Wiedziałyśmy tylko, że chcemy gdzieś wyjechać gdzieś razem. Gdzieś, gdzie będzie cicho, gdzie będzie morze, gdzie nikt nas nie będzie znał i nikt nie będzie pytał, jak było na weselu.
Rozważałyśmy kilka opcji, Włochy, Słowenię, Mazury, nawet taki trochę szalony roadtrip po Bałkanach, ale żadna z nas nie chciała podejmować decyzji na gorąco. Zostawiłyśmy to „na potem”, czyli właściwie na teraz. Po ślubie.
Siedziałyśmy wtedy wieczorem w salonie, obie jeszcze w szlafrokach, z kubkami mięty w dłoniach i tym dziwnym uczuciem... że wszystko już za nami, a wszystko dopiero się zaczyna. Patrzyłam, jak Dominika odpina powoli włosy z koka, jak przeczesuje palcami grube pasma, a potem, nie podnosząc wzroku, rzuca:
– Tylko nie za daleko, dobra?
– Mhm – odpowiedziałam, opierając głowę o jej ramię. – I z widokiem na wodę. I żeby było cicho, ale nie pusto.
– I nie hotel. Apartament z kuchnią, żebyś mogła mnie karmić na śniadanie...
– Nie śmiej się, wiesz, że lubię...
– Wiem – przerwała, całując mnie w czoło. – Dlatego właśnie apartament i wino, dużo wina, i zachody słońca, i żadnych planów.
To wtedy po raz pierwszy padła ta nazwa: Brač. Chorwacka wyspa, o której wcześniej tylko czytałyśmy gdzieś w przewodniku. Mała miejscowość Bol, z krętymi uliczkami, białym kamieniem, zatoką, w której odbija się słońce i całe niebo. Sprawdziłam loty, apartamenty, pogodę i wszystko złożyło się szybciej, niż się spodziewałam, jakby ta wyspa czekała.
Wynajęłyśmy apartament na dziesięć dni. Z tarasem wychodzącym prosto na zatokę, z kuchnią, w której naprawdę zamierzałam ją karmić na śniadanie, i z sypialnią, która... no cóż, miała być tylko dla nas.
Julek został z rodzicami Dominiki, już w zasadzie z drugimi dziadkami. Z nimi zawsze czuł się bezpiecznie, a tym razem wyruszyli wspólnie na wakacje do kuzynki babci, cioci Wandy, gdzieś na Suwalszczyźnie. Plan idealny, jeziora, rowery, kompoty. Julek był zachwycony, a my gotowe na tęsknotę za nim, ale wiedziałyśmy, że rekompensować będzie to nam bliskość i wypoczynek w Chorwacji.
Nastał dzień naszej podróży poślubnej. Lot do Splitu trwał trochę ponad godzinę. Krótki, spokojny, z tym znajomym, lekko nerwowym podekscytowaniem, które towarzyszy nam za każdym razem, kiedy podróżujemy gdzieś razem. Split przywitał nas gorącym, drgającym powietrzem i zapachem morza, który wdzierał się przez każde uchylone okno lotniska. Wynajęłyśmy samochód, a potem udałyśmy się na prom. Nie za szybki, nie za wolny. Taki, który pozwala się rozsiąść, przytulić, patrzeć na falującą wodę i czuć, jak oddalamy się od wszystkiego, co zostawiłyśmy na lądzie.
Na wyspie Brač wszystko było inne. Powietrze jakby bardziej przezroczyste. Kolory intensywniejsze. Tutejsze światło rozlewało się po białych murach i kamiennych uliczkach jak ciepły, płynny miód. W Bol było cicho, nie pusto tylko właśnie... cicho. Ludzie uśmiechali się inaczej. Nikt się nie spieszył. A morze wyglądało tak, jakby nikt nigdy nie miał go już zakłócić.
Nasz apartament znajdował się na niewielkim wzgórzu, otoczonym wąskimi uliczkami i bugenwillą, której różowe płatki sypały się na biały kamień jak konfetti. Taras wychodził prosto na zatokę rano słońce wschodziło za górami, a wieczorem gasło w wodzie. Rozpakowałyśmy się szybko. A potem... właściwie nie robiłyśmy nic i to było najpiękniejsze.
Pierwszego wieczoru wyszłyśmy na spacer po Bolu. Zsunęłam z ramion lekką narzutkę i poprawiłam cienki pasek mojej sukienki granatowej, koronkowej, dopasowanej, podkreślającej nogi, które Dominika lubiła gładzić pod stołem. Do tego sandałki na cienkich, srebrnych szpilkach, w których chodziłam z pewnością, jakbym znała każdy kamień tej wyspy.
