Królowie Momentów - Pierwszy

Było wpół do trzynastej. Biegłem krętą dróżką, wokół rosły olbrzymie świerki, a słońce sięgało tylko do połowy ich pni. Otwierając drzwi bramy głównej, mogłem liczyć się z tym, że złapie mnie jakiś strażnik, dlatego właśnie biegłem, a nie spacerowałem. Przez chwilę myślałem nad tym, czy wrócić po konia, lecz zanim stajenny ubrałby zwierzę, ojciec mógł już czekać za moimi plecami. Co gorsza, książę na białym rumaku w mieście? Wzbudzałbym zbyt wiele podejrzeń. Ludzie znali moją twarz, wiedzieli dokładnie jak wyglądam i to również była swego rodzaju przeszkoda w swobodnym z w i e d z a n i u. Wybrałem najbardziej przewidywalną z trzech dróg, choć znałem jeszcze jedną — tajną. Wiodła przez malutką dziurę w murze na tyłach ogrodu. Potem trzeba było się przedostać za pomocą tratwy przez fosę o głębokości trzech metrów, by następnie wkroczyć do "żmijowego lasu”. Sama nazwa wskazywała na zagrożenia związane z przebywaniem w tych dzikich gąszczach. Mimo niebezpieczeństw, zapędzałem się nawet często w tamte okolice.

Z sekundy na sekundę byłem bliżej celu. Stąpałem już po brukowej kostce na przedmieściach. Wystarczyło zaledwie minimalnie wytężyć wzrok, aby dostrzec ulicę pełną ludzi. Wieen od wieków był przeznaczony dla kupców. Charakteryzował się mnóstwem sklepów, targów i aurą skupowania mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Naturalnie bywałem tam często, znałem stoiska na pamięć.

Postanowiłem zwolnić tempa, ponieważ nie zauważyłem w pobliżu nikogo znajomego. Moje myśli dążyły w zupełnie innym kierunku. Prezent dla Lukrecji. Bez żadnych trudności wymyślałem dla niej niespodzianki. Bardzo lubiła wszelkiego rodzaju chustki, więc tym razem ucieszyłaby się z jednej. To tworzyło zarazem pretekst do wyrwania się z nudnej fortecy.

Idąc wolno, rozglądałem się uważnie po straganach. W sumie nie zawiesiłem oka na niczym. Wszędzie jakieś badziewia z taniego materiału. Szukałem naprawdę wyjątkowej apaszki, bo Lukrecja zasługiwała na obdarzanie jej niepospolitymi rzeczami. Ta kobieta całym sercem kochała swoją pracę no, a także mnie. Od zawsze była moją służką, a poniekąd bratnią duszą, kimś, kto potrafi słuchać tudzież pocieszać. Zawdzięczałem jej wiele sukcesów, dlatego odpłacałem się wdzięcznością.

Przeszedłem obok walających się stert dżinsów ja podkoszulków, do chwili, kiedy momentalnie przystanąłem. Zmysł widzenia raczej nigdy nie zawodził, aczkolwiek wtedy coś zupełnie nie pasowało do znanego mi obrazka. Nowy stragan? — pomyślałem.

— O, Książę! Jak miło widzieć Księcia na żywo — odezwał się mężczyzna znad stoiska.

Uniosłem głowę, po czym spojrzałem na jego twarz. — Dzień dobry.

Miał kruczoczarne włosy, z lekka krzywy nos oraz wielkie, zielone oczy.

— Czy mogę w czymś pomóc? Szuka Książę czegoś specjalnego? — zapytał, a ja czułem jakby wiedział o wszystkim.

— Niby szukam ozdobnego szala, ale nie wiem do końca jaki wzór byłby najładniejszy — stwierdziłem, odgarniając sobie grzywkę do tyłu.

— Mam chusty różnego rodzaju, z bardzo dobrego materiału. Proszę pójść za mną. — z wielkim uśmiechem na buzi wskazał gestem ręki na drzwi za sobą.

Pewnie, po co trzymać na widoku coś, co mogło stać się łupem złodziei. — Dobrze.

Na początku nie sądziłem, że kilka kroków dzieliło mnie od graciarni. Tam było dosłownie wszystko. Co gorsza, ten nieład bardzo mi się spodobał. Słoniki, sztuczne kwiaty, żyrandole pozawieszane na całym suficie, kolorowe maski, zegary… Nim zdążyłem ogarnąć jeden kąt, facet stał już przede mną. W ręku trzymał apaszkę i mógłbym przysiąc — była niesamowita. Prosta, biała, a na niej czerwone maki. W głowie wyobrażałem sobie zadowoloną minę Lukrecji.

— Biorę — oznajmiłem, nie odrywając od niej oczu. Miała w sobie coś hipnotyzującego.

