Kołysanka z zaświatów / rozdział 3

Kołysanka z zaświatów / rozdział 3Przeszła powolnym krokiem pierwszy z korytarzy, potem trafiła na kolejny i jeszcze jeden - dla odmiany obwieszony obrazami z których zerkały na nią skwaszone twarze nieznanych jej dobrze postaci. Z gromady podstarzałych mężczyzn o szlachetnej siwiźnie pokrywającej skronie, mało który wyróżniał się jakimkolwiek zarostem - przerzedzoną kozią bródką czy też sumiastymi wąsiskami. Nie starała się unikać ich wzroku, wręcz przeciwnie - z każdym razem, gdy ich spojrzenia się przecinały Alysonn uśmiechała się doń promiennie i ciepło. Tamci niestety ją ignorowali, trwając niezmiennie w grymasach (prawie) zamyślenia.  
     W końcu trafiła na schody. Niezbyt strome, prowadzące szerokimi stopniami z drewnianych desek wprost do dużych rozmiarów salonu. Drewnianej balustradzie brakowało już kilku walcowatych sztachet, jednak nadal wyglądała pięknie - zupełnie, jakby owe braki wykonane zostały przez jej twórcę, nie zaś przypadkiem, przez nieuwagę dwójki rozkrzyczanych dzieciaków. Dziewczyna przeciągnęła ręką po lakierowanym drewnie, zamyślając się chwilowo. To przywodziło na myśl tak wiele wspomnień...
     - Alysonn, malutka. - Usłyszała przytłumione napadem kaszlu wołanie z kuchni i od razu oprzytomniała. Minęła chwila, nim Cecil znowu była w stanie się odezwać.  - Słyszę, że już wstałaś. Chodź pomóc starej kobiecienie...  
     - Idę... Już idę, Cecil. - odparła na tyle głośno, by tamta usłyszała.  
     Nie myśląc wiele skierowała kroki do królestwa starej niańki, które na co dzień pozostawało zamknięte dla wszystkich. Włączając w to oczywiście Axela i Vincenta kiedyś. Nikt, czy to z pracujących, gości, czy członków rodziny gospodarza nie miał tam wstępu. Kuchnia pozostawała miejscem, w którym to właśnie Cecil sprawowała autorytarne wręcz rządy. Tylko mała Lysia - jako niepokorna, wakacyjna wychowanka kobiety miała tam (czysto teoretycznie) wstęp. O ile nie zalazła starszej kucharce za skórę, rzecz jasna.  
     Dwa duże okna i umieszczone w solidnej, drewnianej ramie przeszklone drzwi między nimi ukazywały smętny obraz. Ogród oraz sad skąpane były w bezkresnej szarości leniwie nadchodzącego poranka. Siwa mgła, rozlewając się cicho po zaspanej okolicy otulała ogołocone z liści drzewa o powykręcanych pniach. Ciemne zasłony z grubego materiału sięgały do samych paneli, pozornie zupełnie nie pasując do delikatnej firany wykończonej ledwie widoczną koronką o złotych zdobieniach.
     Wyminęła dwa pokryte imitacją skóry fotele i kanapę obładowaną poduszkami w odcieniach zieleni oraz beżu, ustawione dookoła niskiego stolika do kawy. Dalej, przy trzecim fotelu stojącym nieco na uboczu wyrastały ze ściany dwa kinkiety mające ułatwić czytanie, albo - jak kto woli - rozciągnąć nad czytającym widmo uzyskania siniaka lub w gorszym przypadku, szycia skroni. Stamtąd przeniosła wzrok na nieużywany od lat kominek z ciemnego kamienia i półkę z nieobrobionej deski ponad nim. Zbliżyła się do osmolonej ściany, uniosła dłoń do jednego ze starych zdjęć oprawionych w drewniane, finezyjnie rzeźbione ramki. Zmarszczyła delikatnie brwi.
     - ALYSONN! - ryknęła w pewnym momencie Cecil, a tamta aż podskoczyła. Drewno wysunęło się jej z rąk i uderzyło o pokrytą małymi kafelkami podłogę. Na szklanej tafli powstało rozległe pęknięcie w kształcie zbliżonym do błyskawicy. Spojrzała chwilowo na oszpecone nim twarze - jej samej, wówczas ośmioletniej, i starego Vincenta. Reszta - jej rodzice, starszy brat i świętej pamięci babcia - pozostała przez nie ominięta.
