Uwiedziona Przez Nianię VI: Ferie

Uwiedziona Przez Nianię VI: FerieDominika pojechała z Julkiem w góry trzy dni temu. Zasłużyli na ten czas śnieg, szkoła nart, wesołe śmiechy i zabawa, a ja zostałam w domu, by pozamykać kilka spraw w pracy. Planowałam dołączyć do nich lada dzień. Tylko że… już dziś tęsknota miała mnie w garści.
Rozmawiałyśmy chwilę przez telefon. Opowiadała mi, jak Julek zachwyca się stokiem, jak dumnie stawia pierwsze kroki na nartach. Śmiała się cicho, szeptem, żeby go nie obudzić. Jej głos był ciepły, miękki jak koc, który właśnie otulał moje ramiona. Oparłam się wygodniej na kanapie. Sweter zsunął mi się nieco z ramienia, palce wędrowały bezwiednie po udzie, tuż nad krawędzią pończochy.
– Tęsknię – powiedziała nagle.
– Ja też. Bardziej, niż potrafię ubrać w słowa – odpowiedziałam cicho.
Było w tej ciszy po naszych słowach coś gęstego, pełnego. Czułam ją obok siebie, choć dzieliły nas kilometry. Chciałam jej dotyku, jej oddechu przy mojej szyi, jej ciepła, które znałam już tak dobrze.
Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, ale wiedziałam, że zaraz będzie musiała kończyć. W tle słyszałam miękkie dziecięce chrapanie. Uśmiechnęłam się przez tęsknotę.

