W tamtym czasie nadeszło to, czego ludzkość obawiała się od dawana. Kolejna wojna. Uważałem, że jeśli w końcu do niej dojdzie, zniszczenia staną się końcem współczesnego świata. Każdy kraj miał własną broń jądrową i nie wierzyłem, by nie została ona użyta. Karabiny czy czołgi stały się już przeżytkiem.
Siedząc na kanapie i czytając o kolejnych napięciach na granicach, usłyszałem wybuch bomby.
– Wojtek! – zawołałem z niepokojem. Żadnej odpowiedzi. – Stanisławie, gdzie jest mój syn?
– Bawi się na dworze, panie.
– Pamiętasz, co teraz robić? Dla pewności ci przypomnę: masz zjechać na dół, odesłać windę i przygotować kapsuły; bądź gotów do uruchomienia wszystkiego, gdy tylko zjedziemy.
– Tak jest, panie.
Wybiegłem na zewnątrz i ujrzałem ośmiolatka stojącego na schodach. Z fascynacją przyglądał się kuli ognia rosnącej w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stało miasto.
– Wojtek – chwyciłem go za ramię – musimy już iść.
– Tatku, dlaczego tak się dzieje? Czemu ludzie nie mogą żyć w pokoju?
– Widzisz, synku, ludzie mają konflikty we krwi. Nigdy nie było tak, by przez dłuższy czas do żadnych nie dochodziło. Ale teraz chodź, porozmawiamy, kiedy będzie już po wszystkim. Prześpimy tę wojnę.
Wziąłem chłopca na ręce i dobiegłem do windy, która już stała otworem. Wpisałem ośmiocyfrowy kod i nacisnąłem dwa przyciski. Jeden do zjechania na najniższe piętro-bunkier, drugi opuszczający metalowe żaluzje, żeby zabezpieczyć w minimalny sposób piętra znajdujące się ponad ziemią.
Kiedy zjechaliśmy na dół, służący czekał już gotowy do włączenia urządzenia, mającego wprowadzić nasze ciała w hibernację. Powinniśmy zostać wybudzeni automatycznie po co najmniej pięciu latach, jeżeli system po przeskanowaniu terenu stwierdzi odpowiednie warunki do życia. Jednakże jeśli po comiesięcznych skanach sytuacja nadal nie byłaby bezpieczna, powinniśmy być zahibernowani tak długo, aż zapasowe generatory nie zaczną padać.
Ułożyłem syna w jednej z kapsuł i zamknąłem przezroczystą, masywną pokrywę.
– Dobrych snów, synku – szepnąłem. – Stanisławie, życzę powodzenia.
– Dziękuję, panie.
– Niech wojna trwa jak najkrócej. Bądź bezpieczny!
Wszedłem do drugiej kapsuły. System został uruchomiony. Poczułem słodki zapach otumaniającego gazu. Po paru minutach po całym moim ciele zaczęło rozchodzić się zimno, jednak miałem wrażenie, jakby dopływało ono z innego świata. Straciłem kontakt z rzeczywistością.
***
Obudziło mnie narastające ciepło. Do nozdrzy wpływały dziwne zapachy przeróżnych gazów pobudzających ciało do ponownego działania. Wreszcie mogłem znowu się ruszać. Otworzyłem kapsułę, a światła w pomieszczeniu powoli zaczęły nabierać mocy. Usłyszałem dźwięk towarzyszący rozprężeniu gazów opuszczających drugą kapsułę, z której wyszedł Wojtek.
Żarówki zaczęły mrugać. Domyślałem się, że doszło do spełnienia jednego z najgorszych scenariuszy. Prąd się kończył, więc oznaczało to, że trwaliśmy tutaj przez najdłuższy możliwy czas. Świat nie był już bezpieczny dla ludzi. Jednak musieliśmy wyjść, bo w budynku niedługo powinna zapaść grobowa ciemność. Za zapasami nie było nawet sensu się oglądać. Do tej pory z pewnością wszystko się popsuło.
– Jak się czujesz, synku?
– Trochę dziwnie, ale nie aż tak źle.
– Chodź, zobaczymy, jak to wszystko teraz wygląda.
Chwyciłem chłopca za dłoń i ruszyłem ku windzie. Drzwi nadal działały. Jednak wolałem nie ryzykować i nie sprawdzać, czy wciąż da się wjechać na górę. Otworzyłem klapę bezpieczeństwa w suficie, podniosłem Wojtka do góry i wyszedłem za nim. Wspięliśmy się po stalowej drabinie, a raczej po kawałku, który się ostał. Niecałe osiem metrów. Gdy stanąłem na ostatnim szczeblu, zmartwiałem.