     - Już idę, Cecil. - zapewniła kolejny raz kobietę, odkładając ramkę na jej miejsce. Zamiast jednak ją ustawić, jak do tej pory, odłożyła zdjęciem do dołu.
         Już niczym więcej nie rozpraszana skierowała się do kuchni. Jasnej i wszechstronnie urządzonej; wyposażonej w dziesiątki szafek i szafeczek, dużą lodówkę, ustawioną obok niej zamrażarkę, dalej zmywarkę i piekarnik wbudowane w rząd szafek z garnkami i najróżniejszymi metalowymi misami. W tych zawieszonym wyżej Cecil trzymała poukładane talerze - małe, duże i głębokie - oraz miski, kubki, szklanki i cztery tortownice. O dużych blachach na różne inne ciasta nie wspominając! Na środku ustawiony miała masywny stół dużych rozmiarów i dwie żeliwne podkładki pod książki na nim. Ich też nie mogło przecież zabraknąć - co to za kuchnia bez przepiśników, najróżniejszych książek i zeszytów ze starymi zapiskami babć i mam?  
         Alysonn usadziła się na jednym z krzeseł ustawionych przy stole, po przeciwnej stronie niż ta, którą zajęła sobie Cecil. Obserwowała krzątająca się między garnkami kobiecine, co i rusz dodającą coś z kupek wonnych ziół usypanych na stole. Była w stanie rozpoznać jedynie część zapachów - cynamon, goździki... oraz imbir. Tego mogła być pewna, ich zapachy były na tyle intensywne, że bez problemu wybijały się ponad miszmasz najróżniejszych woni.
         - Cecil... - zagaiła w pewnym momencie, a ta spojrzała na dziewczynę kątem oka. - Robisz jakieś ciasto?  
         Spojrzała zaskoczona na dziewczynę, po czym zaśmiała się serdecznie. Przywołała ją ruchem ręki, jednak nim Alysonn zdecydowała się w ogóle wstać, drzwi do kuchni otwarły się na tyle szeroko, na ile pozwalał im rozstaw zawiasów. Z głuchym hukiem uderzenia o pobliską szafkę, rzecz jasna. Obie zapatrzyły się na zziajaną Therese wodzącą spojrzeniem dookoła.  
         Miała roztrzepane włosy i worki pod oczami. Oddychała płytko i szybko - zupełnie jakby właśnie przebiegła jakiś większy odcinek. Jej strój zdecydowanie wskazywał, iż dopiero co wyszła z łóżka. Widząc córkę z Cecil odetchnęła z wyraźnie wyczuwalną ulgą. Podeszła do dziewczyny i przyjrzała się jej dokładnie, z dziwną troską przepełniającą jej spojrzenie.  
         - Sos, kochanieńka. - odparła w końcu Cecil, jakby trochę ignorując część zaistniałej sytuacji. Spojrzała jedynie na przybyłą, oskarżycielskim ruchem wymierzając w jej stronę brudną chochlę. - Lepszym pytaniem jest: co robisz w mojej kuchni, Thereso?  
         - Oh... To... - zaśmiała się krótko i histerycznie. - Wybacz Cecil, ale... Widzisz...  
         Potarła dłonią skronie, westchnęła ciężko. Musiała najwidoczniej zebrać myśli i odnaleźć odpowiednie słowa. Nie mniej jednak dziwny był stan w jakim przygnała tu kobieta. Alysonn przyjrzała się jej nieco dłużej, marszcząc przy tym delikatnie brwi. Przechyliła głowę, odsuwając się nieznacznie na krześle.  
         - Widzisz... wydawało mi się przez kilka chwil, że kręci się tu coś... niedobrego. Martwiłam się, nic więcej.  
       Cecil pokręciła ze zrozumieniem głową, po czym wróciła do naprzemiennego doprawiania i próbowania sosu. Zdecydowanie należała do osób, które kochały gotować. To nie była już tylko pasja, z czasem kucharzenie stało się wręcz jej sensem życia.