Gdy połączenie się zakończyło, zostałam sama w ciszy wieczoru, przy delikatnym świetle lampki, w samym sweterku, pończochach i grubych skarpetkach do kolan, które kiedyś kupiłyśmy razem na jarmarku świątecznym.
Tęsknota była nie tylko emocją. Była głodem, pragnieniem, czymś więcej niż ciałem bo przecież to, co między nami, nigdy nie było tylko fizycznością. Delikatnie przesunęłam palce w dół, pod materiałem swetra, pozwalając sobie na wspomnienia. Każde muśnięcie wyobraźni przypominało mi ją jej pocałunki, jej dłonie, jej spojrzenie, które rozbierało mnie ze wstydu i lęku.
Zamknęłam oczy. Moje własne dotykające palce, z początku niepewne, zaczęły poruszać się z większą świadomością. Wiedziały, czego mi brakowało. Każdy oddech niósł imię, każda iskra pod skórą przypominała noc, kiedy Dominika całowała mnie między słowami, prowadziła bez słów.
Cisza stała się sprzymierzeńcem. Niosła szeptane „kocham”, czułe „brakuje mi cię”, ciche „wróć do mnie”. Kiedy w końcu pozwoliłam sobie dojść tam, gdzie prowadziła mnie myśl o niej, uśmiechnęłam się przez wilgotne rzęsy nie ze wstydu, a z czułości, bo nawet na odległość... potrafiła być blisko.
Byłam już tylko oddechem ciepłym, niespiesznym, jakby zawieszonym w ciszy pomiędzy dźwiękami. Palce wciąż trzymały ciepło po rozmowie, po Twoim głosie, który jeszcze dźwięczał mi w głowie. Zamknęłam oczy. Czułam swoje ciało jak nieczęsto świadomie, czule, bez pośpiechu. Opuszki przesuwały się po mojej skórze wolno, jakby chciały zapamiętać ją na nowo. Zsunęłam dłoń spod koca, powoli unosząc sweter. Jego miękka dzianina zsunęła się z jednego ramienia, a potem zsunęła niżej, zostawiając piersi w półcieniu, rozgrzane oddechem i myślą o mojej żonie.
Zawahałam się, lecz tylko na moment nie z niepewności, ale z potrzeby, by dać sobie prawo do delikatności. Moje palce zsunęły się na jedno z najczulszych miejsc. Poddałam się dotykowi z zamkniętymi oczami, cicho wzdychając, gdy kciuk zatoczył krąg wokół napiętego wierzchołka.
Drugą dłonią delikatnie objęłam własną talię, przesuwając się w dół, po aksamicie ud. Pończochy, jeszcze wilgotne od ciepła, lekko szeleściły pod palcami. Czułam, jak drżenie budzi się powoli, najpierw w brzuchu, potem niżej, jak fala, która nie pyta o zgodę, a jedynie daje przestrzeń na to, by czuć.  
Wiedziałam, że była daleko, a mimo to każda pieszczota była jak jej wspomnienie, jakbyś to Ty poruszała moje dłonie, jakby jej szept prowadził mnie w tej ciszy, w tej potrzebie, która była bardziej z tęsknoty niż z pożądania. Oddychałam głośniej, głębiej, ale wciąż z tą samą miękkością, która nie potrzebowała gwałtowności tylko bliskości, tylko jej, nawet w wyobrażeniu.
Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd odłożyłam telefon. Minuty stały się ciche jak śnieg za oknem. Miękkie, rozciągnięte, bez ciężaru, tylko moje ciało wciąż było pełne mojej żony. Tęskniłam… inaczej niż zazwyczaj. Nie z bólem, nie z żalem. Tęskniłam z głębi skóry, z miejsc, które znały tylko dotyk Dominiki.
Moja dłoń zsunęła się znów w dół nieśpiesznie, bez planu, jakby sama szukała tego, czego brakowało, a brakowało mi mojej ukochanej. Tego ciepła, które zostawiała na mojej szyi, gdy przytulała się z tyłu. Tego, jak całowała mnie w ramię, zanim jeszcze zdążę się poruszyć. Dotknęłam siebie tam, gdzie pragnienie staje się ciche i gęste, gdzie oddech przerywa się w połowie, a ciało woła ciszej niż słowa. Przeciągnęłam palcem wzdłuż własnej kobiecości,  delikatnie, z rosnącą pewnością. Byłam już rozgrzana, otwarta, miękka, jak zawsze dla niej.
W myślach widziałam dłonie Dominiki, jakby moje były tylko przedłużeniem jej. Prowadziły mnie, ale i słuchały tej potrzeby, która pulsowała między pragnieniem a wspomnieniem.
Lewą dłonią objęłam pierś. Czułam, jak napina się pod moim dotykiem, jak jędrnieje w odpowiedzi na każdy ruch kciuka. Westchnienie wyrwało mi się z gardła, bezgłośne niemal, lecz pełne.
Nie mówiłam nic, tylko oddychałam. Powoli. Wszystko było dla niej. Moje ciało, rozgrzane jej nieobecnością. Moje palce, które chciały być nią. Moja tęsknota najczulsza z modlitw.
Zamknęłam oczy.
Wciąż miałam przed sobą moją żonę może nie w kształcie ciała, ale w całej tej miękkiej obecności, która zostaje, gdy drzwi się zamkną, a dusza nie chce przestać dotykać. W moim wnętrzu niosłam echo jej głosu, miękki śmiech i to przeciągnięte "kocham", które zawsze mówiła, gdy myśli że już zasypiam.
Palce znów odnalazły drogę  pewniejsze, spokojniejsze. Gładziłam się lekko, u podstawy brzucha, tam, gdzie ciepło zbiera się jak mgła o poranku. Zsunęłam się niżej, rozchylając się dla niej z czułością, z uwagą, jakbym odkrywała skarb, który znałam od zawsze, a jednak za każdym razem był nowy.
Opuszkiem dotknęłam swojego koralika tak nazwałam go kiedyś, w myślach, kiedy opowiadałaś mi o swojej pierwszej pieszczocie. Ten maleńki punkt światła, który potrafił rozlać się po całym ciele jak rozgrzane wino.
Pocierałam go powoli, okrężnie, ledwo muskając, jakby każde zbliżenie dłoni do niego było pocałunkiem. Oddech przyspieszył, ale ciało nie chciało się spieszyć. Pragnęłam trwać w tej tęsknocie jeszcze trochę dłużej.
Lewą dłonią wróciłam do piersi zamknęłam ją w dłoni, odczuwając jej ciężar i napięcie, jakby odpowiadała na każdy mój szept pod skórą. Kciukiem drażniłam sutek, który stwardniał niemal natychmiast, jakby czekał na Twój dotyk.
Gdy palce prawej dłoni przeszły po wilgotnej linii, niżej, aż do wnętrza, westchnęłam głębiej. Weszłam w siebie powoli, z czułością, z tą samą miękkością, z jaką przyjmuję ją, gdy kładzie się za mną w nocy.
Byłam rozgrzana, miękka, spragniona. Wypełniłam się sobą… ale tak naprawdę Tobą.
Palce poruszały się szybciej, nie gwałtownie, nie zachłannie, ale z pewnością, która narastała w rytmie oddechu. Ciało przyjmowało każde muśnięcie jak przypomnienie, że istnieje, że czekało, że tęskniło.
Ruchy stały się głębsze, wilgoć ułatwiała każdy gest, a napięcie narastało pod skórą jak napięta struna. Łechtaczka pulsowała w rytmie serca, każdy okrężny ruch wywoływał dreszcz, który przebiegał aż do karku i pleców.
Piersi, drażnione drugą dłonią, stały się cięższe, pełniejsze. Sutki stwardniały jeszcze bardziej, czułe jak otwarte usta. Miękkie ściśnięcie, muśnięcie opuszkami, delikatne pociągnięcie wszystko rezonowało, wszystko iskrzyło. Każde westchnienie niosło się w ciszy pokoju jak echo intymności.
W głowie przemykały obrazy jej biodra, jej dłonie, jej zapach, gdy przeczesuje włosy po kąpieli. Jakby każda część ciała przypominała sobie teraz inny dotyk, inną noc, inną drżącą chwilę, która nie przeminęła, tylko przetrwała we wspomnieniu.
Czułam jak moje wnętrze kurczy się i otwiera, w rytmie pieszczot, jakbym grała na własnym instrumencie znanym i ukochanym, a jednak za każdym razem świeżym. Pragnienie pulsowało w udach, w brzuchu, w gardle, nie do końca głośne, ale nie do zignorowania.
Byłam ogniem, ale tym udomowionym płomieniem świecy w sypialni. Rozświetlałam siebie od środka. Intensywność rosła z każdym ruchem, ciało zaczynało drżeć w ramionach, w kolanach, w kręgosłupie. Przestrzeń wokół zniknęła, została tylko muzyka oddechu, rytmiczne szmery palców i ciepło, które rosło jak fala.
Czułam, jak moje ciało staje się lekkie, jakby każda komórka zanurzała się w miękkim półśnie, nie oderwaniu, lecz zawieszeniu. Dłonie nadal poruszały się płynnie, już nie szukały, one wiedziały. Wiedziały, gdzie dotknąć, gdzie zostać dłużej, gdzie przelotem zostawić oddech skóry.
Wnętrze pulsowało niecierpliwe, rozgrzane, wilgotne od pragnienia, które nie rodziło się w nocy, ale dojrzewało dniami. Z każdą myślą o niej, z każdym wspomnieniem zapachu jej szyi, jej ramion, jej śmiechu nad kubkiem herbaty.
Palce zatapiały się we mnie coraz głębiej, łagodnie, jakby ciało otwierało się z wdzięcznością.
Mój krzyk nie był głośny. Był cichy, wypowiedziany tylko ustami bez głosu, drżącym „Boże…”, które zniknęło gdzieś między jękiem a wdechem. Piersi pod dłonią były teraz jak rozkwitłe kwiaty wrażliwe, gotowe, otwarte. Miękkie, spragnione czułości, jakby od zawsze stworzone do tego dotyku i nagle wszystko, wszystko stało się jednością. Oddech, tętno, ruch, wspomnienie.
Poczułam, jak fala rozlewa się we mnie ciepła, gęsta, rozświetlająca. Fala, która zaczęła się w biodrach, ale dotarła wszędzie. Do karku, do dłoni, do podstawy czaszki.
To było jak wydech po bardzo długim dniu, jak uścisk po rozłące. Trwało to chwilę może wieczność. Ciało zatrzęsło się jak podmuch wiatru wśród liści.
Potem zostało tylko ciche drżenie i ona jej obraz pod powiekami. Jej głos w moim uchu, choć telefonu już dawno nie trzymałam, jej obecność, która mimo odległości była tu ze mną, we mnie.
Zwinęłam się w kłębek, otulona sweterkiem, jakby chroniąc jeszcze przez moment ciepło, które we mnie tliło. Nie potrzebowałam nic więcej, bo należałam do niej i do siebie. W tej kolejności.

