Krwawe słońce. Część 3. Nowy początek.

Od mojej ucieczki z miasteczka minęły niemal trzy tygodnie. Przez ten cały czas błąkałem się po lasach. Czy narzekałem? Nie, choć z początku było trudno. Polowanie, szukanie wody lub zbieranie deszczówki, budowanie schronienia, rozpalanie ognia. To wszystko było potrzebne do przeżycia. Jednak jeśli człowiek musi, to wszystkiego się nauczy. Przez pierwsze kilka dni, w ogóle nic nie jadłem, bowiem nie mogłem nic upolować. Próbowałem i próbowałem. Było warto, gdyż nauczyłem się, jako tako rzucać nożem. Co prawda „jako tako”, ale wystarczająco, aby piątego dnia upolować zająca. To dopiero było coś, niemal uczta bogów. Miałem szczęście, że mi się udało, inaczej piesek mógłby nie przeżyć. W miarę nabierania wprawy przestaliśmy głodować. Nauczyłem się również rozpalać ogień. Kto by pomyślał, że książki przydadzą się kiedyś w życiu. Dzięki nim wiedziałem, jak wygląda krzemień potrzebny do rozniecenia płomieni, oraz co zrobić, aby było to jak najszybsze i najbardziej efektywne. Niby proste rzeczy, ale w pewnych okolicznościach mogące uratować życie.
Z budową schronienia miałem pewne problemy, jednak jak się okazało, to również była kwestia wprawy. Po pewnym czasie przestało nam w końcu padać na głowy, mi i pieskowi. Co do wody, to mieliśmy wielkie szczęście. Znaleźliśmy bowiem, całkowicie przypadkiem, gdy już padaliśmy z pragnienia, mały strumyczek.

Tak to się toczyło. Uczyłem się. Uczyłem się życia. Życia, czyli sztuki przetrwania.

Nic mnie nie niepokoiło, poza jedną rzeczą. Od dłuższego czasu nie słyszałem głosu. Nie wiedziałem, czym to było spowodowane. Może tym, że ostatnio zbytnio nic ciekawego się nie działo. Było dość „spokojnie”. W końcu pojawiał się tylko w sytuacjach ekstremalnego zagrożenia, co zdążyłem już zauważyć. Możliwe, że nie powinienem się, aż tak bardzo tym przejmować. Radzę sobie, żyję i jestem względnie bezpieczny. Mimo to, niepewność o to, co dzieje się z „głosem” pozostała gdzieś tam z tyłu głowy.

Był piękny słoneczny poranek. Udało mi się znaleźć tego zająca, na którego polowałem od dobrych kilku godzin. Widziałem go doskonale. Siedział na środku małej polanki i zajadał świeżą trawę. Przykucnąłem za krzewami, które zasłoniły całą moją postać. Był ze mną oczywiście również piesek, lecz w ogóle mi nie przeszkadzał. Nauczyłem go bowiem, że podczas polowania nie może nawet pisnąć. Doskonale mu to wychodziło. Jak tego dokonałem w tak krótkim czasie? To proste, zwyczajnie do niego mówiłem i byłem dla niego dobry. Dobry? Tak, nie biłem, nie karałem. Bowiem nie tak zdobywa się sprzymierzeńców. A jacy są najlepsi? Tacy, którzy pójdą za tobą z własnej woli. Zrobią coś, o co ich poprosisz z własnej woli, a dlaczego? Bo cię szanują. Strachem kara się tych, którzy na to zasłużyli, natomiast niewinnych... niewinnych ratujesz. Tak, tak właśnie zrobiłem z pieskiem. Uratowałem go, gdyż był bez winy.
Odwdzięczał mi się pięknie i wykonywał kawał dobrej roboty. To ja popełniłem błąd. Otóż cofając się delikatnie, aby zrobić miejsce do zamachu nożem, nadepnąłem stopą na suchą gałązkę, która pod wpływem mojego ciężaru złamała się i wydała głośny trzask. Szybko spojrzałem na zająca. Zastygł w miejscu, uniósł w górę uszy i nasłuchiwał. Trwało to jakiś czas, lecz ostatecznie nie uciekł.
„Nie ma na co czekać”. – Pomyślałem. Spojrzałem i wycelowałem. Wziąłem zamach i już miałem rzucać, gdy nagle, rozległ się w lesie krzyk, który spłoszył moją niedoszłą ofiarę.
Był to krzyk dziecka. Krzyk dziecka? Tego już było kurwa za wiele. Nie zastanawiając się długo, popędziłem do źródła dźwięku.
Gdy cierpią niewinni...