         - To nie dziwne, że masz złe przeczucia. W końcu obok mamy cmentarz wypełniony żołnierzami... Nie chcesz wiedzieć, jakie uczucia targały nimi w chwilach śmierci, oj nie chcesz... - zaczęła spokojnie kobiecina, odkładając chochlę. Podeszła do jednej z niższych szafek i zaczęła czegoś tam szukać. - No i las wypełniony Ponurakami... o nich też nie należy zapominać. Ostatnio dziwnie chętnie zapuszczają się do miasta...  
         Alysonn momentalnie się ożywiła. Spojrzała zaskoczona na Cecil, po czym zastygła w chwilowym zamyśleniu. Uniosła mechanicznym ruchem rękę do ust, spoglądając na powoli wybudzający się ze snu sad. Pierwsze ptaki rozpoczęły gonitwy między gałęziami, wznosząc powitalne trele wysoko ku słońcu.  
         Jeden - najpewniej nadal zaspany - uderzyła nawet o szybę jednego z trzech, szerokich okien obciągniętych drobną siatką od zewnątrz. Szkło zatrzęsło się delikatnie, malec opadł na parapet i kilka chwil później odleciał chwiejnie. Theresa podeszła do okna i odsunęła delikatnym ruchem dziergane z białej nici zazdrostki. Wyżej - ponad jej głową krótka firanka kończyła się podobną koronką.
         - Ponuraki powiadasz? - Alysonn przeniosła spojrzenie z Cecil na swą rodzicielkę. - Poczułaś coś, nie mylę się? Coś wściekłego i naładowanego negatywną energią...  
         W oczach najmłodszej ze zgromadzonych tam zaświtały wesołe iskierki, a jej usta rozciągnęły się w leniwym uśmiechu. Za to Theresie mina momentalnie zrzedła; znała ten wyraz twarzy i bezsprzecznie nie wróżył on nic dobrego. Ba, nie musiała nawet spojrzeć córce w twarz, by wiedzieć, co się święci.
         - Nie... O nie, nie, nie, nie, nie moja droga... - zaczęła prędko, nim pomysł na dobre zakorzenił się w głowie dziewczyny. Obróciła się w jej stronę i grożąc palcem, kontynuowała. - Nawet o tym nie myśl. Nie przywleczesz tu żadnego Ponuraka. Axel tylko żartował!  
         - Nie myślałam o tym, ale pomysł całkiem niezły.. - zamyśliła się nieco bardziej. - Chciałam go tylko zobaczyć, ale udomowienie takiego wydaje się o wiele ciekawsze. I na bank będzie wyzwaniem...  
         - Alysonn, ostatnim razem przy takim wyzwaniu omal nie przyprawiłaś ojca o zawał... Pamiętasz? - zaczęła kobieta, próbując jakkolwiek odwieść córkę od tego pomysłu.
         Ta jednak tylko uderzyła pięścią w otwartą dłoń i nieprawdopodobnie poważnym tonem obwieściła:
           - To było dawno, młoda i głupia byłam... Poza tym podjęłam decyzję, mamo. Znajdę i oswoję Ponuraka. Toppy!
         Jak na zawołanie kilak sekund później obok najmłodszej zawirowało powietrze, skraplając przy okazji kilkanaście kropel chłodnej wody. Topielica otwarła oczy i przeniosła spojrzenie z Cecil i Theresy na dziewczynę o włosach w odcieniu bordo. Wyglądała jakby jeszcze się nad czymś zastanawiała, po czym dodała powoli, z o wiele mniejszą werwą:
         - I Aeneas...
         Za oknem zerwał się wiatr niebezpiecznie wyginający gałęzie okolicznych drzew, w kuchni zaś atmosfera zrobiła się bardziej napięta. Światła bladły momentalnie, sprawiając, że w pomieszczeniu zapanował dziwny półmrok. Cienie najpierw zdawały się poruszać, by po chwili zupełnie odklejać się i odpadać od ścian. Zaczęły z wolna formować się w widmową postać.  
