Krwawe słońce. Część 2. Zemsta.

Stałem tak w cichym domu i rozmyślałem. W końcu nie słychać żadnych wrzasków, marudzenia, awantur i dźwięków tłuczonego szkła. Byłem wolny. Nikt mnie już nie stłucze na kwaśne jabłko, nie zwyzywa od najgorszych. Koniec. Upajałem się tymi myślami, lecz musiałem wrócić do rzeczywistości. Ta suka leżała na ziemi w kałuży krwi z zastygłym na twarzy wyrazem zaskoczenia. Co teraz? Przecież nie może tu gnić. Trzeba się jej pozbyć, tylko jak? Podszedłem i próbowałem wytaszczyć ją na zewnątrz. Nic z tego. Ciężka była cholera, a mi nadal dawały się we znaki skutki ostatniego spotkania z chłopakami. Szlag by to trafił. Myśl - napomniałem sam siebie. Wtedy go usłyszałem, po raz pierwszy od dłuższego czasu. Głos:
- 𝐂𝐙𝐘𝐌 𝐒𝐈Ę 𝐌𝐀𝐑𝐓𝐖𝐈𝐒𝐙? 𝐉𝐄𝐒𝐓 𝐍𝐀 𝐓𝐎 𝐏𝐑𝐎𝐒𝐓𝐄 𝐑𝐎𝐙𝐖𝐈Ą𝐙𝐀𝐍𝐈𝐄.  
- Jakie?
- 𝐏𝐑𝐙𝐄𝐂𝐈𝐄Ż 𝐍𝐀 𝐏𝐎𝐃𝐖𝐎́𝐑𝐊𝐔 𝐉𝐄𝐒𝐓 𝐒𝐙𝐎𝐏𝐀, 𝐍𝐎 𝐍𝐈𝐄? 𝐖 𝐍𝐈𝐄𝐉 𝐒Ą 𝐑𝐎́Ż𝐍𝐄 𝐍𝐀𝐑𝐙Ę𝐃𝐙𝐈𝐀 𝐈 𝐓𝐀𝐊 𝐃𝐀𝐋𝐄𝐉, 𝐌𝐀𝐌 𝐑𝐀𝐂𝐉Ę?
- To prawda, ale co w związku z tym? - spytałem zdziwiony.
- 𝐂𝐎́Ż, 𝐙𝐍𝐀𝐉𝐃𝐙𝐈𝐄 𝐒𝐈Ę 𝐓𝐀𝐌 𝐉𝐀𝐊𝐀Ś 𝐒𝐈𝐄𝐊𝐈𝐄𝐑𝐀 𝐈 𝐓𝐀𝐂𝐙𝐊𝐀?
- Tak.
- 𝐍𝐎 𝐓𝐎 𝐈𝐃Ź 𝐏𝐎 𝐍𝐈𝐄 𝐈 𝐁𝐈𝐄𝐑𝐙 𝐒𝐈Ę 𝐃𝐎 𝐑𝐎𝐁𝐎𝐓𝐘.
- Jakiej roboty?
- 𝐒𝐀𝐌 𝐍𝐀 𝐓𝐎 𝐖𝐏𝐀𝐃𝐍𝐈𝐄𝐒𝐙 - powiedział, a w mojej głowie rozległ się jego złowieszczy śmiech.
Po co mu te wszystkie narzędzia? Wydawało mi się to dziwne, ale skoro mają pomóc, to kłócił się nie będę.
Poszedłem więc do szopy. Wziąłem siekierę. Była odpowiednio naostrzona, w końcu ktoś musiał rąbać drewno na opał. Tym kimś byłem oczywiście ja. Gdy miałem już wszystko, podjechałem taczką pod drzwi wejściowe domu.
Tak, tylko co teraz? - zastanawiałem się. No nic, chwyciłem przyrząd do rąbania drewna i wróciłem do kuchni, gdzie leżało to ścierwo.
- Mam wszystko, lecz co zrobić? - zawołałem, ale głos nie odpowiedział.
Wtedy doznałem olśnienia. Ciało, którego nie jestem w stanie podnieść i wynieść na dwór. Narzędzia. Taczka, siekiera. Czy on chce, abym porąbał je na mniejsze "kawałki"? Szalony pomysł, ale z jakiegoś powodu spodobał mi się. W dodatku rozwiąże problem. Podszedłem do tego czegoś, co kiedyś śmiało zwać się matką. Spojrzałem w jej martwe oczy i znów widziałem to, czego doświadczyłem przez ostanie dziesięć lat. Wszystko. Kadr po kadrze, jak w filmie. Strasznej produkcji, która przez tak długi czas nie wywołała u nikogo reakcji. Poczułem gniew.
Zadałem pierwszy cios. Ból rozrywał mięśnie, ale adrenalina dodawała sił. Odrąbałem głowę. Krew trysnęła na wszystkie strony. Poczułem świeży i znajomy już, słodko-metaliczny zapach. To było jak narkotyk. Zaciągnąłem się. Miałem wrażenie, jakby ciało właśnie tego pragnęło, gdyż przestałem odczuwać jakikolwiek ból. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, odrąbałem ręce, a potem nogi. Ciało matki wyglądało teraz jak części od dziecięcej zabawki, którą trzeba złożyć w całość.
Niestety, tej nie da się już poskładać.

