Klątwa miłości cz.5

Chantelle tego dnia skorzystała z windy, żeby wjechać na czwarte piętro, gdzie wynajmowała mieszkanie. Zazwyczaj wchodziła po schodach. Krótki wysiłek jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził, ale tego dnia nie dałaby rady. Poza pudłem, w którym zabrała ze szpitala rzeczy osobiste, miała ze sobą także zakupy. Musiała uzupełnić zapasy w lodówce, bo ostatnio świeciła pustkami.  
Otwierając drzwi swojego mieszkania zauważyła swoją sąsiadkę wracającą ze spaceru ze swoim yorkiem, małym pieskiem o długiej sierści i sterczących uszach.  
– Dzień dobry, pani Lance. – Uśmiechnęła się serdecznie.
– Witaj, moje dziecko.  
Starsza pani o włosach siwych jak gołąbek przywitała się z Chantelle całując ją w policzek. Gdy się uśmiechała, ten uśmiech był szczery i autentyczny. Tak było za każdym razem, gdy blondynka ją spotykała. Ten dzień także nie był wyjątkiem. Pupil kobiety plątał się pod nogami Chantelle domagając się pieszczot, więc dziewczyna nie miała innego wyjścia. Kucnęła i podrapała go za uszami tak jak lubił. Piesek odwdzięczył się wdrapując się jej na ręce i liżąc po twarzy wywołując u niej śmiech.  
– Bandzior, zachowuj się. – Upomniała swojego pupila pani Lance. Piesek zeskoczył i schował się za nogami swojej pani.
– Jak się pani miewa? – zapytała Chantelle z troską, gdy wstała. Widziała na jej twarzy zmęczenie. – Źle pani wygląda.  
– Nie przejmuj się, dziecko. To ten mały potwór tak mnie dziś urządził. Zachciało mu się spaceru. Starą babę z domu wyciągać. On mnie kiedyś do grobu wpędzi. – Obejrzała się za siebie i pogroziła mu palcem. – Czekaj tylko aż wejdziemy do domu. Urządzę cię tak, że mnie ruski miesiąc popamiętasz. Najlepiej by było jakbym cię oddała.  
Bandzior zaskomlał i położył się, ale nie spuszczał wzroku ze swojej pani. Chantelle dobrze znała  sąsiadkę i  wiedziała, że to były tylko czcze pogróżki. Za nic w świecie nigdzie by go nie oddała. Był jej jedynym towarzyszem. Odkąd umarł jej mąż mieszkała sama. Dzieci dorosły i już dawno założyli własne rodziny. Jednak w każdą niedzielę odwiedzały ją. Wtedy Dorothy Lance ożywiała się i wstępowała w nią nowa energia. Wyglądała wtedy na kilka lat młodziej. Córka i syn chcieli ją zabrać do siebie, ale Dorothy uważała, że „starych drzew się nie przesadza”. Wolała zostać we własnym mieszkaniu. Bandziora dostała właśnie od swoich dzieci, żeby nie czuła się taka samotna. Na początku się wzbraniała, ale potem pokochała tą „bestię” jak czasami go nazywała. Chantelle wiedziała, że sąsiadce doskwiera samotność, dlatego też często ją odwiedzała. Ponadto robiła jej zakupy,  za co kobieta odwdzięczała się jej częstując ją herbatą i ciastem własnej roboty, które było sto razy lepsze, niż te z cukierni.
– Gdzie ty, dziecko, podziewałaś się cały wieczór? Upiekłam szarlotkę i chciałam cię zaprosić.
– Szarlotka... brzmi wspaniale – powiedziała Chantelle. – Nie było mnie w domu. Przyjaciółki zrobiły mi przyjęcie – niespodziankę z okazji urodzin.  