         Głowa skryta pod kapturem, ciało zaś otoczone długą peleryną. Pojedyncze kosmyki barwy płynnego srebra wysuwały się spod niego i padały na jasne tęczówki pozbawione źrenic. Zestawione z chorobliwie jasną skórą podkrążone oczy i posiniałe z zimna usta nadawały mu nieco upiornego wyglądu. Rysy miał delikatne, kobiece wręcz. Strój skryty pod peleryną miał prosty oraz utrzymany w szarościach - dopasowane spodnie ginące w wysokich butach z  trzema pasami o skrzących się srebrem klamrach oraz przewiązana ciemną szarfą tunika, bogato zdobiona przy wysokim i usztywnianym kołnierzu. Dłonie krył w czarnych rękawicach sięgających mu niemal do łokci, obleczonych drobnymi łańcuchami.  
         Jedynie postura mieszała w głowie tym, którym sie ukazywał... Aeneas - Śpiący Kłamca - był mężczyzną i nie ulegało to dyskusji. Nawet mimo tego, że jego postura zbliżała go do nawet zgrabnej dziewczynki. Widząc Therese zgiął przed nią nieznacznie kark, a ta wbiła tylko spojrzenie w córkę.  
         - Alysonn... - ostrzegła przez zaciśnięte zęby.  
         Toppy wbiła w niego spojrzenie, chowając się delikatnie za zamyśloną. Ułożyła ręce na jej ramieniu, potrząsnęła dziewczyną. Raz po raz wbijała w nią pełne niepokoju i niemych pytań spojrzenie.  
         - Oh.. No tak.. - westchnęła, po czym zaśmiała się chwilowo. Z uśmiechem zabrała się do wyjaśniania. - Nazywam się Alysonn Scarlet Baskervile. Poza tym, że posiadam cechy mediów duchowych, jestem też jedną z obdarzonych Wiedźmim Wzrokiem. Potrafię wezwać i utrzymać przy mnie demony opiekujące się Bramami Siedmiu Tradycji. Tak jak stary Vince, Toppy.  
         - Śpiący Kłamca Aeneas, strażnik Bramy Tradycji Cienia jest jednym z nich... - Theresa zmarszczyła brwi.  
         Nie lubiła, gdy córka decydowała się przywołać kogoś z nich. Czuła się dziwnie z tą świadomością, poza tym... To nigdy nie kończyło się dobrze, zawsze pozostawało jakieś ale najczęściej opisujące straty, jakie ponieśli wszyscy, lub sama Alysonn. Jeśli nie przechorowywała swoich decyzji, cierpiała na tym jej psychika; mocno cierpiała.
         Cecil spojrzała po nich, zamrugała zaskoczona. Pierwszy raz od bardzo dawna jej twarz była prawdziwie poważna. Spojrzała najpierw na Therese, potem kolejno na demonicznego strażnika i w końcu na jego panią. Dziewczyna starała się uspokoić Topielicę delikatnymi ruchami, odgarnęła też kilka blond kosmyków z jej twarzy.  
         Uśmiechała się do Topielicy, szepcząc przy tym coś, co przeznaczone zostało tylko dla uszu tamtej.
         - Ty jesteś... - zaczęła cicho, zupełnie jakby bała się, że ktoś ją usłyszy. - Masz władze nad Strażnikami? Przecież pan Vincent nikogo...  
         - To powód dla którego ostatnio nie mogłam tu bywać. Sama musiałam uporać się z tym... małym problemem... Nie, Aen?
        Alysonn spojrzała na młodego mężczyznę, a ten podciągnął lekko jeden z kącików ust.  
         - Bardzo sprawnie Ci to poszło... - odpowiedział jej, na co dziewczyna uniosła jedną brew. Głos miał bardzo przyjemny dla ucha; niski, miękki i bezsprzecznie czarujący. - Teraz pozostanie znalezienie i nakłonienie do współpracy pozostałych Strażników...  
         Zbladła troszkę. No tak... to przecież nadal nie był koniec.

                                                                               [ . . . ]


         Alysonn rozejrzała się po okolicy. Szła powoli nierównym chodnikiem z prostokątnej, szarej kostki, przyglądając się w witrynach sklepów i mniejszych kałużach. W tych drugich widywała też obok swojej twarzy tą z pustymi oczodołami, blondwłosej Topielicy. Ludzie mijali ją, nie zwracając nawet uwagi na to, czy właśnie przeszli przez wodę, czy potknęli się na nierównej drodze.  