***

Pędziłem ile sił w nogach w pełnym „rynsztunku”. Wiedziałem, że nie dzieje się nic dobrego. Piesek też to przeczuwał, gdyż wiercił się niespokojnie w plecaku. Nadal biegłem. Co jakiś czas musiałem przeskakiwać przez wystające korzenie drzew, unikać gałęzi, bowiem las był wyjątkowo gęsty. Jednak z zadowoleniem mogłem stwierdzić, że nabrałem wprawy w poruszaniu się po tej istnej gęstwinie. Z początku miałem z tym problemy i po dłuższym biegu bolały mnie stopy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak prawidłowo je stawiać, na nierównym, często występującym tutaj terenie.
Krzyki były coraz wyraźniejsze. Z pewnością dziewczynki. Udało mi się również wyłapać głosy dwóch mężczyzn.
Biegłem jak szalony, a adrenalina dosłownie eksplodowała w moim organizmie. Po chwili byłem na miejscu. To, co ujrzałem, sprawiło, że krew we mnie zawrzała. Rzeczywiście było ich dwóch. Jeden, w garniturze, średniej budowy oraz wzrostu, z krótko ostrzyżonymi włosami i zadbaną bródką siłą próbował zdjąć z małej ubranie. Drugi, prawdziwy olbrzym o naturalnie muskularnej sylwetce. Miał łysą głowę, a z tyłu niej tatuaż w kształcie jastrzębia. Szedł do samochodu, prawdopodobnie po jakiś sznur czy linę, aby związać dziecko, bo słyszałem, jak mówi:
– Co ty się tam z nią tak szarpiesz? Co, Marek?
– Ano, wierzga, wierzga barcie, ale lubię takie – powiedział i zaśmiał się zadowolony.
„Jebani zwyrole, już ja im pokaże” – pomyślałem.
Tymczasem mięśniak otworzył drzwi od auta i pochylając się, szukał liny.
Miałem szczęście, to doskonała okazja, do wyeliminowania go. Dałem znak pieskowi, aby był cicho i ruszyłem.
Skradałem się powoli, uważając na każdy swój krok i każdy dźwięk. Słyszałem krzyki rozpaczy dziewczynki. „Musisz jeszcze chwilę wytrzymać, jeszcze chwilę walczyć” – rzekłem w myślach. Zbliżając się, wyjąłem nóż. Facet nadal grzebał w samochodzie. Był już w moim zasięgu. Skupiłem się i uspokoiłem, aby mieć pewność, że się uda.
W końcu pchnąłem go w plecy, pod skosem i trafiłem. Trafiłem w wątrobę. Chłop nawet nie jęknął. Padł, z głośnym łomotem na ziemię niczym kłoda.
O to mi chodziło. Szybko wycofałem się i ukryłem za drzewem.
– Bracie, co jest? Co to za hałasy? – dopytywał Marek. Nie otrzymując odpowiedzi, szarpnął dziewczynkę i ruszył razem z nią do samochodu, aby sprawdzić, co się stało. Nie zdążył nawet zareagować, na to co zobaczył, gdyż dostał ciśniętym przeze mnie kamieniem prosto w potylicę. Siła uderzenia pozbawiła go przytomności.
Dziewczynka nie wiedziała, co się dzieje. Była tak zdezorientowana i przestraszona, że nie wiedziała co robić. Stała więc tylko praktycznie nago, gdyż ten chuj, Marek pozbawił ją ubrania. Stała i płakała. Całkowicie bezsilna, tylko tyle mogła zrobić.