Po chwili spełnienia leżałam jeszcze chwilę nieruchomo, z twarzą wtuloną w miękki sweter i ciepło otulającą mnie kołdrę. Byłam cała sobą, z nią, w sobie. Odpływałam powoli w stan, w którym ciało mówiło tylko „dziękuję” za to, że jest i wtedy usłyszałam dzwonek do drzwi.
Otworzyłam oczy, zdezorientowana. Kto…? Zerknęłam na godzinę. Potarłam twarz dłonią i sięgnęłam po figi leżące gdzieś obok, naciągając je na siebie. Nie miałam siły się przebierać,  zresztą, nie było potrzeby. Sweter sięgał mi do połowy uda, pończochy trzymały się jeszcze na udach, a skarpetki w czarno-białe paski kończyły się tuż pod kolanami. Przez wizjer zajrzałam — i parsknęłam śmiechem.
– Cześć, siostrzyczko – powiedziała Magda z szerokim uśmiechem, gdy tylko otworzyłam drzwi.
– Cześć… – mruknęłam i gestem zaprosiłam ją do środka. – Trochę… z zaskoczenia.
– Widzę, że nie w porę – rzuciła z szelmowskim błyskiem w oku. – Ale to nie pierwszy raz, co?
– Jestem sama – odparłam, zamykając za nią drzwi. – Dominika z Julkiem na zimowisku.
– Domyśliłam się. Ale wiesz co? Znam ten wyraz twarzy. Pamiętam czasy, jak byłaś nastolatką i jeszcze odkrywałaś siebie... Zawsze po wszystkim miałaś takie nieobecne spojrzenie i policzki lekko zaróżowione.
– Ech, Magda… – zaśmiałam się, przewracając oczami, ale nie zaprzeczyłam.
– Czyli Dominiki nie ma, a Ty sobie... dogadzasz? – rzuciła z teatralnie poważną miną, po czym obie wybuchłyśmy śmiechem.
– No co, tęsknię za nią – wzruszyłam ramionami, uśmiechając się z rozbrajającą szczerością.
– Widzę. Promieniejesz – mruknęła, siadając przy stole.  
– Miło, że wpadłaś. Coś się stało?
– Nie, nic takiego. Po prostu… chciałam odwiedzić siostrę. Zobaczyć, jak się trzymasz i zapytać, czy macie jakieś plany na ostatni weekend ferii. Bo wiem, że Dominika z Julkiem wracają za kilka dni, a my z Jarkiem myśleliśmy, że może byśmy coś zrobili razem z dzieciakami.
– Czemu nie? – skinęłam głową, stawiając wodę na herbatę. – Pogadam z Dominiką, jak wrócimy.
Usiadłam naprzeciw niej, poprawiając sweter na udach. Znałyśmy się jak własne kieszenie, nie musiałam niczego udawać. Magda upiła łyk gorącego naparu i westchnęła.
– Dobrze tu u ciebie. Cicho. Aż trochę zazdroszczę.
– Przypomnij mi, żeby ci wypożyczyć moje dziecko na weekend. Od razu zatęsknisz za wrzaskiem i bałaganem – uśmiechnęłam się z przymrużeniem oka.
– Ale wtedy nie będę miała takich uroczych scen w drzwiach – rzuciła z uśmiechem i zerknięciem na mój niedbały strój.
– No, no – zaśmiałam się – zachowaj je w tajemnicy, albo przynajmniej nie opowiadaj mamie.
– Obiecuję. Ale może narysuję sobie scenkę w głowie – zażartowała i stuknęłyśmy się filiżankami.
Spędziłyśmy jeszcze chwilę razem. Rozmawiałyśmy o dzieciach, o planach, o pracy. Magda opowiedziała kilka zabawnych historii z ostatniego tygodnia, a ja w końcu włożyłam dres i rozplątałam włosy, które ciągle jeszcze pachniały snem i nią.
Gdy wychodziła, przytuliła mnie mocno.
– Tęsknię za naszymi pogaduchami. Fajnie było.
– Wpadnij częściej. Nawet nie w porę – odparłam, a ona tylko porozumiewawczo mrugnęła.
Zamknęłam drzwi, oparłam się o nie i jeszcze przez chwilę czułam, że dom był pełen ciepła. Spełnienia. I siostrzanej bliskości.