– Miałaś urodziny? A dlaczego ja o tym nie wiedziałam? Wszystkiego najlepszego, dziecko! – Kobieta wyściskała i wycałowała Chantelle. – Teraz to już musisz do mnie wpaść, mimo że nie mam dla ciebie żadnego prezentu.  
– Nawet go nie oczekuję. Wystarczy szarlotka. Nigdzie takiej nie dostanę jak u pani.  
– Jak zwykle przesadzasz. – Pani Lance zerknęła na swojego pupila, który siadł i patrząc na swoją panią zaczął radośnie merdać ogonem, po czym zaszczekał dwa razy. Kobieta wiedziała, co to oznacza. – Idę do siebie. Ta bestia dała znać, że jeżeli nie dostanie swojego ulubionego smakołyku to zeżre moje ulubione pantofle.  
Chantelle słysząc ostatnie słowa sąsiadki wybuchła gromkim śmiechem.  
– Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby taki maluch połasił się o jakieś obuwie.
– Niech cię nie zwiedzie jego niewinny wygląd. Nie na darmo tak go nazwałam – stwierdziła pani Lance. – Bandzior, do domu. – Odwróciła się jeszcze do Chantelle. – Mam nadzieję, że w ferworze swoich obowiązków nie zapomnisz mnie odwiedzić.  
– Nie odmówiłabym sobie przyjemności spróbowania pani wypieku.  
– Trzymam cię za słowo, dziecko – rzekła na koniec i podeszła do drzwi swojego mieszkania. Bandzior plątał się obok jej nóg nie mogąc doczekać się ulubionego smakołyku, który obiecała mu jego pani. – Już, już, ty moja mała bestio.  
Po chwili  zniknęła w swoim mieszkaniu. Chantelle uśmiechnęła się lekko. Lubiła tą uroczą i pełną ciepła kobietę. Zawsze miała dla niej dobre słowo. Wtedy świat wydawał się piękniejszy, chociaż za oknem bywała brzydka pogoda.  
Dziewczyna weszła do swojego mieszkania. Na stole kuchennym postawiła pudło i zakupy. Kwadrans jej zajęło układanie sprawunków. Po wszystkim postanowiła zrobić sobie aromatycznej herbaty z cytryną. Pani Lance zawsze ją taką częstowała, gdy była u niej, ale Chantelle była pewna, że nie wyjdzie jej tak samo smaczna. Mimo wszystko wstawiła czajnik na gaz i nasypała do filiżanki herbaty. Czekając aż woda się zagotuje przysiadła na parapecie. Lubiła siadać w tym miejscu, gdzie mogła zastanowić się i pozbierać myśli.  
Mimowolnie znowu pomyślała o Philipie, człowieku, który prawie popsuł jej urodziny. Na szczęście się to nie stało. Postanowiła nie przejmować się nim, bo inaczej by oszalała. Kiedy zaczynała pracę w szpitalu i poznała doktora Coopera , nigdy by się nie spodziewała, że może być zdolny do tego, żeby napastować kobietą w taki sposób w jaki to zrobił poprzedniego wieczoru. Nie wyglądał na takiego człowieka. To prawda, czuła jego wzrok na sobie, gdy mieli razem dyżur. Wzrok, który wzbudzał w niej niepokój i zimne, nieprzyjemne dreszcze. Wtedy myślała, że wpada w jakąś paranoję i coś tylko sobie ubzdurała. Jednak po nieprzyjemnym incydencie uzmysłowiła sobie, że Philip może okazać się niebezpiecznym mężczyzną, kimś podobnym do Marka Spencera. Dlatego właśnie odeszła z pracy, żeby znaleźć się jak najdalej od tego mężczyzny. Miała nadzieję, że Philip  da jej spokój.  
