Star Wars: Tie Fighter część 2

Wysiadł ze swojego TIE fightera odczuwając potworne zmęczenie. Wychodząc z doku czuł od czasu do czasu poklepywanie po plecach poprzedzające pochwały za udany lot. Będąc szczerym nie wiedział, co ci ludzie do niego mówią nie słuchał ich zbytnio to z grzeczności przytakiwał głową. Nie wychwalał dnia przed zachodem słońca. Przypatrzył się w widniejący w oddali wylot statków. Jak przecież miał stwierdzić czy jest zachód słońca będąc w kosmosie? Prychnął tylko do siebie, chciał, czym prędzej znaleźć się w swojej kajucie. Stawiał powoli krok za krokiem. Zastanawiało go, dlaczego rebelia nie wysłała cięższych statków. Jedynie myśliwce. Rozumiał, że x-wingi mają hiper napęd, ale nie widział sensu tego działania. Czy może to działanie było przykrywką czegoś? Ale z drugiej strony…, Kto o zdrowych zmysłach poświęca tyle maszyn? Właściwie to też pilotów. Nic mu się nie zgadzało. W głowie miał pustkę. Znalazł się pod drzwiami kajuty. Otworzył je i wszedł do środka. Na stoliku już czekał standardowy zestaw posiłkowy. Nie miał na niego ochoty. Zdjął hełm i położył na łóżku. Runął na materac całym swoim ciałem. Chciał zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Zasypiając przypomniał sobie jak było w akademii oraz wspomniał pierwszą prawdziwą akcję.  
   Urodził się na planecie, która od początku współpracowała z Imperium. Imperium w ich życie wniosło wiele. Zaczynając od stabilizacji politycznej po najnowsze nowinki technologiczne. Każdy, kto wstępował do wojsk imperium cieszył się szacunkiem i uznaniem. Bohaterowie wojenni jego planety dostawali przydomek ‘’Baron’’ i zyskiwali niesamowitą sławę. Rodzina tak znamienitej persony dostawała status szlachecki i mogła liczyć na wiele ulg. Można powiedzieć, że wręcz każde dziecko na planecie, chociaż raz marzyło żeby zostać Baronem Felucio lub Kapitanem Xeviero. Sam poszedł do akademii z tymi wzorcami. Był dumny z tego, że będzie mógł służyć w największej armii w galaktyce.  
   Jego rodzina stała w nieprzemierzonym tłumie ludzi. Każda para rąk wyrażała inny gest. Smutek, radość, tęsknotę czy nawet serdeczne pożegnanie. On stał na środku placu, jako jeden z wielu młodzików. Jeszcze wtedy szary kombinezon galowy lśnił nowością. Oddali należyte saluty i złożyli pierwsze przysięgi. Dowódca pozwolił na ostatnie pożegnanie z rodzicami. Wpadł od razu w objęcia matki. Dumny ojciec spoglądał na niego z tyłu. Nie mógł znaleźć siły żeby uciec z bezpiecznych ramion matki. Jeszcze wtedy nie chciał tego robić. Przemógł się po dłuższej chwili, bo wiedział, że to jego obowiązek. Rodzicielka ostatni raz pogładziła go po twarzy. Założyła mu coś na szyję. Kazała mu obiecać, że będzie go mieć zawsze przy sobie. Ze szczerym uśmiechem wyjaśniła, że to jest na szczęście i że jego ojciec też go nosił. Sam tato uścisnął mu rękę i wręczył coś. To była butelka najlepszego wina, jakie mógł znaleźć. Ta butelka pamiętała jeszcze czasy wojen klonów. Kazał mu to schować do torby i pić tylko po zwycięstwach. Czuł wtedy prawdziwą i szczerą dumę. Stawał się kimś lepszym. Cieszył się też, że rodzina dzięki niemu będzie miała łatwiej. Zobowiązał się przysyłać połowę kredytów, bo i tak w kosmosie nie byłby mu potrzebne. Spotkanie ich zostało zakończone przez nadlatujące promy. Widział jak te majestatyczne metalowe potwory lądują. Zza szyby zobaczył dwójkę pilotów owego aerodynamicznego dzieła. Już wtedy wiedział, kim zostanie. Miał nadzieje, że zostanie największym asem Imperium.  