– Co oni zrobili z tą biedną Ziemią… – mruknąłem pod nosem.
Otaczający nas świat był całkiem inny od tego, który znaliśmy. Rozglądałem się i przejmowała mnie coraz większa trwoga.
Ze wzniesienia, na którym staliśmy, można było dostrzec wiele, zdecydowanie zbyt wiele. Niebo nabrało dosłownie ciemnoszarego odcienia. Pod nami ciągnęła się mgła, niczym bezkresny ocean. A co najbardziej przerażające, w niektórych miejscach wynurzały się z niej jakby łby i grzbiety przedziwnych stworzeń.
Rozglądając się tak, usłyszałem głośne bicie skrzydeł. Nagle wielki, czarny ptak przeleciał obok i chwycił w swe potężne szpony Wojtka. Rzuciłem się za nim, rozpaczliwie chcąc wyrwać swojego syna. Upadłem z impetem na ciemnobrunatną ziemię i zsunąłem się po ostrym zboczu. Co raz odbijałem się od skał. Każdemu zetknięciu z twardą powierzchnią towarzyszył tępy ból w kolejnych fragmentach ciała. W końcu zatrzymałem się, nie mając nawet siły, by ruszyć którąkolwiek kończyną. A gdzieś tam w górze niosły się krzyki mojej jedynej pociechy i przenikliwy świergot.
***
Ciągle krzyczałem, a latająca bestia wznosiła się coraz wyżej.
– Zamknij się, głupi gówniarzu – odezwała się nagle, wprawiając mnie w otępienie. – Ileż można piłować mordę?!
– Wypuść mnie, potworze!
– Tak? Dobra, jak sobie chcesz.
Poczułem, jak uścisk na rękach słabnie. Zanim szpony całkiem się rozszerzyły, zdążyłem złapać dłońmi za bladożółtą, pokrytą łuskami łapę.
– Teraz będziesz tak wisiał cały czas, aż dolecę do gniazda. A przecież mogłeś siedzieć cicho.
Leciałem tak, ciągle zaciskając z całej siły ręce. Bałem się zwracać wzrok ku odległej ziemi pokrytej mgłą, więc patrzyłem na to ogromne ptaszysko. Jedynie pomarańczowe pióra wokół głowy i nieco ciemniejszy dziób wyróżniały się pośród tej całej czerni. Już kiedyś takie widziałem w sklepie zoologicznym, tylko w o wiele mniejszej wersji. Jeżeli dobrze pamiętam, były to gwarki.
Po paru minutach zawirowaliśmy wokół wzniesienia znajdującego się na podobnej wysokości do tego, z którego zostałem porwany. Na środku znajdywała się wielka dziura. Jak się okazało, całe zbiorowisko gniazd znajdywało się na klifie. Dla człowieka jeden nieostrożny ruch w takim miejscu mógłby skończyć się kąpielą w ciemnozielonym morzu poniżej.
Porywacz zrzucił mnie na piaszczystą ziemię szybkim machnięciem łapą. Wylądowałem pomiędzy dziesiątkami podobnych mu ptaków. Co poniektóre miały skrzydła zakończone pękami białych piór. Nie wiedziałem, co powinienem robić. Okrążyły mnie. Wbijały swoje ślepia z wyraźnym zaciekawieniem. Skuliłem się, myśląc, że zaraz zostanę zadziobany na śmierć, a z mojego ciała nie zostanie nawet pojedyncza kostka. Żałowałem, że w ogóle wstałem z tej kapsuły.
– Nie bój się – przemówił któryś gwarek. – Nie chcemy cię zjeść. Sam widzisz – jest nas wielu, więc na długo byś nam nie wystarczył. A poza tym, ludzkie mięso nie jest smaczne; strasznie żylaste.
– To czego ode mnie chcecie? – spytałem drżącym głosem. – I gdzie jest mój tata?
– Idioci, czemu nie wzięliście drugiego?! – wyrwał się jeden na te słowa.
– Daj spokój, jest przynęta? Jest. Trzeba tylko uważać, by w szlam nie wlazła, bo temu cholerstwu też ludzie smakują, i będzie dobrze. Trzeba znaleźć jakiegoś żmaka, polecieć z chłopcem i niech wpadnie do tego dołu, jak będzie za nim biegł.
Rozejrzałem się, myśląc o ucieczce, jednak nadal kilka ptaków nie spuszczało ze mnie wzroku.
– Kiedy ja jestem cholernie głodny! Gdyby był drugi człowiek, to można by go zjeść.