— Wiedziałem. Każdemu się podoba, lecz nie każdego na nią stać. — Klasnął zabawnie dłońmi. — Idealny prezent za niespełna 100 Lun*.

— Biorę — powtórzyłem bez namysłu, jednocześnie sięgając do kieszeni po pieniądze.

— Proszę uprzejmie. Zapakuję w równie ładną torebeczkę.

Czekając, znów zacząłem rozglądać się po sklepie. W życiu nie doświadczyłem tylu kolorów naraz. Do tej pory miałem jedno wyobrażenie o niebieskim, po prostu był niebieski. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że jest tyle rodzajów jednej barwy. Doznałem małego szoku, podczas analizowania niewielkiego pudełeczka, koloru róży skąpanej we mgle (w ten sposób mogłem sobie to wytłumaczyć) z niewielkimi, białymi kwiatkami. Czy tam wszystko było w kwiaty? Leżało za szklaną szybką, odosobnione od reszty. Tym bardziej przyciągało uwagę. Gdyby okazało się wartościowe, z pewnością podarowałbym drugi prezent służącej.

— A to? — Pokazałem palcem, brudząc szybę.

— Papierosy, drogi chłopcze.

— Zamknięte osobno? Na kluczyk? — Mocno się zdziwiłem.

— Nie dostaniesz ich nigdzie indziej, bo są naprawdę cenne. Kto zapali jednego, zapali siódmego… Ponadto smakowe.

— Tylko siedem? — spytałem, marszcząc brwi w niedowierzaniu. Po co komu kilka petów, choć musiałem przyznać: pudełko robiło wrażenie. Dla samego opakowania człowiek mógłby zwariować.

— Aż siedem, chłopcze. — Oczy mężczyzny dziwnie się świeciły, widać było w nich prawdziwy ogień.

Przełknąłem ślinę, z powrotem patrząc się na różowe pudełko. Korciło mnie, aby je kupić. Nie miałem okazji palić papierosów, a w szczególności takich wyjątkowych. Chociaż nie bardzo wiedziałem jak się pali. Zawsze był jeszcze Baekhyun. Razem na pewno dalibyśmy radę.

— To je także poproszę.

— Było na nie dużo chętnych. Przez tyle lat właściwie czekały na ciebie mój drogi.
Za cholerę nie miałem pojęcia o czym właściwie mówi. Predyspozycje do palenia smakowych papierosów? Też coś, przecież każdy potrafił palić w 2015 roku. Pokiwałem jedynie głową w niezrozumieniu, po czym wyjąłem kolejną porcję pieniędzy.

— Tyle wystarczy? — Pokazałem 50 Lun.

Brunet zaśmiał się serdecznie, poklepując mnie po ramieniu. Chyba proponowałem zbyt mało, ale nie miałem zamiaru płacić więcej. Mężczyzna chwycił za kluczyk i przekręcił zamek. Wyjąwszy fajki, wręczył mi je do ręki w następnej kolejności zamykając ją.

— Oddam je za darmo, pomimo tego musisz pamiętać o jednej bardzo ważnej rzeczy…
Wtem usłyszałem głośne pytanie z zewnątrz: Widzieliście gdzieś Księcia Oh Sehuna? Głos należał do jednego ze strażników, rozpoznałbym go wszędzie, ponieważ niejednokrotnie miałem pecha przy ucieczce, albo on był dobrym szpiegiem. W trybie natychmiastowym dostałem ataku paniki. Zawinąwszy opakowanie w chustkę, a następnie włożywszy je do torebki, pognałem przed siebie. Oczywiście z nadzieją, że nikt nie zauważy Księcia Wieenu wychodzącego ze sklepu.

— Dziękuję za wszystko! — krzyknąłem na odchodne, dalej dziwiąc się faktowi niezapłaconego pudełeczka.

Sklepikarz wyleciał za mną na dwór. Bodajże chciał coś powiedzieć, ale nie dosłyszałem. Tłum rozmawiających ludzi oraz krzyki nasłanego cerbera zagłuszały wszystko inne.

— … tylko… sama… godzina…

Nie zważywszy na słowa, pędziłem ile sił w nogach, aby nie zostać złapanym. Na marne. Po kilkudziesięciu metrach, dopadły mnie wstrętne, wielkie łapska. Teraz czekałem na spotkanie z ojcem. Już i tak sporo narozrabiałem. Brak uczestnictwa w zajęciach, ucieczki z zamku. Jeśli dowie się o papierosach, nie pozwoli mi nawet oddychać — pomyślałem.

*Luny — wymyślona waluta pieniędzy. 100 Lun = 100 Złotych.

wylonka

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 1380 słów i 7878 znaków, zaktualizowała 29 lut 2016.

Dodaj komentarz