Zamknęłam drzwi, przez chwilę opierając się o nie plecami. Wciąż czułam zapach herbaty, brzmienie jej śmiechu, ten znajomy rytm rozmowy, który znałyśmy tylko my dwie, jakbyśmy mówiły językiem zarezerwowanym wyłącznie dla sióstr.
Miła niespodzianka. Magda zawsze była dla mnie kimś więcej niż tylko siostrą. Kiedyś powierniczką sekretów z dzieciństwa. Później kimś, kto bez słów rozpoznaje, co kryje się za spojrzeniem. Zawsze blisko, nawet gdy świat dzielił nas obowiązkami, dziećmi, życiem i dziś w drzwiach, z uśmiechem, który znałam od zawsze przypomniała mi, że nie jestem sama.
Zwinęłam się na kanapie, podciągając nogi pod siebie. Cisza znów należała do mnie.
Sięgnęłam po telefon, odblokowałam ekran. Bez dłuższego namysłu napisałam do Dominiki:
„Dobranoc. Kocham Cię :*”**” i wysłałam.
Potem zgasiłam światło i zostałam tylko z tym, co prawdziwe z czułością, która potrafi przetrwać każdą odległość i z pewnością, że należę do niej, do nas, do siebie.
***
To były trzy dwa dni… a jednak czułam, jakby czas celowo zwolnił, chcąc mnie wystawić na próbę. Sprawy zawodowe przedłużyły mój wyjazd, choć sercem byłam już tam wśród śnieżnych dolin, w cieple ich obecności, w zapachu dziecięcego szamponu Julka i skóry Dominiki. Każdy kilometr przybliżał mnie do nich i do tej niewypowiedzianej ulgi, jaką niesie powrót do domu.
Gdy dotarłam, nie zdążyłam jeszcze dobrze otworzyć drzwi, a już poczułam na szyi ramiona Julka. Skarb. Osiem lat, a tyle w nim było życia i energii, że mógłby zasilić małe miasteczko. Paplał wszystko naraz: o stoku, o tym, że „prawie zjechał z czarnej”, o instruktorze, który „na pewno był kiedyś ninja”, i o Dominice, która „się śmiała, że będzie miał zakwasy”.
Potem... była ona, Dominika, moja żona. Czułam to objęcie w kościach, w oddechu, w mięśniach, które w jednej sekundzie puściły napięcie. Zatrzymałam się w tej chwili, wtulona w jej szyję, łapiąc zapach, który kojarzył mi się z bezpieczeństwem.
Popołudnie i wieczór minęły nam we trójkę. Porwałyśmy Julka na przepustkę z zimowiska na jedno popołudnie. Śmiech, bitwa na śnieżki, zmarznięte palce, herbata parząca usta. Julek stawał się senny  i odprowadziłyśmy go do ośrodka, a potem wróciłyśmy do pensjonatu, który był blisko i czekał nas jeszcze czas tylko we dwie.  
Siedziałyśmy razem na miękkim kocu, rozłożonym niedbale na kanapie, w sweterkach, dżinsach, z lampką czerwonego wina. Moje palce błądziły po jej dłoni i obrączce, nasze ciała delikatnie do siebie przylgnięte. Czułam, jak jej rytm powoli synchronizuje się z moim.
– Opowiedz mi – szepnęłam, unosząc głowę, żeby spojrzeć jej w oczy – jak było tutaj beze mnie?
Spojrzała na mnie z tym swoim ciepłym półuśmiechem.
– Stok był świetny, Julek zjeżdżał jak szalony. Tylko... tęsknił.
Poczułam ukłucie wzruszenia. Takie ciche, ciepłe.
– A Ty? – zapytałam cicho.
– Ja też. Bardzo.
Zawisła między nami miękka cisza. A potem, trochę z przekorą, trochę z zawstydzeniem, pozwoliłam sobie na wyznanie.
– Tak bardzo mi Ciebie brakowało, żono... że aż musiałam się... ratować sama. – Uśmiechnęłam się figlarnie, czując, jak policzki lekko mi płoną. – Wiesz, leżałam sama, w Twoim swetrze... i... cóż. Pomagałam sobie, wyobrażając sobie Ciebie.
Dominika uniosła brwi i zachichotała cicho.
– Tak bardzo?
– Tak bardzo – powtórzyłam z udawaną powagą, muskając nosem jej szyję. – Gdybyś słyszała, jak Twoje imię brzmiało w moich szeptach... Czułam się trochę jak nastolatka, nie jak stateczna żona, kobieta po . Ale nic nie mogłam na to poradzić.
Przyciągnęła mnie bliżej, jej ręka zatrzymała się na moim biodrze. Wtuliłam się w nią mocniej.
– Nadrobimy – wyszeptała cicho, niemal muskając moje ucho. – Ale nie od razu. Najpierw chcę po prostu być z Tobą. Słuchać Cię. Pić wino. Czuć, że wróciłaś.
– Tylko nie za długo – odpowiedziałam, całując ją w kącik ust. – Bo ja naprawdę tęskniłam. Fizycznie. Głęboko.
Uśmiechnęła się, cicho, łagodnie, z tym spojrzeniem, które znałam już na pamięć i wtedy poczułam, że już nigdzie nie muszę iść, że wszystko, czego mi brakowało, miałam właśnie tutaj w jej dłoni, w tej chwili, w tym oddechu, który znów był wspólny.  

