Pamiętnik mordercy rozdział 1

Kolejny dzień, który ledwo przetrwałem. Wiem już, że niedługo muszę to zrobić ponownie. Niedługo, czyli szybciej niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Jednak teraz czas na sen.

Wyszedłem na zewnątrz, chłodne, listopadowe powietrze oblało moją twarz. Stary, pamiątkowy zegarek na rękę wskazywał godzinę 6:47. Udałem się w kierunku dworca. Zawszę idę tam wypatrywać kolejnej ofiary. Kiedy dotarłem do starego budynku, skierowałem się w kierunku zejścia na peron. Idąc schodami na dół, wiedziałem już kogo tym razem spotka ten zaszczyt. Siedział w rogu dwóch odrapanych, dworcowych ścian. Podszedłem do niego i zatrzymałem się. Włożyłem rękę do kieszeni i wygrzebałem kilka drobnych monet, po czym wrzuciłem je do jego czapki. Odpowiedział skinięciem głowy. Ukucnąłem przed nim i spytałem czy nie chciałby przejść się ze mną do sklepu. Podniósł głowę, oczy mężczyzny w średnim wieku błysnęły w ciemności starego korytarza. – Mogę panu pomóc, kupię kilka rzeczy, które pan sobie wybierze.
- To bardzo miłe, chętnie skorzystam, nie jadłem już kilka dni - odpowiedział.
- W takim razie chodźmy.
Skierowałem się do drugiego wyjścia, po przeciwległej stronie. Market znajduje się około 500 metrów od dworca. Mimo godziny 7 rano ulice były puste. Wszystko z powodu święta. Dziś jest 1 listopada, idealny zbieg okoliczności. Brak żywej duszy na mieście, umożliwi całą akcję. Przeszliśmy już połowę drogi od dworca do marketu. Mężczyzna szedł dwa kroki za mną, pozwoliłem mu się wyprzedzić, argumentując to zawiązaniem buta. Przykucnąłem i wyjąłem z kieszeni cienkiej kurtki wierną kopię Glocka 17. Dwoma szybkimi krokami podszedłem do bezdomnego i przytknąłem mu lufę do pleców. – Odezwij się słowem, a nie żyjesz – powiedziałem. – Idź tam gdzie ci powiem. Skierowałem się w kierunku starych magazynów, to w jednym z nich dokonywałem wszystkich zbrodni. Po przejściu około 400 metrów byliśmy już pod bramą jednego z nich. Wyjąłem z kieszeni klucze do antywłamaniowej kłódki i otworzyłem ją. Wepchnąłem przyszłą zdobycz do środka i wszedłem za nią, zapalając latarkę wiszącą nade mną. Emanowała słabym, zimnym światłem.
Magazyn był w rzeczywistości małym pomieszczeniem (miał około 4 metrów kwadratowych), wykonanym z blachy. Na środku stało metalowe krzesło, przykręcone do podłogi. Dookoła, na licznych półkach, znajdowały się różne narzędzia, między innymi: tasaki, noże, piły ręczne, łańcuchy i wiele innych. Na samą myśl do czego można by ich użyć w kontekście człowieka, cierpnie skóra, a żołądek podchodzi do gardła.
Popchnąłem bezdomnego w kierunku krzesła i przykułem jego ręce do specjalnie przygotowanych w tym celu stalowych uchwytów. Podobnie uczyniłem z nogami mężczyzny. Używałem tego krzesła już wielokrotnie i jak dotąd świetnie się sprawdza. – Dlaczego mi to robisz? -spytał mężczyzna. W jego głosie słychać było lęk. – Jestem łowcą, a ty moją zdobyczą- odpowiedziałem.  
– Wypuść mnie stąd pojebie! – wrzasnął bezdomny. Podszedłem i uderzyłem go pięścią w twarz. – Zamknij mordę brudasie. Podszedłem do jednej z półek i wziąłem z niej kawałek szmaty – Skoro jesteś taki niegrzeczny będę musiał się tym posłużyć. Mężczyzna zaczął się szarpać, wziąłem z półki nóż ostry niczym brzytwa i przytknąłem mu do gardła. Po szyi spłynęła mu strużka krwi. Widocznie musiałem za mocno przycisnąć. – Zamkniesz się czy chcesz, żebym poszerzył ci uśmiech? Bezdomny zaczął płakać. Uwielbiam patrzeć na ich cierpienie i strach widoczny w oczach, są wtedy tacy bezbronni. Myśl o tym, że ode mnie zależy ich los sprawia mi nieopisaną przyjemność. – Zanim włożę ci to do ust - pokazałem mu prowizoryczny knebel – chcę poznać twoje imię. Jak się nazywasz?  
– Marek- wyszeptał mężczyzna.
– Widzisz, jak chcesz to potrafisz. Wetknąłem materiał do jego ust i zakleiłem taśmą. – Spotkamy się jutro – powiedziałem kierując się w stronę wyjścia. – Muszę zastanowić się nad tym co ci zrobię.