„Ufff, dobrze, że zdążyłem przed najgorszym, raczej nie zrobili jej większej krzywdy, pierdoleni troglodyci” – pomyślałem.
Wyszedłem zza drzewa. Mała dziewuszka wystraszona, instynktownie zaczęła się cofać.
– Nie bój się, nie zrobię ci krzywdy. – Na dowód moich słów uniosłem ręce, już bez noża, który wylądował z tyłu za pasem.
– Naprawdę? – spytała niepewnie.
– Tak, usłyszałem, że coś się dzieje i przybiegłem na ratunek.
– Jest pan superbohaterem?
– Nie – odparłem, śmiejąc się. – Jestem tylko człowiekiem, który nie lubi śmieci.
– Śmieci? – zachlipała. – Jakich śmieci?
– Takich. – Wskazałem na dwóch leżących na ziemi mężczyzn, jednocześnie kopiąc tego wielkiego zdechlaka w twarz. – No, no, ale jak na razie koniec pogawędek, muszę się rozejrzeć i zająć tymi pojebami, a szczególnie tym jednym, który jeszcze dycha. Będę miał dla niego niespodziankę. - to powiedziawszy, zdjąłem swoją bluzę i koszulkę.
– Chodź, ubiorę cię – rzekłem do małej, bowiem jej ubrania były całe poszarpane i nie nadawały się już do niczego. – Dobrze, teraz idź, usiądź na przednie siedzenie samochodu, ja się rozejrzę i zajmę tym jednym panem, ok?
– Ok.
Jak prosiłem, tak też zrobiła.
Podszedłem do auta w miejsce, gdzie wcześniej mięśniak szukał liny. Okazało się, że nie mógł jej wyjąć przez tak długi czas, ponieważ, była schowana głęboko pod siedzeniem. Mi się udało bez trudu, gdyż miałem mniejsze dłonie i ręce. Wziąłem linę i zacząłem związywać nią naszego nieprzytomnego Mareczka. Gdy już miałem pewność, że będzie unieruchomiony, nawet jeśli się ocknie, zaciągnąłem go dalej od samochodu, a dokładnie pod drzewo. Gdy to zrobiłem, dostrzegłem obok dwa ciała. Mężczyzny i kobiety. Zostali skatowani przez olbrzyma, na co wskazywały siniaki i ogólnie zmasakrowane od ciosów ciała. „Prawdopodobnie byli to rodzice dziecka” – pomyślałem.
Ok, już prawie wszystko gotowe, do mojej „zabawy”. Jeszcze tylko zająć się dziewczynką. Podszedłem do drzwi pasażera i otworzyłem je.
Wyjąłem z plecaka pieska, moją białą kulkę i podałem dziecku.
– Przytul go mocno i nie puszczaj, rozumiesz? – spytałem stanowczo.
Pokiwała głową.
– A ty pilnuj jej – rzekłem do zwierzaka. – A i pod żadnym pozorem nie otwieraj oczu dziecinko – widziałem, jak je zamknęła, a ja na wszelki wypadek włączyłem dość głośno radio, aby możliwie jak najbardziej zminimalizować wszelkie docierające do dziecięcych uszu dźwięki.
Upewniwszy się, że wszystko jest, tak jak chciałem, a dziewczynka jest bezpieczna, powędrowałem zająć się Mareczkiem.