   Zapisał się do eskadry lotniczej. Nie wiedział, czego oczekiwać, ale nie odczuwał strachu. To przeświadczenie w jego wewnętrznym ja utwierdzało go w tym, że to jest dobry wybór. Nie pamiętał z tej perspektywy czasu aż tylu szczegółów, ale starał się przypomnieć wszystko. Pierwsze zebranie na placu było zadziwiająco mało klimatyczne. Cieszył się jednak z nowych kombinezonów. Czarny pasował do niego przynajmniej on tak sądził, chociaż nie rzucał się tak w oczy jak u szturmowców. Już pierwsze loty na symulatorze zadowalały go. Uzyskiwał najwyższe wyniki ze wszystkich rekrutów. Sam naczelny inspektor go pochwalił. I tutaj jego pamięć się kończyła. Ostatnim wspomnieniem z akademii był jego pierwszy lot. Dowódca mówił coś o ważności współpracy popierając ją argumentami. Po tym wskazał specjalne warianty szkoleniowe myśliwców TIE. To było połączenie bombowca, jeżeli chodzi o ilość załogi z interceptorem. Zabawne było to, że jeden członek odpowiadał za połowę maszyny. Czyli na jednego z pilotów przypadało dwa silniki i drążek działający tylko w jednym kierunku. To właśnie wtedy poznał ją. Ale nie chciał tego wspominać. Mimo tego to była wesoła część jego życiorysu. Jednak za każdym razem, kiedy o niej wspominał łapał wyjątkowo depresyjny nastrój. Wiedział, że popełnił kilka głupich błędów. Pomacał się w okolice szyi nie czując swojego talizmanu. Uśmiechnął się w myślach. Przynajmniej ktoś teraz ma szczęście.  
   Zanim senne mary go ściągnęły w nicość przypomniał sobie swoją pierwszą prawdziwą akcję.  
To było jakoś pod koniec szkolenia. Dowództwo pozwalało latać już prawdziwymi maszynami. Został wezwany przez sierżanta. On i Jane mieli przetransportować początkujących szturmowców na jeden z posterunków. Nie trzeba mu było powtarzać. Po kilku minutach siedział gotowy w kokpicie. Sprawdził już całą aparaturę i zsynchronizował ją z wyświetlaczami. Jane podśmiewała się z jego pedantyczności. Była pewna siebie. Nie oczekiwała przecież, że ktokolwiek mógł zepsuć ten lot. Rebeliantów też jakoś nie było. Doskonale wiedzieli, że zapuszczanie się w te tereny to pewna śmierć. Czekali jeszcze kilka minut na żołnierzy śmiejąc się ze starych żartów. Kiedy wszyscy siedzieli już w fotelach włączył interkom i wciąż będąc w humorze powitał wszystkich przybyłych. W następnej minucie już byli w powietrzu. Opuścili atmosferę jak gdyby nigdy nic i przełączył na autopilota. Przez całą drogę starał się zdobyć jej uwagę. Ona jednak nie robiła sobie z tego nic. Wiedziała, że on próbuje mistycznych zalotów. Nie poddawał się i cały czas zmieniał tematy. Po pewnym czasie zaschło mu w gardle i chcąc nie chcąc musiał zwolnić tempo w wydawaniu z siebie słów. Rozkoszując się widokiem bezkresnego kosmosu usłyszał tylko ‘’Ktoś tu się chyba obraził?’’ Uśmiechnął się i nie wiedząc jak wybrnąć z sytuacji zmienił temat. ‘’Sprawdźmy czy pasażerowie się nie udusili.’’ Zapytał przez komunikator jak humorki szturmowców. Głośny wyraz radości dało się usłyszeć na całym statku. Widać, że nie mogli się doczekać swojego pierwszego posterunku a potem akcji. Miał już mówić coś o nietrafianiu w punkt rozmowy, ale nie chciał przekomarzać się w statku. Chociaż z perspektywy czasu ten żart był na miejscu. Dolatywali już na wyznaczoną planetę. Przełączył na sterowanie ręczne. Jane ostrzegła go o trudnych warunkach atmosferycznych. Nie mógł już się powstrzymywać ‘’I tak wyląduję w punkcie, w porównaniu do niektórych.’’ Wyszczerzając niewidoczne pod hełmem zęby dodał ‘’Ktoś tu się chyba obraził?’’ Zawsze hipnotyzował go jej śmiech. Podchodząc na płytę prowizorycznego lotniska poprosił o pozwolenie na lądowanie. Po kilku sekundach dostał je i rozpoczął sekwencję lądowania. Mimo tego, że piorun trafił w maszynę ustawił się dokładnie na wyznaczonym miejscu. Podziękował za udany lot i otworzył główną klapę rozładunkową. Interkom z posterunku zabrzmiał:  
-Dzięki za dostarczenie rekrutów! Obawiam się, że zostaniecie trochę dłużej. W tą pogodę nie wystartujecie. Zapraszamy was do nas zjecie coś i poczekacie.  