Jej rozmyślania przerwał odgłos gotującej się wody. Zeskoczyła z parapetu i zalała herbatę. Poczuła miły aromat. Gdyby mogła od razu by jej się napiła, ale wiedziała, że to może się źle skończyć dla jej języka, którego nie chciała sobie spiec, tak jak dzisiaj Tracy pijąc kawę. Wspomnienie tej sytuacji wywołało u niej uśmiech na twarzy. Tracy była tak żywiołową, energiczną i nieprzewidywalną osobą, że nie można się było przy niej nudzić. Chantelle podmuchała gorącą herbatę i wzięła odrobinę na łyżeczkę. Miała rację. Napój był dobry, ale nie taki dobry, jaki przygotowywała pani Lance, która miała wyjątkowy dar przyrządzania. Dziewczyna poczuła, że choćby się nawet waliło i paliło musi odwiedzić kobietę. W chwili gdy miała wziąć kolejny łyk herbaty rozległ się dzwonek do drzwi. Chantelle była zdziwiona, bo nie spodziewała się nikogo. W progu stała jej ciotka Jane.  
– Dzięki Bogu! – odrzekła Jane. – Myślałam, że o tej porze  klamkę pocałuję. Na szczęście jesteś.
– Wejdź, ciociu. – Chantelle szerzej otworzyła drzwi i wpuściła ją do środka.  
Jane weszła do salonu, gdzie jeszcze panował nieład. Chantelle nie zdążyła posprzątać płyt  z filmami, które poprzedniego dnia miała oglądać. Wszystkie  leżały na stoliku przy kanapie.  
– Przepraszam za bałagan. Nie zdążyłam ogarnąć – odparła dziewczyna robiąc miejsce na stoliku. Pozbierała płyty i odłożyła na regał. – Napijesz się czegoś?
– Nie kłopocz się, skarbie – rzekła Jane. – Wpadłam tylko na chwilę. Chciałam z tobą porozmawiać.  
– O czym? – Chantelle usiadła w fotelu naprzeciwko ciotki.  
– Podobno Audrey chciałaby zostać w Phoenix, a ty się na to zgodziłaś?
– Tak. Ma coś ciocia przeciwko temu?  
– Nie. Tylko... – Na chwilę przerwała jakby się nad czymś zastanawiała. – Nie wiem czy to jest dobry pomysł. Moja córka jest ciągle taka niezdecydowana i niedojrzała. Nie wiem co ona myśli o swojej przyszłości i życiu. Zmienia zdanie i ciągle wyskakuje z czymś nowym. Nie wiem czego się po niej spodziewać.  
Chantelle dostrzegła na twarzy Jane troskę. Martwiła się o Audrey, o jej przyszłość. To normalne. W końcu była jej matką i chciała dla niej dobrze.  
Dziewczyna przesiadła się z fotela na kanapę, bliżej cioci. Ujęła ją za rękę i spojrzała w oczy.  
– Myślę, że zmiana otoczenia dobrze jej zrobi. Poza tym poznamy się lepiej. Jesteśmy rodziną, a wcale jej nie znam. To wstyd.
– Takie jest niestety życie. Moja siostra tutaj, ja w Salt Lake City. Dzielą nas setki kilometrów. Poza tym... Audrey jest jakaś skryta. Nawet przede mną nie chce się otworzyć. Nie wiem co siedzi w jej głowie. Mam nadzieję, że tobie uda się jakoś do niej dotrzeć. Jesteście prawie w tym samym wieku.  
– Niech ciocia się nie zamartwia. Audrey będzie tu dobrze.  
– Więc mogę być spokojna?
Chantelle lekko uśmiechnęła się do chrzestnej.  
– Oczywiście.