Uderzyłem go w twarz. Nie obudził się. Uderzyłem jeszcze raz. Tym razem mocniej, aż upadł na ziemię. Leżał tak chwilę, aż w końcu usłyszałem stęknięcie. Ocknął się zamroczony. Nie wiedział, gdzie jest, ani co się dzieje. Spojrzał na mnie, a potem na nóż w mojej prawej dłoni i od razu oprzytomniał.
– Tytytyty... ty, co ty robisz? – spytał zaskoczony.
Stałem niewzruszony ze wbitym w niego wzrokiem.
Marek rozejrzał się dookoła i chyba przypomniał sobie wszystko, bo zaraz ryknął:
– Ty chuju, zabiłeś mi brata!
– Zabiłem, bo to był zwykły śmieć, a śmieci należy się pozbywać.
– Mały gnojku, niech ja się tylko z tych lin uwolnię, to cię zajebię!
– Oj nie sądzę, nie sądzę – powiedziałem z kamienną twarzą. – To ja tutaj rządzę, zobacz. – Podszedłem do niego i powoli zacząłem wbijać nóż w jego bark. Centymetr po centymetrze. Chłop darł się wniebogłosy, a w jego oczach pojawiły się łzy spowodowane ogromnym bólem.
– Oj, słaby jesteś słaby, już płaczesz, a to dopiero początek – rzekłem, uśmiechając się złowieszczo.
– Jak to początek? – wysapał Marek, łapiąc szybko powietrze.
– Ano normalnie. Chciałeś zgwałcić małą dziewczynkę, ty jebany pedofilu! – Gdy wyobraziłem sobie, co mogło by jej się stać, wkurwiłem się zupełnie. Pod wpływem emocji kopnąłem go prosto w twarz, łamiąc mu tym samym nos. Zalał się krwią oraz łzami i upadł na plecy.
Rozłożyłem ręce i zacząłem spacerować dookoła niego:
– Co jest?! Wstawaj Mareczku! – rozkazałem. – Ponoć tak bardzo lubisz zadawać ból innym, a własnego masz już dość? Jeszcze nie poznałeś, co to prawdziwe cierpienie.
Przy akompaniamencie nieznanej mi kapeli rockowej płynącej z samochodowego radia, bawiłem się w najlepsze. Dodawała mi energii. Dalej krążyłem dookoła niego jak lew szykujący się do ataku.
– Wiesz, jaka jest tajemnica bólu? – spytałem.
Mężczyzna z głową uniesioną do góry, całej we krwi, łapał desperacko powietrze:
– Ni... Nie, nie wiem – wybełkotał.
Widziałem w jego oczach strach, słyszałem go w jego głosie. Piękny, prawdziwy. Strach potworów.
– Już tłumaczę. Otóż nie zranisz tego, kto doświadczył bólu. Nie zranisz tego, kto z bólem się oswoił. Nie z cudzym, z cudzym łatwo jest się oswoić, ale z własnym. Ja tego dokonałem. Z początku ból był moim katem, teraz jest po mojej stronie. Mnie nic nie zrani, ale ciebie i owszem, a dlaczego? Bo jesteś słaby. Zadawałeś go, ale nie doświadczyłeś. Ale spokojnie, od czego masz mnie. – Zarechotałem i uśmiechnąłem się szyderczo. – Chętnie cię oświecę.
W tym momencie Marek wpadł w panikę. Przewrócił się na brzuch i zaczął czołgać po ziemi jak robak. Próbował uciec.
– Już nie chcesz się bawić? – spytałem zawiedziony. – A jeszcze nawet nie doszliśmy do głównej atrakcji.
Podszedłem do niego zirytowany i złapałem za ranny bark. Zawył przeraźliwie z bólu.
– Gdzie się wybierasz? Hmm? Planowałem trochę poczekać z kolejnymi etapami zabawy, ale widzę, że już nie możesz wytrzymać.
Złapałem dobrze nóż i zacząłem powoli wbijać w zdrowy bark tak jak w poprzedni. Słuchałem wycia i krzyków. Doprawdy były one muzyką dla moich uszu. Krew sączyła się z ran jak górskie potoki.
– Prze... przestań, bła... błagam!
– Jeszcze czego zwyrolu! A jak wszystkie twoje ofiary, te dziewczynki, bo zgaduję, że ona nie była pierwsza, błagały, to co? Okazałeś litość, gnoju?! Nie okazałeś!
Wpadłem w furię. Skoczyłem do niego i zacząłem okładać pięściami po twarzy. Raz za razem, raz za razem. Prawą, lewą i znowu prawą. Z jego twarzy powstała krwawa miazga, ale jeszcze żył.
– Wstawaj! – ryknąłem. – Wstawaj, mówię!
Wstał, ledwo, ale wstał. Szybko zdjąłem mu spodnie i bieliznę.
– Wiesz, co to sterylizacja?
– Steliliacja?
– To!
Błyskawicznym ruchem noża pozbawiłem go członka. Krew trysnęła silnym strumieniem. Facet padł na kolana, rycząc i wyjąc z bólu jak zwierze.
– Teraz nie skrzywdzisz już nikogo, choć tak odrażający potwór z pewnością znalazłby jeszcze jakiś inny sposób. Dlatego okażę ci łaskę.
Podszedłem do niego od tyłu, złapałem za brodę i uniosłem do góry.
– Jakieś ostatnie słowa parszywcu?
Zaczął charczeć i bulgotać, jednak nie udało mu się nic powiedzieć.
– Oj, jaka szkoda, a myślałem, że rzucisz czymś fajnym, w stylu „Idź do diabła”, ale nie. Jednak spokojnie, bo ty do niego pójdziesz.
Po tych słowach bezceremonialnie poderżnąłem mu gardło.