Dominika wyglądała zupełnie inaczej tak dziewczęco, świeżo. Miała na sobie zwiewną, błękitną sukienkę w drobne białe kwiatki, z krótkim rękawkiem, który odsłaniał jej ramiona. Przerzuciła przez nie jasną dżinsową kurtkę, luźno rozpiętą w talii. Na nogach miała płaskie sandałki z cienkimi paskami srebrnymi, jak jej kolczyki. Włosy związała niedbale w kucyk z opadającymi kosmykami na boki twarzy, które co chwilę musiała poprawiać, bo wiatr znad morza igrał z nim bez końca.
Szłyśmy tak powoli brukowaną uliczką w stronę centrum, zatrzymując się co chwilę: na zachwyty, na zdjęcia, na kubek lodów. Czasem milczałyśmy, czasem mówiłyśmy jednocześnie, jakbyśmy musiały nadrobić coś, co wcale nie zostało pominięte. Po chwili usiadłyśmy w niewielkiej tawernie przy samej wodzie. Światła odbijały się w tafli jak złote szkło. Z głośnika płynęła delikatna muzyka, a z kuchni – zapach czosnku i pieczonej ryby.
– Wiesz – powiedziała cicho, sięgając po kieliszek wina – że tu mogłabym zostać na zawsze?
– Wiem – odparłam, opierając się łokciem o blat i patrząc jej w oczy. – Wiem. Ale nie będziesz musiała. Bo zawsze mogę cię tu zabierać.
Jej dłoń powędrowała pod stolik, dotykając moich palców. Ciepło ,obietnica, intymność, którą czuje się nawet wśród ludzi. Wtedy po raz pierwszy tej nocy spojrzała na mnie tak, jak tylko ona umie. I nagle świat zniknął tawerna, muzyka, światła, nawet Bol. Byłyśmy tylko my w nowym miejscu, z nowym statusem, w starym uczuciu, które właśnie wchodziło w nowy etap.
Każdy dzień zaczynałyśmy tak samo od leniwego przeciągania się w białej pościeli, ciepłej od porannego słońca. Dominika zawsze budziła się pierwsza. Siadała na łóżku z tym lekkim półuśmiechem, włosy miała potargane, pachniała snem i czymś jeszcze czymś tylko jej. Potem schodziła do kuchni, a ja jeszcze chwilę leżałam, słuchając jak stuka filiżankami, jak szura krzesłem, jak szepcze coś sama do siebie, nucąc pod nosem.
Śniadania jadłyśmy na tarasie. Świeży chleb, pomidory pachnące słońcem, sery, arbuzy i oczywiście kawa mocna, gęsta, w małych filiżankach. Czasem nie rozmawiałyśmy wcale, wystarczało siedzieć obok, patrzeć na morze i być, a czasem mówiłyśmy wszystko o Julku, o planach na wrzesień, o tym, że może warto by było tu wrócić za rok albo i wcześniej.
Potem plaża. Zawsze inna. Czasem Zlatni Rat, ta słynna, z białymi kamieniami i przezroczystą wodą. A czasem jakaś zupełnie dzika, odkryta przez przypadek, po kilkunastu minutach jazdy i krótkim spacerze przez pachnące sosny. Tam rozkładałyśmy ręczniki, zdejmowałyśmy sandały, zanurzałyśmy się w wodzie i zapominałyśmy, że gdziekolwiek istnieje świat. Czasem opalałyśmy się topless, choć z pewną ostrożnością, nie z powodu wstydu, raczej z tego dziwnego uczucia, że nagłość tej bliskości powinna należeć tylko do nas.
Kochałyśmy się, gdy tylko mogłyśmy. Cicho, delikatnie, leniwie między prysznicem, a winem, między opalaniem, a kolacją. Na białej pościeli, na chłodnych kaflach łazienki, na tarasie pod kocem, kiedy noc była ciepła, a sąsiedzi daleko. To nie było tylko pragnienie raczej potrzeba potwierdzenia, że tu jesteśmy, że to się dzieje, że naprawdę zostałyśmy dla siebie żonami.