Jason zatrzymał swoje auto przed budynkiem szkółki jeździeckiej. Szybko wysiadł i  skierował się do środka. Od razu zauważył siedzącą tam kobietę. Była ubrana w strój do jazdy konnej. Uśmiechnął się do niej serdecznie.  
– Dzień dobry, pani Jackson. Przepraszam za spóźnienie. Zaraz się przebieram i już się panią zajmuję.
– Nie ma pośpiechu – odrzekła kobieta. – Ja też niedawno przyjechałam, więc nie czekałam zbyt długo. Niedługo z mężem będziemy obchodzić dwudziestą rocznicę ślubu, więc musiałam wybrać mu jakiś prezent.  
– Moje gratulacje! – powiedział Jace i udał się do szatni.
Błyskawicznie się przebrał i był już gotowy do pracy. Wyszedł tylnym wyjściem, gdzie czekała już na niego pani Jackson. Od dwóch miesięcy uczyła się jazdy konnej i świetnie sobie radziła. Uważał, że niedługo będą mogli wypuścić się w teren. Z tyłu budynku było odpowiednio przygotowane miejsce do jazd nauki konno. Były dwa stanowiska, dla niego i jego przyjaciela Matta. Teren był porośnięty trawą, która regularnie była koszona. Dalej była niewielka stajnia, dla dwóch koni przeznaczonych do nauki. Reszta koni znajdowała się w stadninie jego matki, oddalonej o niecały kilometr. Dopiero bardziej doświadczeni jeźdźcy udawali się tam, żeby móc samodzielnie pojeździć. Jeżeli ktoś ukończył kurs w szkółce często potem przyjeżdżał do stadniny, żeby kontynuować jazdę.  
Na początku uczniowie w szkółce ćwiczyli przy pomocy instruktora , zanim mogli samodzielnie poprowadzić konia. Każdy  musiał nauczyć się najpierw: obycia z koniem, utrzymanie równowagi i wyrobienie dosiadu. (1)
Jace poszedł do stajni i wyprowadził konia z boksu, trzymając go za uzdę. Siedmioletni ogier był maści kasztanowatej. Sierść miał rudobrązową, grzywa i ogon były o ton jaśniejsze a  głowa była ozdobiona białą gwiazdą. (2) Kaszmir był bardzo pięknym i  łagodnym koniem, nawet dla dzieci. W ofercie szkółki był nawet program skierowany dla dzieci powyżej dziesięciu lat. Na razie było tylko kilka osób zainteresowanych takimi zajęciami dla swoich latorośli. W przyszłości Jace myślał o rozszerzeniu działalności szkółki. Wiązałoby się to z dodatkowymi kosztami i zatrudnieniem personelu. Na razie tylko on i Matt się tym zajmowali.  
Zanim pani Jackson wsiadła na konia Jace założył lonżę (3) i cofnął się do tyłu. Do drugiej ręki wziął długi bat. Kaszmir zaczął powoli iść po okręgu. Kobieta siedziała wyprostowana trzymając konia za wodze. Jason od czasu do czasu mówił do konia. Kaszmir znał jego głos i wypełniał jego polecenia. Jace'owi nawet nie był potrzebny bat, żeby go poganiać. Koń był ułożony i posłuszny. Doskonale nadawał się do nauki jazdy konnej. Kiedyś był gwiazdą wyścigów konnych, ale po kontuzji nie mógł już wrócić do swojej pracy i właściciel chciał sprzedać go na rzeź. Niepotrzebne mu było zwierzę nie przynoszące mu dochodów. Na szczęście Jace' owi udało się go odkupić zanim trafił pod rzeźnicki nóż. Kochał konie i nie mógł pozwolić na to, żeby były zabijane. Wiele koni, które miał w stadninie pierwotnie miały być przeznaczone na rzeź. Jace i jego matka  uratowały je przed okrutnym losem.  
Każda lekcja trwała godzinę. Po tym czasie Jace odprowadzał konia do stajni. Umówił się z klientką na następna lekcję i zabrał Kaszmira do jego boksu. Napoił go i rzucił mu siana, a sam udał się do budynku. W środku był już Matthew. Podali sobie rękę na powitanie, bo wcześniej, kiedy byli na zewnątrz, Jace tylko podniósł rękę w górę w geście przywitania.  
– No stary – zaczął Matt. – Musiałeś nieźle zabalować z tą twoją Sidney. Nigdy nie odwoływałeś porannych zajęć. Noc musiała być upojna.