Nareszcie porządek zrobiony. Udało mi się uratować dziewczynkę przed tymi potworami. Rozejrzałem się. Cztery ciała. Jej rodziców bym pochował, jak się należy, ale niestety nie miałem łopaty, ani nic podobnego. Będę musiał ich zostawić, wszystkich czterech, tak jak są. Spojrzałem jeszcze ostatni raz na Marka. Kątem oka dostrzegłem taki sam tatuaż jastrzębia, jak u łysego, ale tym razem na zewnętrznej stronie dłoni. Co to może oznaczać? Jakaś grupa przestępcza? Gang? Będę musiał się nad tym zastanowić. To na pewno nie przypadek. Jednak teraz nie było czasu o tym myśleć. Najlepiej jak mogłem, obmyłem się z krwi wodą z butelki. Przy okazji przeszukałem każdego trupa. Co jak co, ale gotówka i inne rzeczy mogły się przydać. Zabrałem więc portfele, telefony i poszedłem w stronę samochodu. Usiadłem za kierownicą. Kluczyki na szczęście były w stacyjce.
Spojrzałem na dziewczynkę. Brunatne włosy, wcześniej prawdopodobnie ułożone w dwa warkoczyki, teraz całe w nieładzie. Ubrana w moje ciuchy wyglądała, jakby miała na sobie dwa worki. Mogła mieć może sześć lat. Przytulała do siebie pieska z zamkniętymi oczami, tak jak prosiłem. Wyłączyłem radio i powiedziałem:
– Możesz otworzyć oczy.
W końcu je dostrzegłem, duże okrągłe, w pięknym kolorze ciemnego miodu.
– Już po wszystkim?
– Tak.
– Gdzie mama i tata?
– Nie żyją – odparłem chłodno.
– Nie żyją?
– Tak.
Widziałem, że w jej oczach zaczynają zbierać się łzy i zaraz wybuchnie.
– Nie płacz! – podniosłem lekko głos.
– Ale... ale mama i tata – zachlipała.
– Ich już nie ma, jestem ja. Masz wybór albo jedziesz ze mną, albo zostawiam cię tu samą. Co wybierasz? – spytałem stanowczo, lecz już wiedziałem.
– Jadę z panem – powiedziała niepewnie.
– Na pewno?
– Tak – odparła, już bardziej zdecydowanie.
Spodobało mi się to.
– Dobrze jak ci na imię?
– Basia.
– Ładnie, ja jestem Bartek.
– Też ładnie – szepnęła i uśmiechnęła się delikatnie.
– No to, to mamy ustalone mała damo. Jeszcze jedna rzecz.
– Jaka? – spytała zaciekawiona dziewczynka.
– Nazwij pieska.
– Pieska? – zdziwiła się.
– Tak, od dzisiaj, to też twój piesek. Nazwij go.
Basia spojrzała na małą białą kulkę i uśmiechnęła się.
– Może Puszek?
– Puszek? To dobre imię. Od dzisiaj jesteś ze mną i z Puszkiem. Zapamiętaj.
– Dobrze – odpowiedziała.
– A teraz jedziemy stąd do najbliższego miasta. Zapnij pasy, a najlepiej nie wychylaj się i nie pokazuj. Pamiętaj, będziesz dbać o Puszka, a on o ciebie. A teraz ruszamy w drogę.
Musiałem przypomnieć sobie, jak kiedyś ojciec uczył mnie jeździć samochodem. Jak to było? Najpierw sprzęgło i teraz przekręcać kluczyk. Przekręciłem i usłyszałem dźwięk silnika. Spuścić ręczny. Wsteczny to ten znak „R”. Znowu sprzęgło, wsteczny i puszczać sprzęgło. Coś pamiętam. Teraz sprzęgło i jedynka. Popuszczać je i dodać gazu. Ruszyliśmy. Po chwili dwójka i jedziemy przed siebie.