Zarówno moje ubranie, dłonie i twarz, wszystko było we krwi. Szkarłatnej cieczy życia i śmierci. Uśmiechnąłem się. Tyle lat żyłem w strachu, że ta szmata sprowadzi na mnie śmierć, a to ją pierwsza dosięgnęła. Co prawda nie nacierpiała się tak jak ja, ale będzie się smażyć w piekle, przez wieczność. Piękna sprawiedliwość - powiedziałem do siebie.
Wtem usłyszałem głos:
- 𝐃𝐎𝐒𝐊𝐎𝐍𝐀Ł𝐀 𝐑𝐎𝐁𝐎𝐓𝐀. 𝐖𝐈𝐄𝐃𝐙𝐈𝐀Ł𝐄𝐌, Ż𝐄 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄 𝐏𝐎𝐑𝐀𝐃𝐙𝐈𝐒𝐙. 𝐓𝐄𝐑𝐀𝐙 𝐓𝐘𝐋𝐊𝐎 𝐓𝐑𝐙𝐄𝐁𝐀 𝐉Ą 𝐒𝐓Ą𝐃 𝐆𝐃𝐙𝐈𝐄Ś 𝐖𝐘𝐖𝐈𝐄ŹĆ.
- I chyba nawet wiem gdzie - rzekłem i zacząłem ładować rozczłonkowane ciało na taczkę.
- 𝐎 𝐏𝐑𝐎𝐒𝐙Ę, 𝐖𝐈𝐃𝐙Ę, 𝐈Ż 𝐙𝐀𝐂𝐙𝐘𝐍𝐀𝐒𝐙 Ł𝐀𝐏𝐀Ć, 𝐎 𝐂𝐎 𝐖 𝐓𝐘𝐌 𝐖𝐒𝐙𝐘𝐒𝐓𝐊𝐈𝐌 𝐂𝐇𝐎𝐃𝐙𝐈. 𝐌𝐘Ś𝐋Ę, Ż𝐄 𝐖𝐏𝐀𝐃𝐋𝐈Ś𝐌𝐘 𝐍𝐀 𝐓𝐄𝐍 𝐒𝐀𝐌 𝐏𝐎𝐌𝐘𝐒Ł, 𝐀𝐋𝐄 𝐏𝐎𝐂𝐇𝐖𝐀𝐋 𝐒𝐈Ę.
- Dom znajduje się na granicy wielkiego lasu. Gdy byłem dzieckiem, często tam uciekałem, chcąc schować się przed matką. Pewnego razu odkryłem znajdujące się w samym jego środku, ogromne bagnisko. Przesiadywałem tam godzinami i dla zabawy rzucałem różne rzeczy. Kamienie, patyki i takie tam. Nic nigdy nie wypłynęło na powierzchnie. Rozumiesz? - spytałem głos.
- 𝐓𝐀𝐊, 𝐏𝐎𝐌𝐘Ś𝐋𝐀Ł𝐄𝐌 𝐎 𝐓𝐘𝐌 𝐒𝐀𝐌𝐘𝐌. Ś𝐖𝐈𝐄𝐓𝐍𝐈𝐄, 𝐖 𝐓𝐀𝐊𝐈𝐌 𝐑𝐀𝐙𝐈𝐄 𝐓𝐑𝐙𝐄𝐁𝐀 𝐏𝐎𝐙𝐁𝐘Ć 𝐒𝐈Ę 𝐓𝐄𝐉 𝐊𝐔𝐏𝐘 𝐌𝐈Ę𝐂𝐇𝐀.
- Nie ma problemu.
Poszedłem do salonu i wziąłem leżący na podłodze dywan, którym przykryłem zwłoki. Rozejrzałem się dookoła, czy przypadkiem nikogo nie ma i po chwili wjechałem taczką do lasu. Znajdowały się tam zarówno drzewa liściaste jak i iglaste. Bór był zdecydowanie stary, o czym świadczyły rozmiary drzew oraz ich korony, które splatały się z innymi, nie pozostawiając żadnego prześwitu dla słońca. Dlatego też w większości panował tu półmrok, nawet w dzień. Poruszałem się ścieżką, którą sam wydeptałem. Droga w normalnych okolicznościach zajmowała około piętnastu minut. Jednak teraz z powodu mojego stanu oraz balastu, dotarcie na miejsce trwało aż pół godziny.
Zatrzymałem się na skraju bagniska. Wyglądało jak wielkie jezioro błota. Rozciągała się nad nim, nigdy nieznikająca mgiełka. W niektórych miejscach bulgotało. Prawdopodobnie uwalniały się tam jakieś gazy, o czym świadczył również nieprzyjemny zapach. Nie rozmyślając nad niczym dłużej, zabrałem się do roboty. Zdjąłem z taczki dywan. Był cały poplamiony krwią, jak zresztą wszystko, co miało styczność ze zwłokami. Postanowiłem więc zwinąć go i również wrzucić do bagna. Przez chwilę utrzymywał się na powierzchni, lecz potem zatonął, jak uszkodzony statek, który powoli, ale stopniowo nabierał wody. Potem, uczyniłem to samo z rękami i nogami.
Została tylko głowa.
Wziąłem ją w ręce i trzymając na wysokości swojej twarzy, ostatni raz spojrzałem w jej oczy.
- Tutaj się rozstajemy, „matko” - powiedziałem szyderczo i splunąłem na ziemię. - Utoniesz w tym bagnie i nikt już nawet nie będzie pamiętał o twoim istnieniu. A wiesz dlaczego? - spytałem z uśmiechem. - Bo nie byłaś nawet człowiekiem, tylko zwykłym potworem. A potwory nie zasługują na pamięć, ani nawet na istnienie.

Z tymi słowami wrzuciłem ją w odmęty nicości.

