Kiedy w blasku słowa gasną – rozdział I

I

          Siedziałam w przestronnej salce konferencyjnej z nogą założoną na nogę. Przez przeźroczysty szklany stół dało się zaobserwować, jak moja obuta w czarną szpilkę stopa zakreślała w powietrzu koła. „Raz, dwa” – w jedną stronę, „trzy i cztery”, w drugą. Robiłam tak w nerwowych sytuacjach, odkąd tylko opuściłam szpital. Sprawdzałam tym sposobem, czy aby jeszcze mam czucie w nogach. Przy obecnym stanie zdrowia wszystko mogło się wydarzyć. Tym bardziej, iż nikt nie znał przyczyny przypadłości, jaka mnie dotknęła.
     Na drugim krańcu mebla, z szerokim uśmiechem zajmował miejsce przysadzisty jegomość, który swoją wypolerowaną łysiną stwarzał niebezpieczną konkurencję kulom do kręgli. Nie miałam do niego pełni zaufania, ale zaproponowane warunki umowy wyglądały obiecująco. Właśnie sprzedałam autorską recepturę kremu na blizny. Przekazanie koncernowi „Lekmaż” prawa do testów oraz dystrybucji kosmetyku, wymagało ode mnie nadludzkiej odwagi i przysparzało wielu niepewności. „Co, jeśli tylko narobię ludziom nadziei, a nadal pozostaną oszpeceni? Czy będę w stanie znieść negatywną ocenę otoczenia?”.
   – Proszę się nie martwić, Pani Malwino. – Dyrektor Bartłomiej Żbik przyciągnął moją uwagę. – Gwarantuję, że obie strony będą zadowolone ze współpracy.
   – Rozumiem, iż spełnicie wszelkie warunki kontraktu? – Zadałam pytanie z naciskiem na jego ostatnią część. – Zwłaszcza zakaz testowania produktu na ludziach oraz zwierzętach.
     Rozmówca pokiwał głową z delikatnym uśmiechem, po czym zaczął zapewniać:
   – Pobrane od pani, jak i naszych pracowników komórki naskórka zostaną namnożone w laboratorium. Wszelkie testy wykonamy zatem wyłącznie na wyprodukowanej tkance. Nie będziemy prowadzić badań na żadnym żywym organizmie. Poza tym wszelkie nasze działania będzie pani mogła śledzić i mieć dostęp do dokumentacji.  
     „Gdybym jeszcze posiadała blade pojęcie o histologii czy biotechnologii”. – Powątpiewałam w myślach. Kreowałam się bowiem na wielką szychę, a tak naprawdę metodą prób i błędów na własnym ciele, poczyniłam obserwacje i tak dobrałam naturalne składniki, że blizny po wypadku, zaczęły najpierw blednąć, a potem powoli znikać. Niestety nie miałam wpływu na zgrubienia, które nadal szpeciły skórę. Gdy więc zaoferowano mi współpracę uznałam, iż warto spróbować. Wspierała mnie cała rodzina, ale to „ciostra” najbardziej motywowała do walki. Lilianna była moją rodzoną siostrą, jednak przez wiele lat myślałam, że jest jedynie koleżanką adopcyjnej matki. Taką jakby przybraną ciotką. Nasi biologiczni rodzice zginęli w czasie katastrofy, która miała miejsce w roku moich narodzin. Minęło już dwadzieścia trzy lata, odkąd były prezydent wywołał sztuczne trzęsienie ziemi. „Pogrzebał” żywcem część obywateli we własnych domach, a resztę skazał na cierpienie, niewolniczą pracę i przymusowy rozród przez zawieranie zaaranżowanych małżeństw. Aż strach pomyśleć, jak byśmy teraz żyli, gdyby nie Lilka. Właśnie ona ze swoim ówczesnym chłopakiem, a teraz mężem, doprowadziła do zakończenia całego okrucieństwa. Blizny jednak pozostały – nie tylko w sercu, ale i na ciele niejednej osoby.
     Robiłam to również na  „złość” człowiekowi, który niegdyś ustawicznie we mnie wątpił. Przez Rafała wylądowałam na wózku. Zawsze był we wszystkim lepszy, mądrzejszy i bardziej biegły. Kiedyś mi to imponowało. Za późno jednak zrozumiałam, iż za przechwałkami powinny iść realne działania. Tych zaś ze świecą należało szukać. W końcu pojęłam, że tak naprawdę, dobry był jedynie w mówieniu własnej dziewczynie, jaka jest tępa. Pewnie nadal bym tego wysłuchiwała, gdyby nie umarł. „Ale dość o tym, Malw. Już wystarczy…”.
   – Ma pan świadomość, iż będę potrzebować asysty? Najlepiej kogoś z pańskiego przedsiębiorstwa, żeby móc się swobodnie poruszać, a także, by zostało mi objaśniane, co w danym momencie jest badane? Nie mam wystarczającej wiedzy na ten temat. Jak pan również widzi, bez wsparcia nie będę w stanie pokonać niektórych progów. – Wskazałam ręką na wózek, stojący nieopodal oraz kule przytwierdzone do specjalnych uchwytów przy kołach. – Przejdę kilka metrów samodzielnie bądź o kulach, ale długie dystanse muszę pokonywać na wózku.