-Nie chcemy nadwyrężać waszej gościnności  
Nie dokończył Jane wyłączyła jego mikrofon  
-Dzięki wielkie już idziemy chłopcy!  
Patrzył się na nią przez chwilę w ciszy. Jednak uświadamiając sobie, że nie ma nic lepszego do roboty otworzył drzwi kokpitu i z całą serdecznością powiedział ‘’Panie przodem.’’ Wyszli z maszyny. Wraz z dwunastą żołnierzy pomaszerowali do wejścia kompleksu. Przynajmniej nie musieli maszerować jak oni. Wymienili saluty między oficerami i obserwowali ceremonię zaprzysiężenia. Powiedział, że nie zejdzie im to dłużej niż trwanie tej burzy. Sierżant machnął tylko ręką tłumacząc, że nie mają i tak nic lepszego do roboty a tak to jest, chociaż, z kim pogadać. Po kilkunastu minutach wywalili rekruta na dwór każąc mu przeszukiwać okolicę.  
   Siedzieli tak kolejną godzinę oczekując lepszej pogody. Dowództwo już wiedziało o warunkach atmosferycznych. Pił kolejną szklankę jakiegoś soku. Jane bawiła się pokrętłami na kombinezonie. Pustka w głowie powiększyła się mu. Bardzo żałował, że nie powiedział czegoś jeszcze w akademii, teraz za dużo osób słyszałoby to. Nie chciał sprawiać kłopotu, więc umył naczynie. Przeszedł do głównego pomieszczenia  
-I jak pogoda panowie?  
-Spokojnie jeszcze godzina albo i krócej.  
Cieszyła go ta myśl. Nie pasował tutaj. Wśród piechociarzy panował zupełnie inny klimat, którego nie czuł. Podejście a nawet sposób rozmowy był inny. Jeden z radiooperatorów zawołał przełożonego. Okazało się, że tamten żołnierz nie zameldował się jeszcze ani razu. Oficer złapał się za zatoki. ‘’Za każdym razem jest tak.’’ Machnął ręką wzywając dwóch zaufanych ludzi. ‘’Wyjdźcie i poszukajcie ciamajdy.’’ Rozbrzmiało akurat, kiedy każdy był zajęty swoimi sprawami. Dało się słyszeć krótkie śmiechy. Widać, że byłem zaniepokojony, więc komendant posterunku podszedł i uspokoił. ‘’Spokojnie standardowa procedura, zawsze nowi się gubią.’’ Mimo tego wszystkiego nie był spokojny. Coś ciążyło w powietrzu. Jednak i nawet żołnierze po szkoleniu nie odpowiadali. Pół godziny zleciało w potwornym napięciu. Niesamowita ulga i głębokie odetchnięcie nastąpiło, gdy w komunikatorze w drzwiach pokazały się znajome hełmy. ‘’Przepraszamy sir, burza utrudnia komunikację.’’ Dwóch żołnierzy podeszło do korytarza przywitać zagubionych. Kiedy drzwi się otworzyły nie zastali takiego widoku, jakiego chcieli. W ich twarze były skierowane trzy blastery. Rozległo się głośne ‘’Rebelianci!’’ Po którym słychać było jedynie wystrzały. Dowódca zachowując spokój umysłu skoczył do konsoli i zablokował drzwi. Blastery wyrwały się w powietrze. Zza drzwi rozlegał się donośny śmiech. Mimo tego, że drzwi były solidnie zaryglowane coś zaczynało się przez nie przebijać. ‘’Spawalniki!!!!’’ Drugi sierżant zawołał nas do siebie:  
-Potraficie strzelać?  