         Zaczytani w gazetach, zapatrzeni w ekrany telefonów gnali przed siebie, mechanicznie zatrzymując się jedynie przy przejściach dla pieszych. A i tak nie zawsze - kilka osób omal nie weszło pod koła przejeżdżającego auta, ktoś inny - zasłuchany w melodię płynącą ze słuchawek - zatrzymał się prawie na masce.
         - Głupota...  
         Alysonn spojrzała na szarookiego, by chwilę później przenieść wzrok na dwie zagadane dziewczyny. Młoda Baskervile spojrzała kątem oka na przyglądającą się jednej z wystaw Topielicę, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Była nieco dalej, dobre pięćdziesiąt, może i osiemdziesiąt metrów od niej i drugiego demona.
         - Aen... - mężczyzna przeciągnął spojrzenie na szarooką. - Co o niej myślisz?
         Wbił na kilka chwil spojrzenie w jasnowłosą zapatrzoną na długie suknie. Przepiękne suknie mające uszczęśliwiać kobiety w najważniejszym dla nich dniu. Toppy przylgnęła do witryny salonu z sukniami ślubnymi i nie zanosiło się, by szybko chciała się od niej oderwać.  
         - Dlaczego pytasz?
         - Mam dziwne uczucie, a raczej przeczucie... - zaczęła cicho. - Najpewniej została zamordowana, według Cecil gdzieś w okolicy. No i mama wyczuła rano Ponuraka. Myślisz, że mają ze sobą związek?
         Spojrzał kątem oka na zamyślona młoda kobietę. Westchnął cicho.
         - Powiedziałaś mi kiedyś, że nikt nie rodzi się zły... Że na to, kim się stajemy nie tylko my sami mamy wpływ, prawda?  
        - Tak. - przytaknęła. - Ale nie pytam, co kiedyś mówiłam, tylko co o niej myślisz?
         - Nie jest jedną z nas i nigdy nie miała styczności z żadna z Tradycji, jeśli o to ci chodzi, rzecz jasna - Spojrzał na Alysonn. Nadal przyglądała się małej. - Jeśli chcesz zwrócić jej spokój, wyprzedzę pytanie... nawet znalezienie przyczyny jej zgonu i zmiany nic nie zmieni... Wydaje się dość... trudnym przypadkiem.  
         - Tak... wiem to. - szepnęła, po czym westchnęła cicho. - Co nie zmienia faktu, że nie pachnie jak tamta Topielica, która chciała mnie zabić.  
         - Ta też początkowo chciała cię zabić.
         - Mam przypomnieć, jak ty mnie potraktowałeś?
         - Nie wyszło mi przecież...  
         Spojrzała na niego kątem oka. Tak, ich pierwsze spotkanie do miłych nie należało. Ani do miłych, ani bezpiecznych, mimo to... Wspomina je z uśmiechem na ustach, teraz nie jest już sama i za każdym razem będzie lepiej. Musi być lepiej.
         - Właśnie, cały ten Vincent o którym tyle już słyszałem... Kim tak właściwie był?
         Alysonn spuściła delikatnie wzrok, zamyśliła się na kilka dłuższych chwil. Smutny uśmiech powoli wpełzł na jej usta, i już tam pozostał.
         - Stary Vince... znaczy się, dziadek tak jak ja był obdarzonym Wiedźmim Wzrokiem. Z tym, że... - urwała na chwilę. Zupełnie jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, jednak głos ugrzązł jej w gardle. - Powiedzmy, że... Nie udało mu się z jednym z was i zakończył swoją karierę...
         - Emerytura?
         - Śmierć...  
         Spojrzał na młodą obdarzoną zaskoczony. Stali tak kilkanaście sekund, mijani przez obojętny tłum.
         - Ale nikt nie wie, że to było przyczyną... i lepiej, by tak zostało, Aen...

Ritzu

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 3096 słów i 17207 znaków. Tagi: #fantasy #komedia #horror #romans #NawiedzonyDom #duchy #demony

Dodaj komentarz