– I tu się mylisz – rzucił Jace.  
Matt wyczuł w głosie przyjaciela, że coś jest nie tak. Mężczyźni byli przyjaciółmi od szkoły średniej i znali się jak łyse konie. Dlatego Matthew od razu zorientował się, że Jason jest w złym nastroju.  
– Stało się coś? – spytał Jace'a.
– Nic takiego...  
Jason tylko machnął ręką, dając tym znać Mattowi, że nie ma ochoty o tym rozmawiać. Przyjaciel jednak był uparty i chciał poznać przyczynę złego humoru Jace' a.
– Twoja mina wskazuje na coś innego.
– Na co? Oświeć mnie!  
– Wyglądasz jakbyś wrócił z własnego pogrzebu. Mów, co się dzieje.  – Gdy Jace milczał Matt rzucił nawet nie zastanawiając się, czy może mieć rację.  – Sidney coś nawywijała?
– A skąd wiesz? – zapytał Jason zaskoczony przenikliwością przyjaciela.  
– Znam cię jak własną kieszeń – odrzekł tylko. – Co ta twoja laska znowu wymyśliła? Przecież dopiero co wróciła z Mediolanu. Mieliście spędzić trochę czasu razem, tylko we dwoje.  
– Ja też tak myślałem – rzekł Jace spoglądając na przyjaciela. Matt był dla niego jak brat i mógł o wszystkim z nim porozmawiać. – Ale widocznie dla niej są ważniejsze sprawy ode mnie. Już zaczynam mieć wszystkiego dość.  
Jason opowiedział wszystko przyjacielowi. Gdy skończył Matt przez chwilę milczał, zanim się odezwał.  
– Wiedziałem, że do tego w końcu dojdzie.
– Do czego? Nie rozumiem.  
– Jace, przejrzyj w końcu na oczy. Sidney to egoistka, nie liczy się z twoim zdaniem, twoimi potrzebami. Traktuje jak jakiegoś służącego, a nie chłopaka. Woda sodowa uderzyła jej do głowy i teraz jest wielką, sławną modelkę nie liczącą się z nikim, a w szczególności z tobą.
– Więc dlaczego jest ciągle ze mną, skoro jest tak jak mówisz?
– Bo jest jej tak wygodnie. Poza tym, co tu dużo kryć, jesteś świetną partią. Pochodzisz z dobrej rodziny, nieźle ci się wiedzie w życiu. Nie musisz się martwić o finanse. Miej trochę godności, chłopie. Dawnej Sid, którą poznałeś a potem pokochałeś, już nie ma. Nie obraź się, ale jeżeli tego nie widzisz, to jesteś głupi i ślepy. Ona na ciebie nie zasługuje. Taka jest prawda. Im wcześniej ją rzucisz, tym lepiej. Tobie potrzebna jest kochająca kobieta, która zawsze będzie dla ciebie miała czas i dla której będziesz najważniejszy w życiu. Nie próbuj ratować tego związku, bo jego już od dawna nie ma. Szkoda tylko twojego czasu i energii.  
Jeszcze kilka miesięcy temu oburzyłby się na słowa przyjaciela i zacząłby zaprzeczać. Teraz nie zrobił tego, bo w głębi duszy wiedział, że Matt ma rację.  
Szkoda mu jednak było przekreślać tyle lat bycia ze sobą. Postanowił dać im szansę. Ostatnią szansę.  

____________
1) Dosiad - układ ciała jeźdzca na koniu mający na celu optymalne rozłożenie ciężaru i zachowanie równowagi, umożliwiający kontrolę nad ruchami konia i podążanie za nimi.  

2)gwiazda - odmiana na pysku konia w formie pojedynczej białej plamy występującej mniej więcej na wysokości oczu

3)lonża - lina, na której prowadzony jest koń podczas lekcji jazdy

Willa

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 2894 słów i 16410 znaków.

5 komentarzy

 
  • claire

    Właśnie!!! Niech sięjuż spotkają i on niech zerwie z tą swoją egoistyczną modeleczką. Nie lubie jej   :and:

    9 gru 2015

  • Kamilka889

    No kiedy oni sie spotkają xD swietne

    8 gru 2015

  • Wiktor

    Witaj!!!. Następne świetne Twoje opowiadanie. Pozdrawiam Wiktor

    8 gru 2015

  • claire

    :bravo: pięknie. Czekam na kolejną część ;*

    7 gru 2015

  • NataliaO

    Przyjemnie się czyta Twoje kolejne rozdziały :) <3

    7 gru 2015