Jej skóra była ciepła. Pachniała domem, bezpiecznym miejscem, do którego wracałam myślami, gdy dni ciągnęły się zbyt długo. Wtulona w nią, przylegając do jej boku, chłonęłam każdy fragment obecności, jak spragniona ziemia chłonie pierwszy wiosenny deszcz.
Nasze rozmowy przycichły. Zostały tylko szepty, półuśmiechy, łagodne muśnięcia palcami po nadgarstkach, karku, udzie pod kocem. Te ciche gesty, które rozpoznawałyśmy bez słów. Tęsknota miała swoją własną melodię pełną miękkich akordów oddechu i powolnego przyspieszenia pulsu.
Zsunęłam twarz ku jej szyi, całując najpierw delikatnie, prawie nieśmiało, jakbym uczyła się jej na nowo. Poczułam, jak poruszyła się lekko, jakby zachęcając, bym nie przerywała. Jej dłoń przesunęła się po moich plecach, potem zatrzymała się na biodrze. Ciepło i ciężar tego dotyku przywracały mnie do świata, w którym istniałyśmy tylko my dwie żony, dwie tęsknoty, jedno pragnienie. Zsunęłam dłoń z jej ramienia na bok i dalej pod miękki splot jej swetra. Palce natrafiły na skórę, ciepłą i gładką, drżącą lekko pod moim dotykiem. Nie rozbierałam jej gwałtownie. To była powolna celebracja obecności szept materiału zsuwanego z ramion, cichy oddech między jednym pocałunkiem a drugim, jakby czas nas wreszcie dogonił i chciał podarować nam każdą sekundę tej nocy.
Kiedy nasze swetry wreszcie opadły na podłogę, a ciała odnalazły się jeszcze bliżej, jej wzrok spotkał mój i wtedy wszystko ucichło myśli, przeszłość, zmęczenie. Była tylko ona. Tylko my. Jej piersi, skryte pod koronką stanika, unosiły się miarowo. Ujęłam jedną z nich dłonią, głaszcząc kciukiem kontur przez materiał, a ona cicho westchnęła. Ten dźwięk utkwił mi gdzieś między sercem a gardłem. Był jak odpowiedź na moje własne potrzeby, które tylko czekały, by znów wypłynąć na powierzchnię.
Jej usta znalazły moje, a pocałunki miękkie, gorące, nabrzmiałe uczuciem stały się językiem, który mówił za nas. Każdy dotyk był jak słowo, każde westchnienie wyznaniem. Moje ciało, wciąż ubrane w dżinsy, zdawało się wołać o więcej, o bliskość, o to jedyne spełnienie, którego żadna samotna noc nie była w stanie dać. Wtedy, gdy jej dłoń powoli wsunęła się pod materiał moich spodni, a ja uniosłam biodra, by ułatwić jej drogę, poczułam... że wróciłam naprawdę. Nie tylko fizycznie, ale we wszystkim, czym byłam jej żoną, jej kochanką, jej sobą.
To wszystko działo się jak we śnie utkanym z ciepła i miękkości. Dominika pochyliła się nade mną, a jej usta odnalazły moje z głodem, którego nie trzeba było tłumaczyć. Nasze ciała, nadal częściowo ubrane, splatały się w rytmie oddechu, w rytmie serc, które jakby od dawna czekały na to jedno spotkanie.
Całowałyśmy się długo, niespiesznie, a jednocześnie z narastającą intensywnością, jakby pocałunki mogły nadrobić wszystko, co zostało utracone przez te dni rozłąki. Jej usta co chwilę zbaczały z kursu na moją szyję, obojczyk, w zagłębienie pod linią szczęki. Czułam, jak ciepło rozlewa się pod skórą, jak każda z tych pieszczot zostawiała ślad niewidoczny, ale głęboki.
W pewnym momencie jej dłoń zsunęła się niżej i zaczęła wędrować po moich biodrach, najpierw tylko muskając materiał dżinsów, potem zatrzymując się na nim z wyczuwalną pewnością. Dotykała mnie tam przez tkaninę, przez warstwę, która tylko potęgowała napięcie i wtedy nasze pocałunki zmiękły i jednocześnie pogłębiły się, nabierając ciężaru tęsknoty, która nie potrzebowała słów.
Odpowiadałam na każdy jej ruch całym ciałem, bezwiednie unosząc biodra, jakby moje ciało znało ten gest od lat, jakby należał do naszej wspólnej pamięci. Wciągnęłam powietrze, czując pod palcami miękką tkaninę jej bluzki i ciepło pod nią, a moje uda delikatnie się napięły, jakby chciały przyjąć więcej tej bliskości, tej obecności, której tak długo mi brakowało. Jej pocałunki wracały do moich ust, potem znów opadały w dół, jakby w nieskończonej pętli pragnienia i czułości. Nie musiałyśmy się spieszyć. Wiedziałyśmy, że ta noc należy do nas. Cała. Cała i nic nie musiałyśmy już sobie wyobrażać.
Unosiłyśmy się na moment, obie na kolanach, splecione ramionami, całując się łapczywie, a jednocześnie z czymś niezwykle miękkim pod spodem jakby każda pieszczota była nie tylko pragnieniem, ale też czułym potwierdzeniem, że jesteśmy tu i teraz, razem.
Pochyliłam się lekko, obejmując Dominikę w talii i sunęłam dłonią na jej plecy. Nasze oddechy splatały się w powietrzu, kiedy zsunęłam z niej stanik, powoli, z uważnością, jakby każda sekunda była świętem. Jej piersi odsłoniły się przede mną jak coś najpiękniejszego, co mogło mi być dane nie w swojej nagości, lecz w zaufaniu, w oddaniu.
Pocałowałam ją tuż pod obojczykiem, potem niżej, smakując ciepło jej skóry. Gdy moje usta dotknęły piersi, poczułam, jak ciało Dominiki lekko drgnęło. Jej palce zacisnęły się na moich ramionach, a oddech na chwilę przyspieszył. Pieszczota językiem była powolna, niemal nabożna. Znałam każdy kontur, a mimo to odkrywałam go na nowo, jakby zmysły zapamiętały więcej niż pamięć.
Skupiałam się na wrażliwych punktach czasem delikatnie przygryzałam, czując pod palcami subtelne napięcie, które rozchodziło się po jej plecach jak fala. Zadrżała, cicho westchnęła, a ja odnalazłam w tym dźwięku echo naszej tęsknoty z ostatnich dni. Moje dłonie gładziły jej plecy, przesuwały się po krzywiźnie bioder, aż znów wtuliłyśmy się w siebie, jakby nie istniał świat poza tą chwilą ciepłą, rozciągniętą w czasie, pełną wzajemnego ukojenia.  