*

Od tamtego „pożegnania” minął tydzień, w którego trakcie moje ciało dochodziło do siebie po wcześniejszych obrażeniach. Nie mogłem przecież zrealizować swojego celu, nie będąc w pełni sprawnym. W tym czasie praktycznie nie wychodziłem z domu. Robiłem tylko to, co było konieczne. Nie pojawiłem się również od tamtej chwili w szkole. Miałem nadzieję, że fakt ten, nie pokrzyżuje mych planów. Chciałem trochę posprzątać w domu po ostatniej „robocie”, ale szybko porzuciłem ten pomysł. Po prostu zapach, który unosił się wszędzie dookoła, był przecudowny. Dodawał mi sił i pomagał zdrowieć. Jak to wyjaśnić? Zastanawiałem się nad tym przez cały ten czas i doszedłem do pewnych wniosków. Otóż wdychając wszechobecne opary, tętno przyspieszało, a co za tym idzie, zwiększał się przepływ krwi w moim organizmie. W żyłach za to buzowała adrenalina. Wszystko to przyspieszało transport tlenu do komórek, a w związku z tym także proces regeneracji. Kiedyś czytałem, że niektóre zapachy mogą tak działać na człowieka, więc bardzo możliwe, iż właśnie tak było. Gdy snułem te swoje iście medyczne rozważania, w mojej głowie znów pojawił się głos.
- 𝐖𝐈𝐃𝐙Ę, Ż𝐄 𝐉𝐄𝐒𝐓𝐄Ś 𝐉𝐔Ż 𝐏𝐑𝐀𝐊𝐓𝐘𝐂𝐙𝐍𝐈𝐄 𝐙𝐃𝐑𝐎́𝐖. 𝐂𝐙𝐘𝐋𝐈 𝐑𝐄𝐀𝐋𝐈𝐙𝐀𝐂𝐉𝐀 𝐍𝐀𝐒𝐙𝐄𝐆𝐎 𝐂𝐄𝐋𝐔 𝐉𝐄𝐒𝐓 𝐂𝐎𝐑𝐀𝐙 𝐁𝐋𝐈Ż𝐄𝐉. 𝐏𝐀𝐌𝐈Ę𝐓𝐀𝐒𝐙, 𝐉𝐀𝐊𝐈 𝐓𝐎 𝐂𝐄𝐋? - spytał.
- Tak, zemsta - odparłem.
- 𝐃𝐎𝐊Ł𝐀𝐃𝐍𝐈𝐄, 𝐎𝐃𝐏Ł𝐀𝐂𝐈𝐒𝐙 𝐒𝐈Ę 𝐑𝐄𝐒𝐙𝐂𝐈𝐄 𝐒𝐖𝐎𝐈𝐂𝐇 𝐎𝐏𝐑𝐀𝐖𝐂𝐎́𝐖. 𝐓𝐄𝐑𝐀𝐙 𝐓𝐎 𝐎𝐍𝐈 𝐒𝐓𝐀𝐍Ą 𝐒𝐈Ę 𝐎𝐅𝐈𝐀𝐑Ą, 𝐀 𝐓𝐘 𝐌𝐘Ś𝐋𝐈𝐖𝐘𝐌. 𝐏𝐎𝐂𝐙𝐔𝐉Ą 𝐂𝐎 𝐓𝐎 𝐒𝐓𝐑𝐀𝐂𝐇, 𝐌𝐀𝐌 𝐑𝐀𝐂𝐉Ę?
- Tak - odpowiedziałem niepewnie.
- 𝐒𝐊Ą𝐃 𝐓𝐎 𝐙𝐖Ą𝐓𝐏𝐈𝐄𝐍𝐈𝐄 𝐖 𝐓𝐖𝐎𝐈𝐌 𝐆Ł𝐎𝐒𝐈𝐄?
- Nie wiem, czy podołam wyzwaniu.
- 𝐏𝐈𝐄𝐏𝐑𝐙𝐄𝐍𝐈𝐄. 𝐓𝐘𝐃𝐙𝐈𝐄Ń 𝐓𝐄𝐌𝐔 𝐏𝐎𝐑𝐀𝐃𝐙𝐈Ł𝐄Ś 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄 𝐃𝐎𝐒𝐊𝐎𝐍𝐀𝐋𝐄. 𝐏𝐎𝐙𝐀 𝐓𝐘𝐌, 𝐉𝐀𝐊 𝐒𝐈Ę 𝐏𝐎𝐖𝐈𝐄𝐃𝐙𝐈𝐀Ł𝐎 𝐀, 𝐓𝐎 𝐓𝐑𝐙𝐄𝐁𝐀 𝐏𝐎𝐖𝐈𝐄𝐃𝐙𝐈𝐄Ć 𝐁. 𝐍𝐎 𝐁𝐀𝐑𝐓𝐄𝐊, 𝐍𝐈𝐄 𝐁Ą𝐃Ź 𝐌𝐈Ę𝐊𝐊𝐀 𝐅𝐀𝐉𝐀. 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐏𝐎𝐌𝐍𝐈𝐉 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄 𝐂𝐎 𝐎𝐍𝐈 𝐂𝐈 𝐙𝐑𝐎𝐁𝐈𝐋𝐈, 𝐏𝐑𝐙𝐄𝐙 𝐓𝐄 𝐖𝐒𝐙𝐘𝐒𝐓𝐊𝐈𝐄 𝐋𝐀𝐓𝐀. 𝐍𝐎 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐏𝐎𝐌𝐍𝐈𝐉 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄. 𝐂𝐇𝐂𝐄𝐒𝐙, 𝐀𝐁𝐘 𝐓𝐀𝐊𝐈𝐄 𝐊𝐑𝐄𝐀𝐓𝐔𝐑𝐘, 𝐆𝐎𝐑𝐒𝐙𝐄 𝐎𝐃 𝐙𝐖𝐈𝐄𝐑𝐙Ą𝐓, 𝐂𝐇𝐎𝐃𝐙𝐈Ł𝐘 𝐏𝐎 𝐙𝐈𝐄𝐌𝐈 𝐈 𝐃𝐀𝐋𝐄𝐉 𝐊𝐑𝐙𝐘𝐖𝐃𝐙𝐈Ł𝐘 𝐍𝐈𝐄 𝐓𝐘𝐋𝐊𝐎 𝐂𝐈𝐄𝐁𝐈𝐄, 𝐀𝐋𝐄 𝐑𝐎́𝐖𝐍𝐈𝐄Ż 𝐈 𝐈𝐍𝐍𝐘𝐂𝐇. 𝐍𝐀 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐊Ł𝐀𝐃 𝐓Ę 𝐃𝐙𝐈𝐄𝐖𝐂𝐙𝐘𝐍𝐊Ę 𝐈 𝐊𝐎𝐓𝐊𝐀, 𝐊𝐓𝐎́𝐑𝐘𝐌 𝐖𝐂𝐙𝐄Ś𝐍𝐈𝐄𝐉 𝐏𝐎𝐌𝐎𝐆Ł𝐄Ś. 𝐂𝐇𝐂𝐄𝐒𝐙 𝐓𝐄𝐆𝐎?
- Nie! - krzyknąłem stanowczo.
- 𝐓𝐀𝐊 𝐌𝐘Ś𝐋𝐀Ł𝐄𝐌. 𝐏𝐀𝐌𝐈Ę𝐓𝐀𝐉, 𝐍𝐈𝐄 𝐑𝐎𝐁𝐈𝐒𝐙 𝐍𝐈𝐂 𝐙Ł𝐄𝐆𝐎, 𝐖𝐑Ę𝐂𝐙 𝐏𝐑𝐙𝐄𝐂𝐈𝐖𝐍𝐈𝐄, 𝐑𝐎𝐁𝐈𝐒𝐙 𝐃𝐎𝐁𝐑𝐙𝐄. 𝐓𝐎 𝐒𝐈Ę 𝐌𝐎Ż𝐄 𝐖𝐘𝐃𝐀𝐖𝐀Ć 𝐙Ł𝐄, 𝐋𝐄𝐂𝐙 𝐂𝐙𝐀𝐒𝐄𝐌, 𝐀𝐁𝐘 𝐎𝐒𝐈Ą𝐆𝐍ĄĆ 𝐂𝐎Ś 𝐃𝐎𝐁𝐑𝐄𝐆𝐎 𝐓𝐑𝐙𝐄𝐁𝐀 𝐔Ż𝐘Ć 𝐒𝐈Ł𝐘. 𝐙𝐀𝐏𝐀𝐌𝐈Ę𝐓𝐀𝐉 𝐓𝐎.
- Ok, tyle gadania, ale jaki z tego wniosek?
- 𝐀 𝐍𝐎 𝐓𝐀𝐊𝐈 𝐌𝐎́𝐉 𝐃𝐑𝐎𝐆𝐈 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐉𝐀𝐂𝐈𝐄𝐋𝐔, Ż𝐄 𝐌𝐔𝐒𝐈𝐒𝐙 𝐒𝐈Ę 𝐙𝐄𝐌Ś𝐂𝐈Ć 𝐙𝐀 𝐖𝐒𝐙𝐄𝐋𝐊Ą 𝐂𝐄𝐍Ę, 𝐀𝐁𝐘 𝐏𝐎𝐌𝐎́𝐂 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄 𝐈 𝐈𝐍𝐍𝐘𝐌.
- Rozumiem.
To, co mówił, miało sens. W końcu sam byłem przez całe dotychczasowe życie dobry i co? Nie pokonałem zła, lecz dostałem go jeszcze więcej. No, a tydzień temu? Udało mi się pokonać jedną podłą kreaturę. Co prawda przy pomocy niezbyt moralnych z punktu widzenia zwykłych ludzi środków, ale z drugiej jednak strony, czy zło, które pokonuje zło, można nazwać złem? Co decyduje o tym, iż na przykład zabicie złodzieja przez policjanta jest dobre, ale kradzież już nie? A może przestępca kradł, aby zdobyć pieniądze na leczenie swojej małej śmiertelnie chorej córeczki? Kto wie. Co decyduje o takiej kwalifikacji tych dwóch czynów? Otóż punkt widzenia. A jaki on jest, ktoś mógłby spytać? Względny, bo zarówno policjant, jak i złodziej mogą mieć inny, który dla nich wydaje się słuszny. Tak samo opinia publiczna. Skoro jednak wszystko to jest względne, to znaczy, że może być zarówno dobre, lub złe. Zależy to tylko od tego, kto patrzy i jak.
Dochodząc do tych wniosków, podjąłem zdecydowaną decyzję.

