W oddali wicher nie cichnął nawet na sekundę, a mróz nie pozwalał nawet na chwile odejść od ledwo palącego się ogniska. Tańczący płomień przypominał mi ojczyznę, dalekie strony, znacznie przyjemniejsze od tego dzikiego kraju. Spoglądam w żar i przenoszę się myślami w przeszłość.
— Carl! Carl! — woła do mnie matka, gdy odchodzę od stołu, żegnając się przed wyjazdem. — Nie musisz tam jechać. Nasi sobie dobrze radzą. W radiu podają, że lada dzień wkroczymy do Moskwy.
— Ci na tyłach zawsze dużo gadają, matko. Wojna to ciąg zmiennych, muszę wspomóc innych. — Podnoszę plecak z kilkoma drobiazgami, będzie on mi towarzyszyć przez długi czas.
— Przecież ojciec ma kontakty, może załatwić ci służbę we Francji. — W jej oczach widzę troskę i smutek. — Może znajdziesz sobie ładną Francuzkę? — Zazdrościła koleżankom wnuków i przyszywanych córek. Mnie jednak nie spieszyło się do ożenku.
— Nie mogę siedzieć spokojnie, gdy tam giną nasi. Nie po to zostałem snajperem, by zajmować kwaterunek na koszarach. — Spokojnie ucałowałem rodzicielkę w policzek. Była dobrą kobietą, choć nieco bojaźliwą.
— Ależ Carl... — Zaczęła mówić, załamując jednocześnie ręce.
— Puść go, Amelio — odezwał się dotąd cichy ojciec. Złożył gazetę na stolik i podszedł do żony. — Prawdziwy mężczyzna nie ucieknie od obowiązku. Byłem i będę z niego dumny, zamiast dekowania na tyłach, wybrał bohaterką walkę ku chwale Fuhrera i Rzeszy. Doceń to.
Na wspomnienie ostatnich chwil z rodziną uśmiechnąłem się w duchu. Bohaterska walka... Gdzie w wojnie było miejsce na takie rzeczy. I jeszcze ku chwale krzykacza z wąsikiem, siedzącego w bezpiecznym Berlinie, podczas gdy żołnierze giną. Cywilom łatwo przychodzą takie słowa, aż za łatwo. Dorzuciłem drewnianą nogę od stołu do ogniska, prawie je gasząc. Powieki same zachodziły na oczy, lecz ja bałem się snu. Zasnąć i już więcej nie wstać, jak ten biedak z poprzedniej kryjówki, albo zostać zaszlachtowany, niczym zwierzę przez jednego z czerwonych. Żadna z tych dwóch sytuacji nie wchodziła w grę. Walczyłem więc z kolejnym wrogiem, jakbym ich już nie miał wystarczająco. Nie mogłem tkwić w bezruchu, podniosłem się, słuchając „jęków” swego ciała.
W dziurze nieopodal dostrzegłem metalową wannę, oddałbym wszystko za gorącą wodę w bezpiecznym pomieszczeniu i godzinę wolnego czasu. Plusem niskiej temperatury był brak smrodu i innych nieprzyjemności, jednak dyskomfort pozostał. Tymczasem echo, mój ulubiony posłaniec przyniosło dźwięki wystrzałów. Wiedziałem już, o co chodzi. Przetarłem zmarzniętymi palcami lornetkę, kierując ją po jakimś czasie w stronę źródła hałasów. Jeden z budynków błyszczał od wystrzałów „piły”, przygniatając ogniem napastników. Stało się tak, jak przewidywałem. Czerwone, głodne radzieckie szczury przypuściły atak, zalewając obrońców masą ludzi. Dałem im godzinę, może dwie nim zostaną wystrzelani. Potem komuniści zajmą stanowisko, a pod wieczór przyjedzie wsparcie z czołgiem i zmuszą ich do odwrotu. I tak zabawa w króla będzie trwała.
— Mówię ci Jurij, że widziałem dym. — Z ulicy dobiegały głosy w języku rosyjskim. Na szczęście na studiach uczyłem się tego języka, choć pojąłem go tylko dzięki Ludmile. Pięknej nauczycielce, którą będę wspominać przez całe swe życie, ją i jej piękne ciało. Musiałem jednak zapomnieć o dawnych rozkoszach, zawiesiłem karabin na ramieniu i wyjąłem Walthera z kabury. Na krótki dystans dość wolny Mauser zwiastował oczywistą porażkę.
— Sasza, tu wszędzie jest dym. Oderwałeś mnie od popijawy z oficerem tylko z powodu takiej błahostki? Zresztą, jeśli nawet to fryc, to co z tego? Mało ci szkopów? — Jego towarzysz nie brzmiał entuzjastycznie.
— A jak to snajperka? Albo zagubiona sanitariuszka? Nie chcesz się zabawić?
— Zacznij wreszcie myśleć głową, a nie kroczem. Jaka snajperka? Przecież u nich same chłopy w armii. Wiem, że już dawno nie miałeś żadnej baby, ale przestań wymyślać. Równie dobrze może to być kilkuosobowy oddział w pełni uzbrojony. Chcesz ryzykować życie? — Wydawało się, że ten był starszy i bardziej doświadczony od pierwszego. Przysunąłem się bliżej ściany, ściskając mocniej kolbę pistoletu. Rzuciłem okiem na nich. Jeden miał solidnego Mosina-Naganta, z chęcią zamieniłbym się, ale skąd bym wziął do niego amunicję. Nie stanowił dużego zagrożenia, jeśli chodzi o walkę na bliskim dystansie. Za to jego przyjaciel wręcz przeciwnie. PPSz, cholerny wypluwacz pocisków, mało celny, ale śmiertelnie niebezpieczny pistolet maszynowy, nasz Schmeisser pod względem szybkostrzelności pozostawał daleko w tyle. Mogłem się tylko modlić, by mnie nie zobaczyli.