– Przestań żeż wreszcie zrzędzić! Ciągle, każdego dnia, każdej nocy tylko żarcie ci w głowie. A ty siedź i słuchaj tego pierdolenia! Mówiliśmy po ostatnim polowaniu: rozłóż to sobie tak, żeby do następnego razu nie głodować. Ale gdzież, przecież lepiej się nawpierdalać, a potem żebrać!
Poczułem, że to odpowiedni moment. Chwyciłem kamyka, którego wcześniej wydłubałem butem z ziemi, wycelowałem i trafiłem prosto w oko głodnego gwarka. Wydał głos podobny do bulgotania i postawił wszystkie pióra.
– Dajcie mi tu tego gnoja! Zaraz napełnię żołądek!
Rzucił się w moją stronę.Większa część ptaków broniła swojej przynęty. Jednak trafiła się jeszcze grupa tych, którym też doskwierał głód. Ptaszyska wpadły w wir walki, który przerodził się w wielką, pierzastą kulę, wydającą upiorne wrzaski.
Biegłem najszybciej jak mogłem. Byle zniknąć im z pola widzenia. Dosyć niedaleko zauważyłem zarośla. Mógłbym równie dobrze zbiec w mgłę, ale najzwyczajniej w świecie się bałem.
Co chwilę spoglądałem do tyłu, by sprawdzić, czy mnie nie gonią. Nagle przewróciłem się. Nie mogłem ruszyć prawej nogi, która utknęła w jakiejś lepkiej, bordowej mazi. Dopiero po chwili zorientowałem się, że powoli zaczęła ona pokrywać całe moje ciało. Próbowałem szarpać z całej siły, jednak na nic się to zdawało. Niemoc sprawiła, że po prostu zalałem się łzami. Poczułem ból przekraczający granice mojej wytrzymałości. Breja zaczęła wchłaniać moje ciało. Wydałem swój ostatni krzyk trwający tak długo, aż maź zatkała mi usta.
***
Błąkałem się we mgle od paru godzin. Co chwilę wołałem Wojtka, licząc na to, że udało mu się może jakoś uciec. Często odpowiadały mi dziwne dźwięki. Zatrzymywałem się wtedy aż do momentu, w którym znowu otaczała mnie tylko głucha cisza.
Poobijane ciało bolało coraz bardziej z każdym krokiem. Co jakiś czas musiałem po prostu usiąść i odpocząć.
Chciałem oprzeć się o dziwną skałę, która ciągnęła się aż ponad poziom mgły. Raptem pomknęła do góry. Po chwili wylądowała kilkanaście metrów dalej, wywołując wstrząs, przez który prawie się przewróciłem. Ze mgły wyleciały kolejne trzy. Nagle pojawiła się przede mną gromada świecących, niebieskich oczu. Z przerażenia upadłem na ziemię. Kule zawieszone na jakby ogonie otoczyły mnie, by po chwili pomknąć dalej za resztą ciała. Co to za bestia?! Kiedyś nie pomyślałbym nawet, że coś takiego może istnieć. Czym oni się do diabła bombardowali podczas tej wojny?!
Szedłem dalej, nawołując syna. Wciąż miałem nadzieję na odnalezienie go. Chociaż powoli zaczynała ona zanikać.
– Wojtek! – odpowiadało mi jak zawsze echo.
Tym razem jednak po paru sekundach usłyszałem jakiś odległy, niewyraźny głos.
– Tato!
– Tutaj jestem, synku!
Zacząłem biec w kierunku, z którego dobiegła odpowiedź. Przez mgłę dostrzegłem małą postać biegnącą w moją stronę z rozłożonymi rękoma. Dopadłem do mojego jedynego dziecka, objąłem, podniosłem i zawirowałem ze szczęścia.
– Mój mały chłopiec – szeptałem, ścierając jego łzy ze zmarzniętych policzków. – Jak udało ci się uciec?
– Skłóciłem te ogromne ptaszyska i pobiegłem, jak nie zwracały na mnie uwagi. Tak się bałem. W tej mgle jest pełno dziwnych stworzeń.
– Obiecuję ci, że będziemy bezpieczni. Znajdziemy jakieś schronienie i innych ludzi. Przecież ktoś musiał jeszcze przeżyć. Ale najważniejsze jest to, że znowu jesteśmy razem. Wiesz, że kocham cię ponad wszystko, synku?
– Ja ciebie też, tato.
– Przynajmniej do czasu, w którym znowu zgłodnieję – usłyszałem ledwo słyszalny głos.
– Mówiłeś coś? – spytałem ze zdziwieniem.
– Nie, zdawało ci się. – Podał mi swą małą dłoń. – Chodźmy już.
Dodaj komentarz