Zemsta będzie słodka.

*

Piątek. Godzina wychowawcza, ostatnia lekcja klasy 1a.
- I żeby mi to było ostatni raz, zrozumiano? - grzmiał nauczyciel. - Nie mam zamiaru po raz kolejny świecić za was oczami przed radą pedagogiczną.
- Tak jest! - zakrzyknęli wszyscy chórem.
- A i jest jeszcze jedna sprawa. Od tygodnia nie było w szkole Bartka. Próbowałem dodzwonić się do jego matki, ale na próżno. Ktoś z was się z nim koleguje i mógłby zajść do niego dowiedzieć się, czemu jest nieobecny? No... Może ty Adam? Słyszałem, że trochę się z nim kumplujesz. Zajdziesz do jego domu? - spytał wychowawca.
- Ja? A dlaczego pan nie może tego zrobić?
- Mam... Mam teraz ważniejsze rzeczy do roboty niż latanie za uczniami. Poza tym skoro się z nim kolegujesz, to co ci szkodzi?
- No, coś tam się kolegujemy - powiedział ironicznie Adam. Zobaczymy co tam u tego małego gnojka słychać - rzekł do siebie i uśmiechnął się.

Chłopak nie wiedział jednak, co go czeka.

*

Sobota w południe. Wracałem właśnie z lasu, gdzie ściąłem niewielkie drzewo, które miałem przerobić na opał. Gdy zbliżałem się do domu, usłyszałem jakiś głos i o dziwo nie był to ten, co zawsze. Podszedłem po cichu i schowałem się za szopą. Nasłuchiwałem.
- Halo, przepraszam, jest tu kto?! - wołał. Nikt mu nie odpowiadał. - Nauczyciel kazał mi sprawdzić co z Bartkiem, gdyż nikt nie odbierał jego telefonów! - nie przerywał. - Pff, że też dałem się na to namówić. Debil pewnie gdzieś przepadł albo w końcu matka go wykończyła. Zresztą kogo to obchodzi - narzekał.  