Zdarzały się z dwa dni, kiedy w ogóle nie wychodziłyśmy z apartamentu. Leżałyśmy całe przedpołudnia w cieniu balkonowego parasola, czytając książki, popijając coś zimnego z kostkami lodu. Dominika potrafiła godzinami słuchać muzyki i rysować coś na kolanie ot, bazgroły, a ja przyglądałam się jej z taką samą fascynacją, z jaką robiłam to od początku.
Były też dni aktywne. Wynajęłyśmy skuter i jeździłyśmy bez celu, wiatr rozwiewał mi włosy, a Dominika śmiała się w kasku, ściskając mnie mocno w pasie. Zatrzymywałyśmy się w małych miasteczkach, kupowałyśmy zioła, oliwę, domowe wino, a potem tańczyłyśmy boso na plaży przy zachodzie słońca tylko dla siebie, tylko dla śmiechu.
Wieczorami Bol zamieniało się w senne, złociste miasteczko. Spacerowałyśmy brukowanymi uliczkami, jadłyśmy kolacje w ukrytych restauracjach, śmiałyśmy się nad owocami morza i białym winem. Dominika wyglądała wtedy szczególnie pięknie, w lekkiej sukience w kolorze szałwii, z rozwianymi włosami, z sandałkami na cienkim obcasie, a ja zakładałam coś, co wiedziałam, że lubi. Na przykład tę jasną, opiętą sukienkę z rozcięciem na nodze, która zatrzymywała jej wzrok przy każdym ruchu bioder.
I wtedy przychodziły noce. Czas na ich opowieść dopiero się zbliża, ale już teraz można było to poczuć: w spojrzeniu przy winie, w palcach muskających nagle kostki, w językach, które błądziły po ramieniu, jakby przypadkiem.
***
To był jeden z tych dni, kiedy świat zdawał się istnieć wyłącznie dla nas. Uciekłyśmy gdzieś dalej za Bol, za ścieżki prowadzące wzdłuż wybrzeża, aż znalazłyśmy małą zatoczkę osłoniętą skałami i sosnami. Niewielka plaża z drobnym żwirem oraz niewielkim paskiem piasku co nie jest łatwe w Chorwacji, która znikała z oczu świata za naturalnym skalnym łukiem. Cicho. Ciepło. Intymnie.
Wyruszyłyśmy jeszcze o świcie, kiedy świat dopiero budził się ze snu, a powietrze miało w sobie tę lekkość i obietnicę nowego dnia. Szłyśmy boso po kamieniach, w milczeniu, z kubkami kawy w dłoniach i szeptami, które bardziej czuło się niż słyszało. Zawsze lubiłam te nasze poranki, kiedy jeszcze nic się nie wydarzyło, a już wszystko było możliwe.
Zdjęłyśmy wszystko. Nie z przekory, z potrzeby by nic między nami a słońcem, między nami a wodą, nie istniało. Rozkładałyśmy ręczniki, rozmawiając półgłosem, z tym dziwnym rodzajem czułości, który od razu zdradzał, że coś się wydarzy. Nie zaraz, ale już. Już iskrzyło.
– Leż spokojnie – mruknęła, siadając obok mnie z butelką mleczka przeciwsłonecznego.
Zamknęłam oczy. Jej dłonie rozprowadzały chłodny płyn po moich plecach, łopatkach, karku. Znałam je na pamięć, a mimo to każdy dotyk był nowy. Czułam, jak się pochyla, jak jej włosy muskają moje ramię, jak opuszki palców krążą, rysując ścieżki, które prowadziły zdecydowanie niżej, choć jeszcze z powściągliwością. Jeszcze.
Potem zamieniłyśmy się miejscami. Smarowałam ją powoli ramiona, brzuch, uda, a kiedy odchyliła głowę do tyłu i zamknęła oczy, widziałam ją całą nie tylko w ciele, ale w tym, jak ufała, jak była tylko dla mnie i wciąż po tylu latach nie mogłam się nadziwić, że należymy do siebie.
Zeszłyśmy do wody, powoli, śmiejąc się, pryskając na siebie kroplami chłodnego morza. Woda sięgała ledwie łydek, ale wystarczało, by tańczyć, kręcić się w kółko, zatapiać w zabawie jak dziewczyny, które zapomniały o świecie. Obserwowałam, jak krople spływają po jej skórze, jak włosy przyklejają się do karku, jak śmieje się przez ramię, uciekając przede mną, tylko po to, by znów się dać złapać.