Unosiłyśmy się na moment, obie na kolanach, splecione ramionami, całując się łapczywie, a jednocześnie z czymś niezwykle miękkim pod spodem — jakby każda pieszczota była nie tylko pragnieniem, ale też czułym potwierdzeniem, że jesteśmy tu i teraz, razem.
Pochyliłam się lekko, obejmując Dominikę w talii i zsunęłam dłonie pod jej sweter. Nasze oddechy splatały się w powietrzu, kiedy zsunęłam z niej stanik, powoli, z uważnością, jakby każda sekunda była świętem. Jej piersi odsłoniły się przede mną jak coś najpiękniejszego, co mogło mi być dane nie w swojej nagości, lecz w zaufaniu, w oddaniu.
Pocałowałam ją tuż pod obojczykiem, potem niżej, smakując ciepło jej skóry. Gdy moje usta dotknęły piersi, poczułam, jak ciało Dominiki lekko drgnęło. Jej palce zacisnęły się na moich ramionach, a oddech na chwilę przyspieszył. Pieszczota językiem była powolna, niemal nabożna. Znałam każdy kontur, a mimo to odkrywałam go na nowo, jakby zmysły zapamiętały więcej niż pamięć.
Skupiałam się na wrażliwych sutkach czasem delikatnie przygryzałam, czując pod palcami subtelne napięcie, które rozchodziło się po jej plecach jak fala. Zadrżała, cicho westchnęła, a ja odnalazłam w tym dźwięku echo naszej tęsknoty z ostatnich dni. Moje dłonie gładziły jej plecy, przesuwały się po krzywiźnie bioder, aż znów wtuliłyśmy się w siebie, jakby nie istniał świat poza tą chwilą ciepłą, rozciągniętą w czasie, pełną wzajemnego ukojenia.
Rozpięłam pasek i powoli odsunęłam zamek. Ten cichy dźwięk, ten gest... był jak zaproszenie, którego nie trzeba było wypowiadać. Dominika zrozumiała bez słów. Jej dłoń wsunęła się pod materiał moich dżinsów, pod delikatność koronki, która już nie była barierą, a jedynie ramą dla dotyku.
Pocałunki nie ustały — przeciwnie. Stały się głębsze, bardziej niecierpliwe. Między nimi, kiedy tylko potrafiłam odnaleźć oddech, szeptałam z rozedrganym sercem:
— Tego potrzebowałam skarbie... tak bardzo Ciebie pragnęłam...
Uśmiechnęła się wtedy, czule i z tą swoją przekorną czułością, którą kochałam najmocniej. Coś odpowiedziała półgłosem może słowo, może westchnienie, nie do końca pamiętam, bo to, co robiła jej dłoń, pochłaniało mnie całą. Każdy jej ruch był jak fala miękka, ale pełna siły, narastająca. Moje biodra reagowały same, instynktownie, jakby jej dotyk był jedynym językiem, który ciało chciało mówić. Mruczałam. Cicho. Półświadomie, a jednak wszystko we mnie wołało o więcej, o bliskość, o nią.
Dominika uniosła się nade mną z gracją, a jej biodra zaczęły powoli poruszać się w rytmie, który zdawał się wypływać z samego środka pragnienia. Czułam, jak jej ciało ociera się o moje udo dżins o dżins, ciepło o ciepło, a mimo warstw między nami, napięcie było niemal namacalne. Patrzyła na mnie z góry, z półuśmiechem, ale też z czymś więcej z oddaniem, z pewnością, z ogniem, który tylko ja potrafiłam w niej rozniecać. Podniosła ramiona, zarzuciła włosy do tyłu i została w tej pozie, jakby chciała, żebym się nią nasyciła. Jej ciało falowało zmysłowo, jakby tańczyło tylko dla mnie.
Nie odrywając od niej spojrzenia, rozpięłam powoli jej pasek. Metaliczny stuk sprzączki odbił się w mojej głowie jak echo czegoś większego czegoś, co zaraz miało się wydarzyć. Pomału rozsunęłam zamek, centymetr po centymetrze, i poczułam, jak w moich dłoniach rozluźnia się napięcie materiału. Nie spieszyłam się. Chciałam celebrować każdą chwilę tej ciszy między nami, wypełnionej oddechem, dotykiem i tą zmysłową obietnicą, która nie potrzebowała żadnych słów.
Uniosłam się lekko, wspierając na łokciu, by znów znaleźć się bliżej jej piersi tak dobrze znanych, a przecież w tej chwili jakby na nowo odkrywanych. Musnęłam je najpierw ustami, niemal nieśmiało, a potem pozwoliłam sobie na więcej ciepło warg, języka, lekkie muśnięcia, które sprawiały, że oddychała szybciej. Gdy objęłam jedną dłonią jej pierś, czułam, jak drży pod moim dotykiem. Była taka piękna, rozchylona pode mną, z głową odchyloną nieco do tyłu, z oczami, w których tliło się to znajome, palące pragnienie. Pochyliłam się nad nią jeszcze niżej. Ułożyłam ją delikatnie na plecach, niemal z nabożnością, jakby była cennym darem, który chcę przyjąć z wdzięcznością i podziwem. Usta wędrowały powoli od piersi w dół, przez gładką linię brzucha, aż do miękkiego wgłębienia przy pępku. Każdy centymetr jej skóry był dla mnie osobną opowieścią, a ja chciałam poznać każdą z nich do końca. Milimetr po milimetrze. Czułam pod palcami jej ciepło, słyszałam przyspieszony oddech, a mimo to nie śpieszyłam się czerpałam z tej chwili tak wiele. Czasem wracałam do jej ust, bo żadne inne nie smakowały tak znajomo, a przecież zawsze od nowa. Szukałam ich jak schronienia, jak źródła, z którego chciałam pić. Nasze pocałunki były już bardziej gorące, głębsze, bardziej zachłanne i tak prawdziwe. Dominika była tu, przy mnie, cała i ja też cała. Zsunęłam z niej dżinsy z pieszczotliwą cierpliwością, centymetr po centymetrze odsłaniając skórę, którą tak bardzo kochałam całować. Gdy delikatnie zsunęłam również koronkowe figi, uniosła ręce nad głowę i wplotła palce we włosy spojrzała na mnie z takim ogniem w oczach, że aż na moment zaparło mi dech. Była piękna, wolna i otwarta, a ja zaszczycona, że mogłam właśnie ją taką widzieć i czuć.