Jakież miałem dzisiaj szczęście - pomyślałem. Przecież to Adam. Jeden z moich cudnych oprawców. Usłyszałem głos:
- 𝐖𝐈𝐃𝐙𝐈𝐒𝐙, 𝐉𝐀𝐊 𝐏𝐈Ę𝐊𝐍𝐈𝐄 𝐒𝐈Ę 𝐔Ł𝐎Ż𝐘Ł𝐎. 𝐉𝐄𝐃𝐄𝐍 𝐒𝐀𝐌 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐒𝐙𝐄𝐃Ł 𝐃𝐎 𝐂𝐈𝐄𝐁𝐈𝐄. 𝐋𝐄𝐏𝐒𝐙𝐄𝐉 𝐎𝐊𝐀𝐙𝐉𝐈 𝐍𝐈𝐄 𝐌𝐎Ż𝐍𝐀 𝐁𝐘Ł𝐎 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄 𝐖𝐘𝐌𝐀𝐑𝐙𝐘Ć. 𝐖𝐈𝐄𝐒𝐙 𝐂𝐎 𝐑𝐎𝐁𝐈Ć.
- Oj tak, wiem - powiedziałem pewnie.
Zacząłem powoli i po cichu, zbliżać się do niego. Dalej nawoływał i marudził. Wystarczająco głośno, aby nie usłyszeć, że się zbliżam. Stanąłem za nim, wziąłem zamach i uderzyłem go obuchem siekiery w głowę. Padł na ziemię jak kłoda. Przytaszczyłem go do domu. Posadziłem na krześle. Poszedłem po sznur, na którym wieszałem pranie. Pociąłem go na mniejsze kawałki, a potem związałem nimi ręce i nogi Adama.
Czekałem aż się ocknie.
Zleciała tak dobra godzina, więc zniecierpliwiony, nabrałem do miski wody i chlusnąłem mu nią w twarz. Odzyskał przytomność niemal natychmiast.
- O kurwa, co jest?! - krzyknął zdezorientowany.
- Witam śpiąca królewno, jak się spało? - spytałem ironicznie i uśmiechnąłem się.
- Ba... Bartek? Co ty do cholery pieprzysz?
- Pobawimy się w pytanie-odpowiedź, co ty na to? A spróbuj tylko jeszcze raz krzyknąć, a przekłuję ci nożem oczy. Rozumiemy się? - rzekłem i dla pewności pokazałem mu duży kuchenny nóż, który trzymałem w lewej dłoni.
- Chy... Chyba żartujesz - powiedział Adam, ale szybko musiał wycofać się z tych słów. W końcu bowiem zrozumiał, co widzi i czuje. Prawie wszędzie były plamy zaschniętej krwi, a w powietrzu unosił się jej intensywny zapach. Po karku przeszedł go dreszcz. Zaczął się bać.
- Co... Co ty zrobiłeś Bartek?
- Cóż, jakiś czas temu miałem taką małą „robótkę”, ale to nieważne. Jak już mówiłem, pobawimy się w pewną grę. Ja będę zadawał ci pytanie, a ty masz mi na nie odpowiedzieć, ok?
- Do... Dobra, odpowiem na nie.
- A jeszcze jedno. Lepiej, aby twoje odpowiedzi mnie zadowoliły. Inaczej stracisz palca u dłoni, zrozumiano?
- Bartek, no co ty...
- Pytam, czy zrozumiano? - spytałem stanowczo.
- Ta... Tak - odparł Adam.
- Lepiej, aby odpowiedzi był wystarczająco dobre. Ok, pierwsze pytanie. Co słychać u Daniela i gdzie teraz jest?
- Daniel jest w domu. Rozchorował się.
- Jesteś pewny?
- Tak.
- Ale na sto procent? - spytałem i zbliżyłem nóż do jego twarzy.
- Tak, tak - powiedział szybko. - Byłem wczoraj u niego i tak jak mówię, jest chory.
- Niech ci będzie. Drugie pytanie. Z kolei, gdzie teraz znajdę Mateusza?
- Nie wiem.
- Nie wiesz? Jesteś pewny?
- Tak, naprawdę. W ogóle dzisiaj go nie widziałem - tłumaczył się.
- Dobrze.
Podszedłem do stolika obok i wziąłem z niego wcześniej przygotowaną szarą taśmę klejącą. Zakleiłem Adamowi usta. Złapałem go za prawą dłoń i szybkim ruchem odciąłem mu kciuk. W pierwszym przypływie szoku nie wiedział, co się stało. Dopiero po chwili dało się słyszeć jego stłumiony ryk bólu.
- Widzisz, mój drogi Adamie. Ostatnia odpowiedź mnie nie zadowoliła, dlatego musiałem cię ukarać, zgodnie z naszą umową. Widziałem, jak w jego oczach pojawiają się łzy. Przeszedłem teraz na drugą stronę, do lewej dłoni. Teraz już zapewne wiedział, co go czeka, gdyż zaczął krzyczeć i się wiercić. Jednak niewiele to dało. Powtórzyłem całą wcześniejszą procedurę. Na ziemi leżały teraz dwa kciuki, a z dłoni Adama tryskała świeża krew. Znów ten cudowny zapach. Czułem się świetnie.
- Widzisz, ogólnie, żadna odpowiedź mi się nie podobała. Co poradzę, że jesteś jebanym idiotą. Chociaż mniejsza o to. Teraz pora na ważniejszą karę.
Na te słowa, Adam pomimo bólu, ożywił się. Widać było, że pomiędzy jękami chciał też coś powiedzieć.
- Nie dziw się, dobrze słyszałeś. Otóż przez tak wiele lat robiłeś tyle złych rzeczy, zarówno mnie, jak i innym. Ty parszywa gnido - pod wpływem złości, uderzyłem go w twarz. Nie widziałeś tego, a przecież nie jesteś ślepy, czyż nie? Z tego wynika, że nawet jeśli widzisz, to i tak niczego nie dostrzegasz, więc po co ci oczy?
Adam wiedział, co się święci. Zaczął wyć, ale taśma skutecznie wszystko tłumiła. Zresztą pewnie i tak nikt by go tutaj nie usłyszał, gdyż dom leżał na uboczu miasteczka z dala od głównego zgiełku. Zaczął się więc rzucać i protestować, ale bezskutecznie.
- Masz rację. Pozbędę się za ciebie tych niepotrzebnych narządów.
Przybliżyłem nóż najpierw do lewego oka i przebiłem je. Adam jęczał i ryczał jak zarzynane zwierze. Muzyka dla uszu. Zająłem się drugim. Gdy było już po wszystkim, wyglądał, jakby płakał krwią. To ciekawe. Z tego, co kiedyś czytałem, płakać krwią zdarzało się niektórym świętym, lecz ścierwo siedzące przede mną, zdecydowanie nim nie było. Szkarłatna ciecz spływała po twarzy, kapiąc na bluzę. Ktoś powiedziałby pewnie, że wygląda strasznie, ale dla mnie był piękny. Dlaczego? Bo to wspaniałe widzieć jak cierpi ten, który sprawia, że cierpią inni. Swoiste katharsis dla duszy.
- Muszę powiedzieć, że wyglądasz ślicznie mój drogi Adamie. Mam dla ciebie dobrą nowinę szumowino, choć na nią nie zasłużyłeś. W przeciwieństwie do ciebie, ja będę miłosierny i...

Wziąłem zamach, którym poderżnąłem mu gardło. Krew rozlała się jak wodospad po nierównościach bluzy.

