Materiał znajduje się w poczekalni.
Prosimy o łapkę i komentarz!

Marta Croft i Kamienna Bestia

Marta Croft i Kamienna BestiaOd zawsze kochałam historię. Uczyłam jej w szkole średniej, z pasją opowiadając uczniom o starożytnych cywilizacjach, tajemniczych ruinach i zaginionych skarbach. Ale tej wiosny postanowiłam zrobić coś szalonego. Wziąć urlop, założyć strój eksploratorki – inspirowany oczywiście Larą Croft – i wyruszyć do dżungli w Ameryce Środkowej. Chciałam poczuć się jak bohaterka z gier i filmów.
Po kilku dniach marszu wśród wijących się lian, kłujących gałęzi i nieznośnego upału, dotarłam do tego, co wyglądało jak zaginiona świątynia Majów. Serce zabiło mi szybciej, gdy ujrzałam kamienną ścianę z rzeźbą twarzy – monumentalną, surową, jakby coś obserwowała.
Nie mogłam się powstrzymać. Zbliżyłam się i, zgodnie z każdą archeologiczną opowieścią, dotknęłam jednego z kamiennych elementów. W tej samej chwili coś zgrzytnęło. Głowa rzeźby poruszyła się nagle, a kamienny mechanizm zaskrzypiał, zaciskając się na mnie jak pułapka.
— Auuu! — jęknęłam, gdy głaz przycisnął mnie do zimnego kamienia. Nie mogłam się ruszyć. Moja ręka utknęła, serce waliło jak oszalałe.
— Marta, głupia piczko, co ty zrobiłaś... — wyszeptałam do siebie.
Ale wtedy coś kliknęło. Nad moją głową dwa kamienne dyski zaczęły się obracać. Ściana zadrżała i... otworzyła się. Spojrzałam w ciemność, czując dreszcz niepewności i ekscytacji.
Może nie byłam Larą Croft. Ale byłam Martą Croft.  
Ciemny korytarz pachniał wilgocią, mchem i czymś... pradawnym. Moje ciało wciąż pulsowało po spotkaniu z pułapką – nie z bólu, lecz z dziwnego napięcia. Może to adrenalina? A może coś więcej…
Nagle, jakby wyczuwając moje przybycie, wnętrze świątyni rozbłysło ciepłym, złotym światłem. Pośrodku komnaty stała postać – wysoka, wykuta z czarnego kamienia, ale... żywa? Jego ciało lśniło jak marmur, a oczy świeciły bursztynowym blaskiem. Patrzył na mnie. Czułam to w trzewiach.
Nie ruszał się. A jednak... moje zmysły krzyczały, że jestem obserwowana – nie przez posąg, lecz przez coś znacznie starszego, silniejszego. Być może coś, co czekało tu od wieków. Czekało na mnie.
Poczułam lęk ale też coś innego. Dreszcz. Pragnienie. Fantazja o tym, że jestem sama, bezbronna, w miejscu, gdzie obowiązują inne prawa. Że jakaś pradawna siła weźmie mnie, bez pytania, bez litości. Że posiądzie mnie nie człowiek... lecz...
Szepnęłam tylko:
— Kim jesteś?
I wtedy on się poruszył.
Powietrze zgęstniało, jakby przesycone pradawnym zaklęciem. Ściany komnaty pulsowały lekko zielonym światłem, a kamienna postać zrobiła krok w moją stronę. Był olbrzymi, jego ruchy powolne, ale majestatyczne – jakby czas nie miał dla niego znaczenia.
– Strażnik... świątyni… – wyszeptałam.
Nie odpowiedział. I nie musiał. Czułam to w sobie. Głęboko. Jakby przez wieki zapisano w kamieniu jedno przeznaczenie – a teraz ono miało się spełnić. Magiczne inskrypcje na ścianach zaczęły świecić, z sufitu sypały się złote iskry, a wrota za mną zamknęły się z głuchym dźwiękiem.
Byłam tylko ja. I on.
Zatrzymał się tuż przede mną. Moje ciało drżało. Jego ręka, wielka i ciężka, uniosła się – dotknął mojego policzka z zadziwiającą delikatnością. Oczy zamgliły mi się, nogi zrobiły się miękkie.
Nagle otoczył mnie ramionami i uniósł bez wysiłku, jakby byłam lekka jak piórko. Zaniósł mnie na ołtarz, skąpany w świetle pulsującego kryształu. Czułam, się jakbym była ofiarą. Ale nie w sensie krwi – w sensie pożądania. Złożył mnie delikatnie na chłodnym kamieniu, a potem stanął nade mną, patrząc mi głęboko w oczy.
– Posiądę cię – zabrzmiało nagle w moim umyśle. Nie jego ustami. Głosem, który wypełnił całe wnętrze świątyni, jak echo samej ziemi.
Zanim zdołałam wypowiedzieć choć jedno słowo, przycisnął moje nadgarstki do kamiennego ołtarza, unieruchamiając je jednym ruchem dłoni. Jego ciało zbliżyło się bez ostrzeżenia – ciężkie, chłodne, potężne. Moje serce przyspieszyło, a oddech urwał się w gardle. Nie mogłam się ruszyć. Byłam całkowicie w jego władzy.