Pochyliłam się między jej udami, ale nie od razu sięgnęłam celu pieściłam wewnętrzną stronę uda ustami, ledwie muskając skórę, zmysłowo, powoli, jakbym tkała z napięcia cienką, drgającą nić. Czułam, jak jej ciało reaguje, jak oddech się pogłębia, a biodra poruszają niemal niezauważalnie w moją stronę. Dopiero wtedy, gdy całe napięcie skupiło się w powietrzu między nami, zbliżyłam się tam, gdzie krył się jej skarb ten najbardziej intymny, najprawdziwiej kobiecy.
Jej dłoń wsunęła się w moje włosy, czułam jej ciepło na karku, prowadzące, lecz czułe. Drugą pozostawiła przy sobie, zaciskając ją na własnym brzuchu. Nie trzeba było słów. Była tylko nasza bliskość. Pieściłam ją z oddaniem i spokojem, który był pełen czułości, ale i pasji. Tak właśnie chciałam ją kochać całą sobą. Bez pośpiechu, z uważnością, z tą znaną tylko nam ciszą, która mówi więcej niż wszystkie słowa razem wzięte.
Ciało mojej żony unosiło się pod moimi ustami niczym falujące jezioro w świetle księżyca napięte, drżące, oddychające we własnym rytmie. Z każdym moim dotykiem stawało się bardziej rozedrgane, bardziej świadome, bardziej żywe. Jej dłoń odnalazła własną pierś, jakby musiała dopełnić dotyk, jakby potrzeba bliskości rozlała się po całej jej skórze.
Byłam skupiona, całkowicie oddana tej jednej chwili. Każdy gest, każdy ruch moich ust, języka i dłoni był pełen troski i namiętności, płynących z miłości, nie tylko z pragnienia. Delikatnie wsunęłam palec w rozpalone wnętrze, ciepłe i drżące jak tajemnica, której byłam powierniczką. Jej biodra odpowiedziały natychmiast ruchem, westchnieniem, dreszczem, który przeszedł przez jej ciało niczym impuls.
Oddychała coraz szybciej, głębiej, jej dźwięki stawały się cichą melodią, szeptanym wyznaniem przyjemności. Trwałam tam obecna w niej i dla niej, jakby świat wokół przestał istnieć, a została tylko ona i ta noc.
Czułam, jak jej ciało zbliża się do krawędzi, jak napięcie w niej wzbiera z każdą chwilą pod moimi ustami, między moimi palcami. Jej biodra tańczyły w rytmie, który nie potrzebował muzyki, tylko dotyku. Była jak ocean przed przypływem, falująca, gorąca, bezbronna w swoim pięknie. Moje ruchy stawały się pewniejsze, szybsze, choć wciąż pełne czułości, a potem zadrżała cała jakby coś ją przeszło od środka, cicho, głęboko, poruszając najintymniejsze struny. Jej oddech urwał się w jednym zawieszeniu, po czym rozlał się dźwiękiem przez pokój pół szeptem, pół jękiem, tak pięknie ludzkim, tak prawdziwym. Zatrzymałam się dopiero, gdy poczułam, że przeszła przez nią fala, jak letnia burza. Osunęła się miękko w pościel, wciąż rozgrzana, łagodnie rozedrgana, jakby oddała się nocy całą sobą.
Wsunęłam się ku niej, pocałowałam najpierw delikatnie, niemal kojąco, jak się całuje powieki, gdy ktoś śni. A potem mocniej, łapczywiej, jakby ta chwila nie mogła się skończyć, jakbym chciała wypić z jej ust echo tego, co właśnie się wydarzyło. Czułam, że jesteśmy jednym ciałem, w oddechu, w tej intymnej ciszy po burzy.
Jej usta błądziły po mojej szyi, najpierw delikatnie, jakby znaczyła mnie oddechem, potem z większą śmiałością, aż poczułam, jak zaczyna się unosić. Złapałam jej spojrzenie było intensywne, rozpalone, pełne zmysłowego skupienia. Dominika zsunęła się w dół, zdejmując ze mnie dżinsy i cieniutkie koronki, z gracją i uważnością, która przyprawiała mnie o dreszcze. Nie powiedziała ani słowa, nie musiała. Wróciła do mnie, położyła się na moim ciele naga, piękna, miękka w dotyku, a zarazem silna w swojej bliskości. Nasze skóry zetknęły się całkowicie, tak jakbyśmy wreszcie zdjęły z siebie ostatnie warstwy nie tylko ubrań, ale i odległości.
Pocałunek był głęboki, zachłanny, pełen wszystkiego, co nagromadziło się przez ten czas rozłąki tęsknoty, potrzeby, miłości. Nasze ciała poruszały się jedno na drugim w harmonii, która nie potrzebowała słów. Ocierałyśmy się o siebie powoli, namiętnie, z każdym ruchem głębiej wtapiając się w siebie nawzajem, aż granica między „ja” i „ty” zniknęła została tylko „my”.
Czułam, jak jej usta zaczynają wędrować w dół z każdą chwilą coraz niżej, coraz bardziej świadomie. Pocałunki Dominiki były jak ciepły deszcz w środku zimy czuły, miękki, nieunikniony. Kiedy dotknęła wewnętrznej strony moich ud, instynktownie i łagodnie je rozchyliłam, otwierając się przed nią tak naturalnie, jakby to był taniec, który tańczymy od zawsze.
Zamknęłam oczy, kiedy poczułam jej język delikatny, niespieszny, oddany. Moje ciało odpowiedziało westchnieniem, cichym, głębokim, ledwie słyszalnym, a jednak dla nas obu wymownym. Jej ruchy były skupione, precyzyjne, a jednocześnie pełne uczucia. Wiedziała, jak mnie dotykać z czułością, nie pośpiechem, jakby smakowała mnie duszą, nie tylko ustami.
Czasem otwierała oczy i szukała mojego spojrzenia, a kiedy nasze wzroki się spotykały, miałam wrażenie, że cały świat zwalnia, zapada się w naszym rytmie. Trzymałam się poduszek, zaciskając palce w materiał jak kotwice, tylko to powstrzymywało mnie przed całkowitym odpłynięciem. Jej język i usta grały na mnie symfonię, pasję, miłość, tęsknotę. Wszystko, co między nami niewypowiedziane mówiła tym, jak mnie pieściła.
Poczułam, jak jej dłoń staje się odważniejsza dopełniała czułość ust czymś głębszym, bardziej intymnym. Jej palec, zanurzony we mnie z taką delikatnością, jakby chciała nie tylko dotknąć, ale i poznać każdy mój fragment, współgrał z językiem, który krążył z oddaniem wokół najczulszego miejsca.