...zabiję cię.
Gdy Adam wyzionął ducha, pojawił się głos.
- 𝐁𝐑𝐀𝐖𝐎, 𝐉𝐄𝐃𝐄𝐍 𝐙 𝐆Ł𝐎𝐖𝐘. 𝐉𝐄𝐒𝐙𝐂𝐙𝐄 𝐃𝐖𝐎́𝐂𝐇. 𝐌𝐔𝐒𝐙Ę 𝐏𝐎𝐖𝐈𝐄𝐃𝐙𝐈𝐄Ć, Ż𝐄 𝐉𝐄𝐒𝐓𝐄Ś 𝐂𝐎𝐑𝐀𝐙 𝐋𝐄𝐏𝐒𝐙𝐘 𝐖 𝐓𝐘𝐌, 𝐂𝐎 𝐑𝐎𝐁𝐈𝐒𝐙. 𝐉𝐄𝐒𝐓𝐄𝐌 𝐙 𝐂𝐈𝐄𝐁𝐈𝐄 𝐃𝐔𝐌𝐍𝐘. 𝐙 𝐓𝐄𝐆𝐎, 𝐂𝐎 𝐖𝐈𝐄𝐌, 𝐔𝐙𝐘𝐒𝐊𝐀Ł𝐄Ś 𝐈𝐍𝐅𝐎𝐑𝐌𝐀𝐂𝐉𝐄, 𝐎 𝐓𝐘𝐌 𝐆𝐃𝐙𝐈𝐄 𝐉𝐄𝐒𝐓 𝐃𝐀𝐍𝐈𝐄𝐋, 𝐖𝐈Ę𝐂 𝐍𝐀𝐉𝐋𝐄𝐏𝐈𝐄𝐉 𝐙𝐀𝐉ĄĆ 𝐒𝐈Ę 𝐓𝐄𝐑𝐀𝐙 𝐍𝐈𝐌. 𝐉𝐀𝐊 𝐌𝐘Ś𝐋𝐈𝐒𝐙?
- Taki miałem zamiar - odparłem.
- 𝐓𝐘𝐋𝐊𝐎 𝐏𝐑𝐙𝐘𝐆𝐎𝐓𝐔𝐉 𝐒𝐈Ę 𝐎𝐃𝐏𝐎𝐖𝐈𝐄𝐃𝐍𝐈𝐎, 𝐆𝐃𝐘Ż 𝐓𝐄𝐑𝐀𝐙 𝐁Ę𝐃𝐙𝐈𝐄𝐒𝐙 𝐏𝐑𝐎𝐖𝐀𝐃𝐙𝐈Ł 𝐃𝐙𝐈𝐀Ł𝐀𝐍𝐈𝐀 𝐏𝐎𝐙𝐀 𝐃𝐎𝐌𝐄𝐌. 𝐖 𝐒𝐔𝐌𝐈𝐄 𝐂𝐎 𝐂𝐈 𝐁Ę𝐃Ę 𝐌𝐎́𝐖𝐈Ł. 𝐖𝐈𝐃𝐙Ę, Ż𝐄 𝐖𝐈𝐄𝐒𝐙, 𝐂𝐎 𝐌𝐀𝐒𝐙 𝐑𝐎𝐁𝐈Ć, 𝐖𝐈Ę𝐂 𝐈𝐃Ź 𝐏𝐎 𝐒𝐖𝐎𝐉Ą 𝐙𝐄𝐌𝐒𝐓Ę.
- Nie martw się, pójdę - powiedziałem pewnie.
- WIEM - rzekł dumnie głos i na powrót zniknął.
Zająłem się zbieraniem i pakowaniem do plecaka najpotrzebniejszych rzeczy. Trzy pętka kiełbasy, bochenek chleba, dwie półlitrowe butelki wody i trzy konserwy ze śledzi. Do tego lina, którą związałem Adama, taśma, oczywiście telefon, ładowarka i zapałki. Znalazłem jeszcze małą latarkę. No i zabrałem najważniejsze, czyli nóż, którego do tej pory używałem.
Usłyszałem, że pada. Jak widać, nawet aura mi sprzyja - pomyślałem. Otóż przez deszcz, tych, którzy zostali, nie będzie na zewnątrz. Mówiąc tych mam na myśli ludzi, którzy nie pracują w ogromnej oddalonej o jakieś piętnaście kilometrów fabryce drewnianych mebli, zatrudniającej prawie wszystkich mieszkańców tego zapyziałego miasteczka, w tym rodziców Daniela. W soboty pracują zazwyczaj do dwudziestej, więc zdążę załatwić sprawę, zanim zaczną wracać.
Mając już wszystko zapakowane, zacząłem się ubierać. Włożyłem swój przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem, pod którym ukryję twarz. Do kieszeni schowałem parę rękawiczek, używanych przy czyszczeniu toalety. Na nogi za to założyłem kalosze, gdyż nie zostawiają one żadnego charakterystycznego śladu. Jednak wieloletnie czytanie kryminałów na coś się przydało - pomyślałem.
Na koniec wziąłem zapałki i stojącą na blacie w kuchni flaszkę. Przy ich pomocy podpaliłem zasłony na oknach i bluzę Adama. Zanim ktoś w tym popierdolonym miasteczku cokolwiek zauważy i zareaguje, wszystko doszczętnie się spali. Na myśl o mieszkańcach splunąłem na podłogę.
Opuściłem przeklęty dom i udałem się w kierunku miejsca zamieszkania Daniela.