Spojrzałem na niebo. Zachodziło słońce. Pojawiła się krwawo czerwona łuna. Przelano krew. Przelałem krew. Za kogo? Za niewinną, małą duszyczkę.

Co nas czeka dalej? Nie wiadomo. Pewne są dwie rzeczy. Po pierwsze, musimy przetrwać, bez względu na wszystko. W końcu dookoła czają się same potwory. Po drugie trzeba dowiedzieć się, czym jest „Jastrząb”.  

                                                                                                                                                                                              Shogun

Shogun

opublikował opowiadanie w kategorii horror i dramaty, użył 3122 słów i 17718 znaków. Tagi: #nienawiść #dramat #psychika #przemoc

2 komentarze

 
  • shakadap

    Brawo.
    Dobrze napisane, wciągające.  
    Pozdrawiam i powodzenia.

    4 sie 2020

  • Shogun

    @shakadap Dziękuję bardzo :)
    Również pozdrawiam :)

    4 sie 2020

  • Kocwiaczek

    Czytam tę serię od pewnego czasu i szczerze dziwię się brakiem komentarzy. Czy coś, co nie jest lekkie i przyjemne dla oka, wyobraźni i ucha (no i nie ma w nim erotyki), na tym portalu jest pomijane? Dla mnie to bardzo ciekawa pozycja. Dla fanów thrillerów psychologicznych i horrorów to niemal rarytas. Dobrze poprowadzona akcja, przesłanie zatopione w czynach, które są karygodne. Ciekawi mnie ciąg dalszy i to, co wyniknie z nowych wątków. Gratulacje dla Autora za odwagę do podźwignięcia tak trudnej tematyki. Na razie jest bardzo dobrze, zatem łapka słuszna ode mnie została wstawiona :)

    4 sie 2020

  • Shogun

    @Kocwiaczek Dziękuję bardzo za tak miłe słowa :) Co będzie dalej? Nie wiadomo, ale coś na pewno ;)

    4 sie 2020

  • Kocwiaczek

    @Shogun jeśli będzie tak dobre jak to, to to będzie rzeczywiście COŚ :) Pozdrawiam serdecznie.

    4 sie 2020

  • Shogun

    @Kocwiaczek mam taką nadzieję, oraz nadzieję, że dalsze części również przypadną Ci do gustu :)
    Również pozdrawiam.

    4 sie 2020

  • Kocwiaczek

    @Shogun ja także mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz :)

    4 sie 2020

  • Shogun

    @Kocwiaczek postaram się :)

    4 sie 2020