Wyszedłem z magazynu zamykając drzwi na sztabę i zakładając nań kłódkę. Rozejrzałem się dookoła, po czym przekręciłem klucz i ruszyłem w stronę pętli, z której odjeżdżają autobusy w kierunku mojego domu. Nie miałem siły wracać pieszo, było już dość późno. Poza tym z ciemnych, gęstych chmur nad moją głową kapał jesienny, lodowaty deszcz, jakby nie pamiętał minionego zaledwie kilka miesięcy temu lata. Temperatura spadła chyba do 5 stopni. Jak tak dalej pójdzie to jeszcze w tym miesiącu spadnie śnieg, a to utrudni wykonanie mojego planu.
Stałem na przystanku w oczekiwaniu na najbliższy autobus z numerem 324. Rozkład jazdy był jak zwykle zamazany markerem i nie dało się odczytać żadnego kursu po godzinie 15. Stałem zniecierpliwiony również z innego powodu: deszcz przybrał na sile, a przystanek nie miał wiaty. Naciągnąłem na głowę kaptur, mimo że kurtka już całkowicie przemokła. Po jakiś 10 minutach, które minęły zaskakująco szybko, biorąc pod uwagę mało przyjazną aurę, w oddali pojawiły się dwa świecące ciepłym, pomarańczowym światłem punkty. Wyjąłem z kieszeni przemoczony bilet i skierowałem się w kierunku jezdni. Kierowca gwałtownie zatrzymał autobus i, mimo że stałem na wysokości środkowych drzwi, otworzył tylko przednie. Podbiegłem więc w tym kierunku i wsiadłem do środka. Do mojego domu są zaledwie dwa przystanki, dlatego nawet nie usiadłem. Stanąłem przy drzwiach, obserwując mijające mnie drzewa, budynki i ludzi. Gdy autobus przejechał obok ulicy przy starych magazynach, miałem wrażenie, że coś się poruszyło niedaleko wejścia. "To tylko zmęczenie”- pomyślałem. Po chwili szedłem już w kierunku mojego mieszkania. Wdrapałem się na piąte piętro starej kamienicy. Otworzyłem drzwi i w progu zawołałem : "Stefan, już jestem”. Zdjąłem i zostawiłem przemoczone buty i kurtkę w przedpokoju. Wszedłem do kuchni. "Tu jesteś, Stefan, schowałeś się pod stołem? Zaraz dam ci coś do jedzenia.” Wyjąłem z szafki puszkę karmy dla kotów i nałożyłem sporą porcję do kociej miski. Czarny, dwuletni kot, z jedynym jasnym akcentem - białą łatą pod okiem, zajadał swoje jedzenie ze smakiem.
Wyjąłem z lodówki ser, masło i sok pomarańczowy i położyłem je na stole. Wziąłem kilka kromek białego pieczywa z chlebaka i przygotowałem kanapki. Zdjąłem z suszarki szklankę, do której nalałem soku. Przeniosłem wszystko na stolik w pokoju. Moje mieszkanie składa się tylko z tych dwóch pomieszczeń, łazienka znajduje się na korytarzu. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu i włączyłem telewizor. Od razu przełączyłem na program informacyjny. Oczywiście nie spodziewałem się, że ktoś zacznie szukać tego bezdomnego, w dodatku po tak krótkim czasie, ale lepiej dmuchać na zimne. Tak jak myślałem, żadnej wzmianki na ten temat. Dowiedziałem się za to, że w przyszłym tygodniu ma zacząć sypać śnieg. "Niedobrze”- pomyślałem. Ale nie ma co martwić się na zapas. Wziąłem talerz i szklankę ze stołu i zaniosłem do zlewu. Jutro pozmywam. Zegarek w kuchni wskazywał północ, " godzina duchów”- przeszło mi przez myśl.

thrillerowo

opublikowała opowiadanie w kategorii kryminał, użyła 1314 słów i 7474 znaków.

3 komentarze

 
  • ladydiabolique

    1 listopada i otwarty market...?  
    Ach, i jescze - 'skierowałem się w kierunku'. A masło jest maślane...  
    czekam na kontynuację ze względu na swoje zainteresowanie i skromną wiedzę o  seryjnych mordercach.

    6 kwi 2015

  • Lilith

    Mistrzyni  :bravo:  Jedyne, co mnie uderzyło to ta północ jako "godzina duchów" - zawsze myślałam, że "godziną duchów" jest 3:00  :and:

    6 kwi 2015

  • Zakapior1234

    Może ktoś kiedyś napisze jakieś ciekawe opowiadanie ,które pokazuje w jaki sposób działa polski "seryjny samobójca" na zlecenie najważniejszych "elit" politycznych tego kraju ??? :D Byłoby co poczytać ... :devil:

    5 kwi 2015