-Ja sir potrafię tylko z broni przybocznej, koleżanka potrafi z blasterów!  
Wziął klucz elektroniczny i podszedł pod jeden ze schowków. Wszyscy pobierać broń! Rozległo się po całym holu. Brzęk karabinów laserowych był jedynym, który rozpraszał ciszę. ‘’Utrzymać to pomieszczenie! Sev i Hed plan B.’’ Zobaczył jak dwójka żołnierzy opuszcza swoje pozycje i zaczyna przynosić butle z gazem. Miał w głowie wiele pytań jednak ich nie zadał. Objął swój pistolet mocniej i wycelował w drzwi, które były już rozcięte w połowie. Przełknął głośno ślinę, kiedy usłyszał z drugiej strony ‘’WYSADZAĆ!!!’’ Potężny kawał metalu, który wcześniej robił za drzwi wyleciał w powietrze niczym zrobiony z tektury. Odłamki ogłuszyły i zabiły żołnierza czającego się najbliżej wrót. Nastąpił chaos walki. Wiązki lasera latały wszędzie. Widział jak jeden ze szturmowców chciał się wychylić. Jednak krótko przed wystrzeleniem podziurawiła go chmara pocisków. Upadł bez życia na ziemię. Dwójka niedoświadczonych pilotów i żółtodzioby szturmowcy kontra komandosi rebelii. Wynik walki był przesądzony. Wraz z czasem zaczęli padać kolejni szturmowcy. Mimo tego, że udało im się zabić kilkunastu rebeliantów to oni mieli solidną przewagę liczebną. Wstał zza stołu przewracając go. Strzelał na oślep. Wiedział, że kogoś trafił, ale nie o to mu chodziło. Jane strzelała do każdego, kto przeszedł przez próg nie zauważyła jednak zapalnika termicznego, który wylądował obok niej. Martin biegł, co sił w nogach i odrzucił ją w bok, po czym miał kopnąć zapalnik. Wybuch nastąpił w powietrzu nie zabijając go, ale odrzucając kilka metrów w ścianę. Obudził się z dzwonieniem w uszach. Przejrzał na oczy, kiedy zobaczył, że Jane przy nim stoi. Była jedną z piątki żywych osób. Sierżant posterunku przeskoczył ze swojej osłony i krzycząc mówił:  
-Zabierajcie się stąd! Będziemy was osłaniać!  
-Nie możemy opuścić Pana sir!
-Mną się nie martwcie my ich powstrzymamy na tyle żebyście uciekli! Szepnijcie słówko starszym! To rozkaz!  
   Po tych słowach postawił Martina na nogi z pomocą Jane. Uścisnął ostatni raz rękę z żołnierzem i ruszyli biegiem korytarzem. Spojrzał się ostatni raz za siebie. Widział trójkę szturmowców odpierających zmasowany atak. Jeden z nich był ciężko ranny i strzelał z jednej ręki, druga natomiast krwawiła. Widać, że strzał przebił pancerz. Udało im się dobiec do statku. Bez zbędnej zwłoki podnieśli maszynę. Kiedy już znajdywali się w powietrzu coś obok nich przeleciało z niesamowitą szybkością. To była jedna z rakiet. Potem poleciała druga, która śmignęła obok skrzydła. Wiedzieli, że nie mogą dłużej tutaj zostać. Wylatując w atmosferę zobaczyli jak posterunek znika. Nie było w tym żadnej przesady. Posterunek faktycznie znikł z powierzchni ziemi, co oznaczało, że ktoś odpalił zgromadzone ładunki.  

   Tutaj skończyła się jego pamięć. Wzdrygnął się na samą myśl o tragicznych wydarzeniach z początku jego kariery. Jednak, kiedy już spał obudziło go uderzenie w twarz. To był jego przyjaciel z dywizji.  
Kiedy upewnił się, że już się obudził wycedził z uśmiechem:  
-Nie uwierzysz gdzie lecimy! Znaleźliśmy corvetty rebeliantów!  

CDN.

BlackBazyl

opublikował opowiadanie w kategorii science fiction, użył 2444 słów i 14450 znaków.

Dodaj komentarz