To było jak muzyka spójna, zmysłowa kompozycja, która wypełniała mnie od środka i prowadziła ciało w miękkim, coraz silniejszym rytmie. Zadrżałam, czując, jak narasta we mnie fala ciepła, nieunikniona, kochana.
Z moich ust wyrwało się westchnienie, ledwie kontrolowane:
— O Boże… Domi… kocham Cię…
Nie mogłam tego zatrzymać, ani słów, ani drżenia bioder, ani łez wzruszenia, które nagle zebrały się pod powiekami. Czułam się jak otulona światłem, jakbym rozpływała się w niej nie tylko ciałem, ale całym istnieniem.
Fala uniesienia narastała we mnie, cicho i nieubłaganie, aż zmiotła wszystko, co cielesne i przyziemne. Moje ciało zaczęło falować w spazmatycznym rytmie, jakby pulsowało melodią granej wyłącznie dla nas pieśni. Każdy mięsień, każda tkanka, każdy nerw współbrzmiał z nią w ekstazie i kiedy fala przeszła przez moje wnętrze, zostawiając mnie rozedrganą i rozluźnioną, przez chwilę nie byłam w stanie nic powiedzieć tylko trwać. W błogości, w rozedrganym zawieszeniu.
Dominika nie odsunęła się. Powracała do mnie ustami, pocałunek po pocałunku, składając je jak pieczęcie wdzięczności na moim brzuchu, piersiach, szyi... aż dotarła do ust. Tam zatopiłyśmy się w sobie ponownie, w ogniście tańczących językach, które nie potrzebowały przewodnika same znały drogę. Leżała na mnie, nasze ciała były ciepłe, nagie, otulone sobą i splecione dotykiem.
Palce błądziły powoli, świadomie po linii pleców, bioder, ramion. Ocierałyśmy się o siebie, nie ze zmysłowego głodu, lecz z potrzeby trwania w tej bliskości, z potrzeby kochania.
— Naprawdę byłaś… spragniona — wyszeptała Dominika, uśmiechając się lekko, muskając moje usta.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na nią spod półprzymkniętych powiek. Moja dłoń spoczęła na jej policzku.
— Ciebie… zawsze.
Uśmiech zmienił się w rozczulenie. Znowu mnie pocałowała, a potem jeszcze raz i jeszcze.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłam za tym spojrzeniem — szepnęła, przesuwając opuszkiem po moim łuku brwiowym.
— I za twoim ciepłem… tym, jak potrafisz mnie zbudować z samych gestów.
— I za tobą całkowicie… — dodałam cicho. — Tylko ty umiesz tak dotknąć mnie w środku… naprawdę.
Nie było już potrzeby mówić więcej. Tylko szept, dotyk i oddech. Otulające ciała. I pewność, że ta noc — jak każda nasza — nie była tylko fizyczna. Była miłością, która miała swoje imię.
Po wszystkim wsunęłyśmy się pod kołdrę, wtulone w siebie jak dwie części tej samej całości. Dominika objęła mnie od tyłu, a ja ułożyłam się do niej w najbezpieczniejszej z pozycji — na łyżeczkę. Czułam jeszcze ciepło jej ust na skórze, ciężar jej dłoni na biodrze i oddech, który powoli się wyrównywał, aż w końcu obie odpłynęłyśmy w sen. Cichy, spokojny, wspólny.
***
Kolejne dni mijały nam w rytmie ferii, które okazały się nie tylko wytchnieniem, ale i formą czułej codzienności. Julek całkowicie wsiąknął w swoje zimowisko uczył się jazdy na nartach, bawił z dziećmi, a my z Dominiką nie wchodziłyśmy mu w paradę. Dawałyśmy mu przestrzeń, siebie zostawiając tylko dla nas.
W ciągu dnia jeździłyśmy razem na nartach, czasem wybierałyśmy się na długie, śnieżne spacery po cichych leśnych ścieżkach, gdzie rozmowy spowalniały, a dłonie odnajdywały się bez słów. Wieczorami wracałyśmy do naszej bazy, do ciepła, do siebie. Celebrowałyśmy każdą chwilę te z kubkiem gorącej herbaty, z książką, z pocałunkiem, z czułym spojrzeniem przez ramię. To nie były wielkie wydarzenia, ale każda z tych chwil miała wagę.
Zima narzucała styl, ale nie odbierała kobiecości. Najczęściej nosiłam dżinsy, które jak to Dominika uwielbiała podkreślać „leżały na mnie jak druga skóra”. Uwielbiała, gdy podchodziła za mną i obejmowała mnie w talii, muskając dłonią biodro przez materiał, ale gdy tylko była okazja, pozwalałam sobie na coś bardziej zmysłowego grubsze pończochy, sukienki, wysokie kozaki na szpilkach. Z uśmiechem łapałam jej spojrzenia, które mówiły więcej niż słowa.
Dominika, jak zwykle, stawiała na wygodę sportowe legginsy, miękkie swetry, czasem dziewczęce sukienki z grubymi rajstopami. Była piękna w swojej prostocie, w tej niewymuszonej kobiecości, która zawsze mnie przyciągała. Miałyśmy dla siebie czas i przestrzeń. Ciało, serce, oddech. Żyłyśmy w naszej zimowej baśni, bez pośpiechu, bez planu. Po prostu razem.

iskra957

opublikowała opowiadanie w kategorii erotyka i miłosne, użyła 7600 słów i 40796 znaków, zaktualizowała 31 lip o 12:29. Tagi: #lesbijki #miłość #młode #dojrzałe

2 komentarze

 
  • Użytkownik Gazda

    Nie można się oderwać nawet na chwilę  
    Potrafisz wciągnąć czytelnika w ten piękny świat delikatnej zmysłowości 👏

    12 godz. temu

  • Użytkownik iskra957

    @Gazda Dziękuję. Cieszę się, bo na prawdę jak mówiłam takisobie, że tę część mogłam trochę zepsuć

    12 godz. temu

  • Użytkownik takisobie

    Aż chce się czytać, potrafisz to ubrać w słowa i emocje na prawdę dobrze :)

    18 godz. temu

  • Użytkownik iskra957

    @takisobie Dziękuję. Cieszę się że Tobie chociaż się podobało, bo myślałam, że sknociłam tę część :)

    17 godz. temu

  • Użytkownik takisobie

    @iskra957 Nie ma za co, mi było miło przeczytać

    12 godz. temu

  • Użytkownik iskra957

    @takisobie To się niezmiernie cieszę ;)

    12 godz. temu