Objęłam ją od tyłu. Moje dłonie osiadły na jej brzuchu, policzek wtuliłam w jej ramię. Pachniała solą, słońcem i sobą. Patrzyłyśmy razem na horyzont, na słońce wstające z morza, jakby tylko dla nas. Jej dłoń spoczęła na mojej, zacisnęła ją lekko. Potem obróciła głowę i nasze usta spotkały się w pierwszym, spokojnym pocałunku tego dnia. Cichym, ciepłym, jak ten poranek.
Nie musiałyśmy nic mówić. Wystarczało być razem tam.
Woda już nas nie chłodziła, lecz zapraszała do wyjścia. Kiedy fale zaczęły lekko cofać się, jakby z żalem, że muszą nas wypuścić ze swojego objęcia, powoli weszłyśmy na brzeg. Nie mówiłyśmy nic. Położyłyśmy się obok siebie na mokrym piasku w miejscu, gdzie morze jeszcze nas dosięgało, łagodnie muskając stopy, biodra, boki. Złapałyśmy się za ręce.
Patrzyłyśmy przez chwilę na wschód. Słońce już wyraźnie panowało nad linią horyzontu, rozlewając złoto i róż po niebie i tafli wody. A potem spojrzałyśmy na siebie.
Ten moment był jak przebudzenie, spojrzenie, w którym mieściło się wszystko: wspólne lata, dzisiejszy świt i to, co w nas wciąż było niewypowiedziane, lecz obecne. Jej usta odnalazły moje, jakby nie musiały szukać. Pocałunek narastał, leniwie, płynnie, z każdą chwilą coraz głębszy, bardziej obecny, rozpalony.
Tarzałyśmy się po piasku ze śmiechem, jak nastolatki, którym pozwolono się zapomnieć śmiejąc się, całując, splatając, szukając siebie i dla siebie miejsc. Ciała oblepione piaskiem nie były przeszkodą, ale częścią tej chwili, jakby natura sama chciała zostawić ślad naszego uniesienia na naszej skórze.
W końcu usiadłam, z nogami podkulonymi, plecami do morza. Fale łagodnie obmywały mnie od tyłu, a przed sobą miałam ją całą, moją żonę, rozpromienioną, pełną światła. Usiadła na mnie okrakiem, z dłońmi na moich ramionach, jakby tylko tam chciała być.
Nasze pocałunki znów stały się głębokie, rozkołysane, nasycone. Jej biodra poruszały się delikatnie, niemal niedostrzegalnie w rytmie naszych oddechów, w zgodzie z tym, co niewidzialne, ale tak prawdziwe. Jej dotyk był jak melodia nieśpieszny, czuły, wyczuwający każdą nutę mojego ciała. A ja odpowiadałam całą sobą, bez słów.
Morze przyglądało się nam cicho, zostawiając muszle i sól pod naszymi dłońmi, jakby chciało być świadkiem i sprzymierzeńcem tej miłości, a my zrośnięte pocałunkiem, drżące od czułości, wciąż pragnące pozwalałyśmy, by fala po fali, gest po geście, od nowa nas ze sobą splatała.
Kiedy nasze ciała splotły się z taką lekkością, jakby znały ten taniec od zawsze, położyłam ją na miękkim, wilgotnym piasku. Jej skóra lśniła w świetle wschodzącego słońca, a woda jak cień wspomnienia co jakiś czas dosięgała nas falą, która łagodnie opadała, oblewając nas chłodem w kontraście do tego, co właśnie płonęło między nami.
Leżałam na niej, czując każdy ruch, każdy drżący oddech. Nasze usta nie chciały się rozstać, całowałyśmy się długo, zachłannie i delikatnie jednocześnie, jakbyśmy bały się przerwać coś świętego, a zarazem nie potrafiły już czekać. Jej dłonie błądziły po moich plecach, ramionach, wplatały się we włosy dotyk pełen pragnienia, ale też ufności i domowości, która nie gaśnie mimo lat.
W końcu zaczęłam zsuwać pocałunki niżej, zostawiając ślad z ust jak rosę od szyi, przez obojczyki, aż do miejsc, gdzie jej ciało pulsowało życiem i wrażliwością. Zatrzymałam się przy jej piersiach, które znałam, podziwiałam i kochałam każdą krzywiznę, każdy szczegół. Otuliłam je ustami z czułością, z pasją, jakby były nie tyle częścią jej ciała, co jej serca. Jej westchnienia były cichą muzyką miękką, niespieszną, prawdziwą.