— Czort z tym, masz rację. Może znajdę jakąś sierotkę albo wdowę, którą trzeba pocieszyć.
— Próbuj, ale wątpię, by w tym cholernym gruzowisku znalazłbyś kogoś takiego. Jedyna nadzieja, że zostaniesz ranny. Na tyłach łatwiej o pannę. Wracamy do kapitana, może jeszcze nie opróżnili całej butelki.
— Nasz kochany oficer miałby nie opróżnić? Przecież cały czas chodzi nachlany, tylko mróz maskuje jego przepitą twarz. — Głosy zaczęły się oddalać, mogłem odetchnąć choć przez chwilę. Tylko idiota zacząłby teraz strzelać. Nie mogłem tu zostać, kolejny raz zresztą. Zbyt blisko wrogowie, a po oficerach ani widu, ani słychu. Likwidacja wysoką rangą ludzi wroga. Czy oni powariowali? Bez informacji, bez wsparcia, czy możliwości uzupełnienia ekwipunku. Czy ja wyglądam na cudotwórcę? Przekląwszy cały sztab oraz ich matki, wyjąłem ukryty plecak, Wraz z kolejnymi potyczkami robił się coraz to lżejszy, co nie napawało radością. Ruską amunicją mogłem co najwyżej zaciąć sobie karabin. Pozyskać broń nieprzyjaciela, w teorii brzmiało dobrze, ale bieganie z parą długich „luf” i oddzielną amunicją to zadania niewykonalne.
Opuściłem piętro niespiesząc się, tu każdy dźwięk wydaje się obcy i przyciąga uwagę. Na ulicy stały dwa wraki naszych Panzerów, znak, że nie tylko bronią przeciwpancerną da się zniszczyć te stalowe kolosy. Jak dziecko na ruchliwej ulicy, spojrzałem w lewo i w prawo, po czym pobiegłem w stronę przeciwną do tej, gdzie wrócili tamci dwaj.
„Wysoki budynek, znajdź wysoki budynek”, powtarzałem sobie w duchu, musiałem wreszcie znaleźć jakiegoś oficera i go zlikwidować. Jak dotąd udało mi się to tylko raz i to przy obronie. Z drugiej strony czułem jednak, że wtedy oddałem tamtemu oddziałowi przysługę, likwidując politycznego. Sam nie wiem, jak oni to znoszą, tę ciągłą możliwość odebrania kulki od swojego, pierdolenia jakiegoś durnia, który woli strzelać do towarzyszy, niż bić się z wrogiem.
Biegłem od budynku do budynku, próbując znaleźć odpowiedni. Wpadłem do kolejnego, myśląc, że to ten, idealny do obserwacji i likwidacji z niego celu. Oj jak się pomyliłem... W pierwszym pomieszczeniu chyba z dziesięciu śpiących ruskich, z jednym strażnikiem ćmiącym skręta, gdzieś w kącie. Z bijącym sercem wycofałem się, nim zdążył cokolwiek zauważyć. Musiałem się liczyć z tym, że im dalej jestem od swoich, tym więcej było wroga, lecz tylko tak mogłem znaleźć oficera.
Nocny mrok gęstniał coraz bardziej, odbierając mi upragnione światło. Zaniechałem dalszych poszukiwań i wszedłem do byle jakiego gmachu. Wszystko dookoła skrzypiało i napawało lękiem, każdy kształt wydawał się złowrogi, w kolejnych mijanych kątach widziałem urojonych nieprzyjaciół. Brak snu i wieczny mróz już znacząco oddziaływały nie tylko na ciało, ale i na psychikę. Krok za krokiem mijałem następne pomieszczenia, szukając klatki schodowej. Tylko ukochany Mauser, zaciśnięty w dłoniach dodawał otuchy i pozwalał nie oszaleć. Bohaterska walka... Prędzej bój o przetrwanie, gdzie liczyło się, tylko by przeżyć.
Błądząc w ciemnościach, dotarłem na schody, zaliczając w międzyczasie głośny upadek. Pozostała nadzieja, że uznali to za szczury. Schodek, po schodku powoli w górę, oddech płytki, serce znowu bije, jak szalone, krzycząc, bym uciekał. Przede mną siedzi ktoś z rękoma rozrzuconymi na boki. Modlę się, by nie wstał i podchodzę bliżej. Zimny trup, na piersi ślady od kul, a obok karabin z celownikiem optycznym. Snajper, martwy snajper, jeśli jest jeden, musi być drugi, czerwoni strzelcy wyborowi zawsze chodzą we dwójkę. Jak bardzo chciałbym nie mieć racji w tej akurat sprawie. Wiara z nadzieją ponownie mieszają się ze sobą, w tutejszych wojennych warunkach były niemalże rutyną. Noc nie będzie krótka...
1 komentarz
krajew34
Wybaczcie, że to ani Mur ani Zmierzch, ale z braku weny musi wam to wystarczyć. Nie chciałem zbyt długiej przerwy robić, niestety wena nie dopisuje, stąd sięgnąłem do tego, co miałem jako jedynego w zapasie. Mam nadzieję, że pomimo tego przypadnie wam do gustu, życzę ciekawej lektury.