*

Będąc już zupełnie sprawnym, poruszałem się dość szybko. Tak jak przewidywałem, mój dom, był już w znacznym stopniu pożerany przez płomienie, a do tej pory nikt nic nie zauważył. Dom Daniela znajdował się jakieś piętnaście minut drogi piechotą od mojego. Aby się tam dostać, trzeba było przejść przez coś zwanego Rynkiem miasteczka, choć był to tylko niewielki plac wyłożony kostką, na którego środku stała malutka fontanna. Zgodnie z przewidywaniami w miasteczku nie było żywego ducha. Będąc już przy fontannie, skierowałem się na południe, gdzie znajdowała się główna droga. Gdy wyszło się na nią od tej strony, domem Daniela był trzeci budynek od lewej. Popatrzyłem jeszcze dookoła, upewniając się, czy nikogo nie ma. Ukradkiem zerknąłem również na okna sąsiednich domów. Wszędzie były pozasłaniane rolety. Mając już pewność, że nikt mnie nie widzi, skierowałem się w stronę docelowego budynku. Po chwili byłem pod drzwiami. Spojrzałem jeszcze za siebie. Deszcz wykonał swoje zadanie i znacznie maskował dym płonącego domu. Po każdej ze stron drzwi stało kilka doniczek z kwiatami. Z tego, co pamiętałem, rodzice Daniela zgubili kiedyś klucze wejściowe i nie mogli dostać się do mieszkania, bez pomocy ślusarza. Od tamtej pory trzymali pod którąś z doniczek zapasowe. Zacząłem szukać. Podniosłem jedną, drugą... piątą, nic. W końcu, po podniesieniu szóstej z kolei, znalazłem to czego szukałem. Wszedłem do domu. Było ciemno. Na wprost wejścia znajdowały się schody na pierwsze piętro, a na lewo od nich był korytarz prowadzący prawdopodobnie do kuchni i salonu. Poszedłem schodami na górę, najciszej jak mogłem. Nie była to duża przestrzeń. Kilka metrów od schodów po lewej i prawej stronie znajdowały się zapewne, sypialnia rodziców i pokój Daniela. Na wprost zaś, możliwe, że zapasowy pokój dla gości. Sprawdziłem drzwi po lewej. Sypialnia. Potem po prawej. Znalazłem go. Spał w łóżku jak kamień. Chyba naprawdę był chory, tak jak mówił Adam. Widać, choć raz, ten gnój powiedział prawdę - pomyślałem. Mniejsza o to. Przede mną spał nie gorszy śmieć. Powoli podszedłem do niego. Dyszał ciężko, widać było, że jest rozpalony od gorączki.
- Oj, jaka szkoda. Nie będzie zabawy. No cóż, trudno - powiedziałem szeptem.
Bez zbędnych ceregieli założyłem na dłonie rękawiczki i wyjąłem nóż.
- Przykro mi, ale nawet choroba nie pomoże na zgniły charakter - rzekłem bezceremonialnie i wbiłem Danielowi nóż w gardło, tak głęboko, że poczułem, jak wwierca się w materac.
Nie mógł wydać żadnego dźwięku. Z powodu szoku i bólu otworzył tylko oczy i po chwili wyzionął ducha. Dzięki użyciu kołdry, gdy wyjmowałem nóż, krew nie rozlała się na moje ubranie. Sięgnąłem do plecaka po zapałki i podpaliłem ją. Potem nakryłem ciało.
Zebrałem wszystko i wyszedłem z domu, zamykając drzwi.
- 𝐇𝐀, 𝐉𝐄𝐒𝐓𝐄Ś 𝐂𝐎𝐑𝐀𝐙 𝐁𝐋𝐈Ż𝐄𝐉 𝐎𝐒𝐈Ą𝐆𝐍𝐈Ę𝐂𝐈𝐀 𝐂𝐄𝐋𝐔. 𝐓𝐄𝐑𝐀𝐙 𝐏𝐎𝐙𝐎𝐒𝐓𝐀Ł𝐎 𝐉𝐔Ż 𝐓𝐘𝐋𝐊𝐎 𝐙𝐍𝐀𝐋𝐄ŹĆ 𝐎𝐒𝐓𝐀𝐓𝐍𝐈𝐄𝐆𝐎 - powiedział głos.
- To nie będzie takie proste. Nie wiem, gdzie jest.
- 𝐑𝐀𝐂𝐉𝐀, 𝐓𝐎 𝐌𝐎Ż𝐄 𝐁𝐘Ć 𝐏𝐑𝐎𝐁𝐋𝐄𝐌𝐀𝐓𝐘𝐂𝐙𝐍𝐄. 𝐍𝐀𝐉𝐋𝐄𝐏𝐈𝐄𝐉 𝐁Ę𝐃𝐙𝐈𝐄 𝐎𝐃𝐖𝐈𝐄𝐃𝐙𝐈Ć 𝐌𝐈𝐄𝐉𝐒𝐂𝐀, 𝐊𝐓𝐎́𝐑𝐄 𝐃𝐀𝐉Ą 𝐍𝐀𝐉𝐖𝐈Ę𝐊𝐒𝐙𝐄 𝐏𝐑𝐀𝐖𝐃𝐎𝐏𝐎𝐃𝐎𝐁𝐈𝐄Ń𝐒𝐓𝐖𝐎, 𝐈Ż 𝐌𝐎Ż𝐄 𝐓𝐀𝐌 𝐁𝐘Ć. 𝐓𝐀𝐊𝐈𝐄 𝐉𝐀𝐊, 𝐓𝐄𝐑𝐄𝐍 𝐒𝐙𝐊𝐎Ł𝐘, 𝐁𝐈𝐁𝐋𝐈𝐎𝐓𝐄𝐊𝐀, 𝐉𝐄𝐆𝐎 𝐃𝐎𝐌, 𝐈 𝐓𝐀𝐊 𝐃𝐀𝐋𝐄𝐉.
- Trudno, nie pozostaje nic innego, tylko szukać - rzekłem kwaśno.