   – Ależ oczywiście. O wszystko zadbałem. Przydzielę pani naszego najwybit…
     Wypowiedź została nieoczekiwanie przerwana wtargnięciem do pomieszczenia młodego szatyna. Mężczyzna, ubrany w granatowy garnitur oraz bladoniebieską koszulę, bez wątpienia „gotował się” w tak słoneczny dzień. Błyszczące niebieskie oczy patrzyły twardo, ciskając gromy. Już od wejścia wiedziałam, że coś mu we mnie nie pasowało, ale i tak zaciekawiona, z miną pokerzysty taksowałam męską twarz. Czekałam. Bynajmniej nie zamierzałam wyskakiwać z powitaniem jako pierwsza.
   – Witaj, Piotrze. Usiądź z nami, proszę.
   – Dzień dobry, dyrektorze. – Ton głosu faceta wskazywał, iż „zaciągnął ręczny”, by nie powiedzieć czegoś niewłaściwego. Reakcji ciała nie sposób było jednak ukryć. Ruchy miał zamaszyste, szybkie i wyraźnie zbyt energiczne. Zasiadł po prawicy Żbika i ostentacyjnie zaczął mierzyć mnie wzrokiem. „A spoglądaj sobie żuczku w najlepsze. Tyle ci, co sobie popatrzysz”. – Lekko ironiczny uśmiech wystąpił na usta, gdy obrzuciłam mężczyznę równie przenikliwym spojrzeniem. Żadne z nas nie powiedziało najmniejszego słowa, ani też nie mrugnęło okiem. Zauważyłam jedynie, że chłoptaś zerknął na wózek, by następnie wślepiać się przez moment w moje buty. Wymianę „uprzejmości” w końcu przerwał dyrektor:
   – Pan Piotr Alpe będzie służył pani pomocą przez najbliższy miesiąc. Jest naszym najlepszym przedstawicielem handlowym. Potrafi nie tylko sprzedać każdy produkt, ale też dopilnowuje, by po wprowadzeniu nowego kosmetyku, maści czy leku, pewną ilość rozdać najbardziej potrzebującym obywatelom. I to zupełnie bezpłatne. Koordynuje wszelkie działania charytatywne przedsiębiorstwa i sam rozpatruje wnioski o pomoc finansową, jak i medyczno-kosmetyczną. Jesteśmy otwarci na każdą sugestię rodaków i jakiekolwiek skargi oraz zażalenia pan Piotr traktuje śmiertelnie poważnie, znajdując odpowiednie rozwiązanie. Zdarzyło się nam poprawiać recepturę po uwzględnieniu uwag konsumenta. Dlatego właśnie tak bardzo cenimy sobie pracę naszego czołowego pracownika.
   – Rozumiem – rzuciłam niezbyt grzecznie, chcąc zakończyć pean na cześć gbura w lakierkach. – Dlaczego zatem tak ważna osobistość ma sprawować opiekę nad pół-kaleką, jaką jestem?
   – Och, to logiczne, pani Blask. – Żbik poklepał towarzysza po plecach, wymuszając tym samym skinięcie głowy młodziaka i przyklejenie sztucznego uśmiechu na dość kształtnych ustach. Odpowiedziałam tym samym, mając już całkowitą pewność, iż czas spędzony z aroganckim bubkiem będzie istną katorgą. – Pan Piotr posiada dwupiętrowy dom i wolny parter.
   – A co to ma wspólnego ze mną, jeśli można zapytać? – wtrąciłam niegrzecznie, nie mogąc już znieść informacji o życiu prywatnym jakiegoś tam „per pana Piotra”.
   – Przez następny miesiąc będziemy współlokatorami. – Bezczelny baryton zmusił mnie do oderwania wzroku od właściciela łysiny. Przeniosłam spojrzenie na irytującego „Piotrunia”. Gonitwa myśli biła rekordy w głowie, tak samo, jak nasiliły się kółka kreślone stopą. Pragnęłam skonstruować elokwentną wypowiedź, jednak nie byłam w stanie wydusić czegokolwiek artykułowanego. Dopiero, gdy pierwszy szok minął założyłam ręce przed siebie i wyrzuciłam:
   – Że co, proszę?
     To by było na tyle, jeśli chodzi o wymienione w zawartej umowie „zapewnienie noclegu”. Ciekawe, ile jeszcze punktów zostało zapisanych w niewidzialnym cudzysłowie…

Kocwiaczek

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość i dramaty, użyła 1311 słów i 8134 znaków, zaktualizowała 23 cze 2021.

1 komentarz

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż konto za darmo.

  • Użytkownik shakadap

    Brawo.
    Czekam na dalszy ciąg!  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    23 cze 2021

  • Użytkownik Kocwiaczek

    @shakadap, cieszę się, że czytasz. Ciąg dalszy nastąpi. Obiecuję :) Pozdrowienia!

    23 cze 2021