Poczułam, jak jego twardość naciska na mnie, bez litości. Powoli, bez pytania, wtargnął we mnie – siłą, brutalnym pięknem pradawnej siły. Rozchyliłam usta w niemym jęku, ciało zapłonęło falą szoku i ekstazy.
Każde jego pchnięcie było jak rozkaz. Rytmiczne. Bezlitosne. Głębokie. Nie był delikatny – nie miał być. On nie kochał. On brał. I właśnie to doprowadzało mnie do obłędu. Mój brzuch drgał, nogi były rozwarte szeroko, a ja już nie wiedziałam, czy krzyczę ze strachu, czy z czystej rozkoszy.
Gdy próbowałam się poruszyć, jego ręka złapała mnie mocniej – drugą dłonią przycisnął moje gardło. Nie dusząc, ale przypominając: należysz do mnie. Pochylił się nad moim uchem, a jego głos był jak grzmot:
— Teraz jesteś moja. Tylko moja.
Ciało mi drżało, biodra unosiły się mimo woli, chcąc więcej, więcej, jeszcze głębiej. Był we mnie do końca, do samego dna. Pchał się jakby chciał mnie rozedrzeć i złożyć na nowo. A ja – głupia, słaba, chcąca – pragnęłam tego z całą sobą.
Moje piersi rozlewały się po kamieniu, a jego dłonie nie pozostawały obojętne – ściskał je, ugniatał, jakby to była jego własność. Bo była. W tej chwili wszystko moje było jego. Każdy krzyk, każdy skurcz mięśni, każdy zakątek wnętrza.
Pchnął mnie mocno, gwałtownie, wbijając się jeszcze głębiej – aż jęknęłam błagalnie, choć nie wiedziałam już, czy błagam o litość, czy o więcej.
— Posiadłem cię w pełni — syknął do mojego ucha, i to zdanie sprawiło, że coś we mnie pękło. Eksplozja. Całe moje ciało wygięło się w spazmach, a ja krzyczałam, zaciskając się na nim w drżącym, niekończącym się orgazmie.
Ale on nie przestawał.
Byłam tylko jego – zmuszona do przyjęcia więcej, niż kiedykolwiek myślałam, że zniosę. Wypełniał mnie bez końca, twardy jak skała, żywy jak ogień. Gdy wreszcie głęboko, brutalnie, z ostatnim, miażdżącym pchnięciem – zamarł we mnie jak zamknięta brama świątyni.
I wtedy mnie puścił.
Opadłam na chłodny kamień jak wypalona świeca, roztrzęsiona, naga, zdobyta. Już nie Marta. Byłam trofeum. I należałam do niego.
Leżałam wciąż rozpięta na chłodnym kamieniu, z nogami wciąż nieprzyzwoicie rozchylonymi, jakby ciało nie umiało się jeszcze zamknąć, jakby nadal czekało na kolejne wtargnięcie. Oddychałam ciężko, a każdy wdech był jak łkanie. Miałam wrażenie, że nie jestem już tylko sobą. Że coś się we mnie zmieniło. Przesiąkłam nim.
A potem... poczułam to.
W moim wnętrzu – głęboko, gdzieś w trzewiach – coś się poruszyło. Nie fizycznie. Nie tak, jak się rusza krew. To było inne. Jakby iskra, zarodek czegoś pradawnego zaczynał żyć pod skórą. Przypływ ciepła. Puls. Rytm, który nie należał do mnie.
Zadrżałam. Położyłam dłoń na podbrzuszu. Było gorące. Tętniło. Jakby w miejscu, gdzie mnie wypełnił, zostało coś więcej niż tylko ślad. Jakby zostawił we mnie nasienie mocy. Esencji. I jakby ono zaczynało już kiełkować.
Oczy rozszerzyły mi się ze strachu i podniecenia.
Czy to możliwe, że ten akt nie był tylko spełnieniem żądzy? Czy on mnie... oznaczył? Zasiał we mnie życie, ale nie ludzkie – tylko pradawne, przeklęte, magiczne?
Z wnętrza świątyni dobiegł głuchy pomruk. Ziemia drgnęła.
Moja dłoń zadrżała. Brzuch znów zafalował. Wiedziałam już.
To nie był koniec.
To był początek.

Historyczka

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka, użyła 1405 słów i 7743 znaków. Tagi: #ruiny #historyczka

5 komentarzy

 
  • Użytkownik japanlover

    Wracasz do formy i stylu.  
    Po "melinie" już się obawiałem...
    Fajnie się czytało.
    Co jeszcze spotka Panią profesor? Któż to wie...

    10 godz. temu

  • Użytkownik Fafnir

    Wspaniale napisane <3

    16 godz. temu

  • Użytkownik takisobie

    Niecodzienne i podniecające  :smile:

    20 godz. temu

  • Użytkownik ParadisePD

    Brawo ♥️

    Przedwczoraj