*

Była już dziewiętnasta. Straciłem godzinę na szukanie tego chuja, a za niedługo mieszkańcy mieli wracać z pracy. Odwiedziłem wszystkie, można rzec „ważne” miejsca w miasteczku. A ten przez cały czas był na wysypisku śmieci. Znalazłem go przypadkiem, gdy szedłem szukać gnoja nawet w kościele. Przechodząc obok wejścia na wysypisko, usłyszałem przebijające się przez ulewę i pożary skomlenie szczeniaka. Okazało się, że to ścierwo torturowało przy pomocy noża myśliwskiego małego pieska. Postanowiłem zakończyć ten okrutny proceder.
- Mateusz, palancie! Zostaw tego zwierzaka! - ryknąłem.
- Patrzcie, kogo przywiało. Nasz bohater Bartuś - powiedział ze szpetnym uśmieszkiem. - Myślisz, że co mi zrobisz, hę?
- Zostaw kurwa tego psa!
- O, jaka niewyparzona gęba. Może grzeczniej, chuju! Bo cię zaraz nakłuję jak prosiaka.
- Gówno mi zrobisz tym czymś.
- Gówno, powiadasz? Zaraz się przekonamy. Swoją drogą, te pożary to twoja sprawka? - spytał.
- Oj, skąd takie brutalne przypuszczenia?
- Bo tylko ty jesteś na tyle pojebany, aby coś takiego zrobić.
- Popierdolony to jesteś ty, z tą swoją zgniłą naturą. Tak poza tym, twoi kumple nie żyją - rzekłem i zacząłem się śmiać.
- Jak to? - zdziwił się.
- Normalnie idioto. Zajebałem ich - powiedziałem chłodno.
- O żesz ty gnoju! - wydarł się i ruszył na mnie z nożem.
- 𝐔𝐍𝐈𝐊 𝐖 𝐋𝐄𝐖𝐎, 𝐎𝐁𝐑𝐎́𝐓, 𝐀 𝐏𝐎𝐓𝐄𝐌 𝐆𝐎 𝐏𝐎𝐏𝐂𝐇𝐍𝐈𝐉 - odezwał się nagle głos, a moje ciało wykonało kombinację niemal automatycznie. - 𝐏𝐎𝐌𝐎𝐆Ę 𝐂𝐈, 𝐑𝐀𝐙𝐄𝐌 𝐏𝐎Ś𝐋𝐄𝐌𝐘 Ś𝐂𝐈𝐄𝐑𝐖𝐎 𝐃𝐎 𝐏𝐈𝐀𝐂𝐇𝐔.
Mateusz nie trafił, a popchnięty runął na ziemię.
- Dzięki - odparłem w myślach.
I tak zaczął się nasz pojedynek. Przy akompaniamencie syren strażackich, ulewy oraz wspaniale rozświetlonym światłem pożarów niebie, staliśmy naprzeciwko siebie.
- Widzę, że lubisz bawić się nożami. Dobrze, że i ja mam swoją zabaweczkę - powiedziałem i wyjąłem z plecaka nóż. Dawaj, zabawimy się.
Widziałem wściekłość w jego oczach. Te słowa podziałały na Mateusza jak płachta na byka. Ruszył z kopyta z bronią w górze, gotową do długiego cięcia.
- 𝐎𝐃𝐒𝐊𝐎𝐊 𝐖 𝐏𝐑𝐀𝐖𝐎 𝐈 𝐂𝐈Ę𝐂𝐈𝐄 𝐏𝐎 Ż𝐄𝐁𝐑𝐀𝐂𝐇.
Miałem właśnie wykonać manewr, gdy nagle dostałem w twarz błotem. Musiał wziąć trochę w drugą rękę, gdy leżał na ziemi. Nic nie widziałem. Zachwiałem się i poczułem, jak jego nóż przeciął zewnętrzną stronę przedramienia mojej prawej ręki. Syknąłem z bólu, ale udało mi się uniknąć poważniejszych obrażeń. Słyszałem, że się cieszy i rusza do następnego ataku.
- 𝐙𝐁𝐈𝐄𝐑𝐀𝐉 𝐒𝐈Ę 𝐈 𝐖𝐘𝐊𝐎𝐍𝐀𝐉 𝐖𝐂𝐙𝐄Ś𝐍𝐈𝐄𝐉𝐒𝐙𝐘 𝐌𝐀𝐍𝐄𝐖𝐑.
- Na szczęście zdążyłem pozbyć się tego cholernego błota z twarzy i odzyskałem wzrok. Nadciągał, tak samo, jak poprzednio. Tak jak mówił głos, odskok w prawo i ciąć po żebrach. Udało się. Usłyszałem ryk bólu Mateusza. Nóż ciął głębiej, niż myślałem. Przeciwnik padł na kolana i trzymał się za lewy bok, z którego sporym strumieniem płynęła krew. Gdy podchodziłem, aby go wykończyć, ostatkiem sił machnął nożem. Rozorał mi lewy policzek od powieki oka, aż do końca brody. Zabolało jak diabli, ale nie przestałem się zbliżać. W końcu złapałem jego prawą rękę i przeciąłem wewnętrzną stronę nadgarstka. Zawył z bólu i upuścił broń.
- To koniec twojego parszywego żywota.
- Proszę nie, zlituj się - błagał na kolanach.
Utrata sporej ilości krwi odebrała mu siły. Już nic nie mógł zrobić.
- Dla potworów nie ma litości - powiedziałem chłodno.
Stanąłem za nim. Złapałem go za włosy i pociągnąłem głowę do góry, odsłaniając szyję.
- Pozdrów ode mnie swoich koleżków, gdy już będziesz w piekle - rzekłem beznamiętnie i jednym płynnym ruchem poderżnąłem mu gardło.
I w tym momencie odezwał się głos:  
- 𝐍𝐀𝐑𝐄𝐒𝐙𝐂𝐈𝐄 𝐎𝐒𝐈Ą𝐆𝐍Ę𝐋𝐈Ś𝐌𝐘 𝐒𝐖𝐎́𝐉 𝐂𝐄𝐋. 𝐖𝐒𝐙𝐘𝐒𝐓𝐊𝐈𝐄 𝐏𝐀𝐑𝐒𝐙𝐘𝐖𝐂𝐄, 𝐊𝐓𝐎́𝐑𝐄 𝐏𝐑𝐙𝐄𝐙 𝐋𝐀𝐓𝐀 𝐙𝐀𝐓𝐑𝐔𝐖𝐀Ł𝐘 𝐂𝐈 Ż𝐘𝐂𝐈𝐄, 𝐍𝐈𝐄 Ż𝐘𝐉Ą. 𝐉𝐀𝐊 𝐒𝐈Ę 𝐂𝐙𝐔𝐉𝐄𝐒𝐙?
- Mimo odniesionych ran, czuję się świetnie. W końcu wszyscy dostali to, na co zasłużyli. Teraz mam pewność, że już nikt nie będzie ze mnie szydził. Przeszłość odeszła. Nadchodzi nowe! - krzyknąłem radośnie.

Wiedziałem już, że na zło odpowiadać trzeba złem. Na ogień, ogniem. Poza tym nie ma czegoś takiego jak zło, czy dobro. Jest tylko punkt widzenia. To od niego zależy, co jakie się wydaje.

- Zostało nam pół godziny. Musimy stąd zniknąć - rzekłem
- 𝐃𝐎𝐊Ł𝐀𝐃𝐍𝐈𝐄, 𝐙𝐎𝐒𝐓𝐀𝐖 𝐙𝐀 𝐒𝐎𝐁Ą, 𝐓𝐎 𝐂𝐎 𝐁𝐘Ł𝐎 𝐈 𝐊𝐑𝐎𝐂𝐙 𝐊𝐔 𝐓𝐄𝐌𝐔, 𝐂𝐎 𝐁Ę𝐃𝐙𝐈𝐄.
Wziąłem na ręce pieska, który przez cały ten czas, kulił się przy kontenerze na śmieci, chroniącym go przed deszczem i chłodem.
- Opuszczamy to przeklęte miejsce razem, mój mały włochaty przyjacielu. Nie mamy tutaj już nic do roboty - powiedziałem stanowczo.

Ognista gwiazda zachodziła już powoli za horyzont barwami żółci, pomarańczy i czerwieni, tworząc na niebie wspaniały spektakl.

Po raz kolejny, podczas krwawego słońca przelano krew.

Bowiem zemsta została dokonana.

Shogun

Shogun

opublikował opowiadanie w kategorii horror i dramaty, użył 4603 słów i 33311 znaków. Tagi: #nienawiść #dramat #psychika #przemoc

Dodaj komentarz