca już całkowicie zaszły. Zrobiło się ciemno. Światła oświetlały plac. Ostatnie delegacje opuszczały Anchorhead.


*****


     Na placu startowym w Mos Eisley stało jeszcze sześć promów typu Sentinel. Płaty boczne były ciągle złożone ale silniki już nabierały mocy. Wszystkie delegacje znajdowały się na pokładach. Na Tatooine panował  praktycznie środek nocy. Reflektory oświetlały cały plac, więc nie było z tym problemu. HK47 obstawiały cały teren. Były nieruchome i wydawało się, że nie są aktywowane. Ben stał lekko z boku z mężczyzną w średnim wieku. Obserwował jak płaty boczne Sentinelów zaczęły się rozkładać, a same promy podnosić.

- Weźmiesz ze sobą Moli, Pada i Retaxa. Polecicie na Kothlis. Sprawdźcie czy nasze sprawy dobrze się mają.
- Myślisz, że ta sprawa z Sithem i Republikom może oznaczać coś poważnego?
- To? Nie, nie… - odpowiedział lekko zdziwiony Ben. – Martwią mnie raczej osoby, które się nie odzywały prawie w ogóle.
- Clawdite i Huttowie… - powiedział powoli mężczyzna.
- Tak, oni. Zbadaj na Kothlis czy nasi przyjaciele nie są nakłaniani do czegoś czego nie chcieliby robić.  
- Dobrze Ben.
- Nie wiem czy nie trzeba będzie przenieś produkcji w inne miejsce.
- Aż tak?
- To się okaże po Waszym powrocie. Noszę się z tym od jakiegoś czasu. Po dzisiejszym dniu chyba się przekonałem. Poczekam jednak jeszcze na Was.
- Dobrze. Jutro z rana wylatujemy. Dam znać żeby przygotowano nam transport. - mężczyzna odwrócił się i zaczął oddalać od Bena w kierunku kontroli lotów.
- Kumd! – zawołał Ben – Weźcie ze sobą Yokiego. Niech nabiera doświadczenia.  
- Ok. Powiadomię go.
- Kumd!
- Będziemy na niego uważać Ben. Nie martw się.
- Dobrze – powiedział spokojnie Ben.

     Stary Solo odwrócił się powoli w kierunku lądowisk. Po promach nie było już śladu. Stanowiły teraz tylko nieco jaśniejsze punkciki na niebie. Wyniosą one delegację na orbitę gdzie czekają większe statki. One z kolei wyprowadzą wszystkich poza układy kontrolowane przez rodzinę Solo.  
     Ben wpatrując się w niebo rozmyślał o dzisiejszym dniu. Mimo wszystko było spokojniej niż się spodziewał. Tak jak mówił Kumdowi. Nie zmartwił go incydent z Leto i Joką. W  rzeczywistości zdziwił się, że tak długo wytrzymali siedząc spokojnie. Bardziej martwili go Huttowie i Clawdite. Nie odzywali się w ogóle. Nie rozmawiali z nikim. Aż nadto rzucało się w oczy, że nie chcą być ze sobą powiązani. Ważna dla Rodziny Przestrzeń Bothan znajdowała się między terytorium kartelu Huttów i Zmiennych. W  tym układzie leżała planeta, na którą jutro miała udać się delegacja z Kumdem na czele. Czuł, że coś się szykuje, ale nie widział jeszcze dokładnie co. To go denerwowało. Nie lubił nie wiedzieć co się dzieje.
     Odgonił jednak te myśli od siebie. Dość pracy na dziś. Powrócił wspomnieniami do Agnes. Przeżyli razem wiele przygód, wiele trudności. Czuł się jednak dobrze bo ostatnie lata przebiegły spokojnie, a Agnes mogła odpocząć. Odeszła we śnie. Brakowało mu jej strasznie, ale nie pokazywał tego po sobie. Nie chciał, żeby inni się nad nim litowali. Nigdy nie rzucał się w oczy i wychodziło mu to na dobre. Wielu nie wiedziało skąd przyszedł ostateczny cios.
     Przypomniał sobie też rodziców, Hana i Leię. Przeprowadzili się na Tatooine po wydarzeniach na Toydarii. Zawsze zastanawiał się dlaczego wybrali tą planetę. Choć często ich o to pytał to nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Po ojcu odziedziczył spryt i przebiegłość. Po matce coś innego. Moc, która w nim tkwiła, stała się jego narzędziem do pracy, ale i kompanem na dobre i złe. Popatrzył na swoją laskę, którą nazywał Krayatem i powiedział do siebie.

- Myślę, że czeka nas jeszcze trochę spraw do rozwiązania.

Dodaj komentarz