Zależało mi. Zawsze mi zależało, ale tu na granicy morza i lądu, z piaskiem wplecionym między nasze ciała wszystko miało większą wagę. Każdy gest był modlitwą, każdy dotyk obietnicą. Szłam dalej, z ustami i językiem prowadzącym mnie niżej nie z pośpiechem, lecz z uważnością, jakby jej ciało było opowieścią, którą mogłam czytać tylko wtedy, gdy przestanę się spieszyć.
Czułam, jak jej dłonie ślizgają się po moich ramionach, jak przyciąga mnie bliżej i pozwala, bym stała się echem jej pragnień, odpowiedzią na wszystko, co niewypowiedziane. To nie był moment uniesienia, to był moment przynależności. Tylko ona i ja, oblane światłem poranka i falą, która z każdym przypływem mówiła nam: jesteście tutaj. I to jest miłość.
Dominika uniosła nogi lekko, z miękkością, jakby otwierając się jeszcze bardziej na dotyk, na obecność, na miłość. Jej ciało wilgotne od fal i rozgrzane słońcem drżało niemal niewidocznie, kiedy moje usta, cierpliwe i skupione, zatrzymały się na jej najwrażliwszym punkcie.
Tam, gdzie ciało pulsowało pod opuszkami z nieuchwytną siłą, tam, gdzie każda chwila zwłoki zdawała się wiecznością tam skupiłam swój oddech, swój język, całą uważność. Smakowała jak poranek i morze, jak wszystko, czego zawsze pragnęłam i co wciąż było dla mnie nowe. Pieszcząc ją delikatnie, z rytmem, który podpowiadało mi samo jej ciało, starałam się nie zgubić niczego, ani jednego oddechu, ani jednego westchnienia.
Splotłyśmy dłonie. Czułam, jak zaciska palce, jak jej ciało napina się i łagodnie faluje pod moim dotykiem, jakby nasze zjednoczenie miało swoje echo w falach oblewających nam stopy. Drugą rękę uniosła nad siebie, jakby nie miała się czego chwycić, jakby próbowała pomieścić w sobie wszystko, co przychodziło.
Obserwowałam ją z miłością, z zachwytem, jak zamykała oczy i rozchylała usta, jak napinała się lekko w biodrach. Jak jej brzuch unosił się i opadał, jak świat w niej i ze mną stawał się jedną długą linią przyjemności, rozpiętą gdzieś między niebem a wodą. Czułam nie tylko to, co robiłam jej ustami, ale to, że byłam jej, że ona była dla mnie. Cała.
Nie musiałyśmy mówić. Wszystko działo się w spojrzeniach, w dreszczu przechodzącym po karku, w tym jednym miejscu, które drgało w rytmie naszych serc. Dawałam jej siebie i brałam ją tak, jak przyjmuje się dar z wdzięcznością, z nabożnością, z pasją.
I nawet jeśli na chwilę przestawałam oddychać to tylko po to, by jeszcze mocniej poczuć, jak ona oddycha za nas obie.
Kiedy ciepło mojego języka ustąpiło miejsca tęsknocie za jej ustami, uniosłam się lekko, jakby obudzona z transu. Dominika spojrzała na mnie z tym nieodgadnionym uśmiechem, który znałam tylko ja drżący od miłości, od głodu, od śmiechu. Złączyłyśmy się w pocałunku głębokim, łapczywym, jakby każda z nas próbowała odnaleźć w drugiej tlen.
Nasze ciała przylgnęły do siebie w ruchu miękkim, pełnym napięcia uda, brzuchy, piersi, wszystko zlewało się w jedną formę czułości. Przetoczyła mnie z delikatnością, a jednocześnie pewnością, której nie sposób było się oprzeć. Teraz to ona była nade mną, jej ciężar kojący, znajomy, pożądany. Oplotłam ją ramionami, dłońmi objęłam jej pośladki, gładząc powoli kręgosłup, który napinał się przy każdym jej ruchu. Czułam, jak jej biodra poruszają się lekko nieświadomie lub celowo sprawiając, że mój oddech gubi rytm.
W pewnej chwili oderwała się od mojego szeptu, chwyciła moją dłoń i pociągnęła za sobą w stronę morza. W milczeniu. W półśnie. W miłości.
Zanurzyłyśmy się powoli, aż fale zaczęły nas oplatać najpierw stopy, potem kolana, uda. Objęłyśmy się, jakbyśmy były jedynymi kobietami na świecie. Jej usta znów odnalazły moje. Morze zmywało z nas piasek, ale nie mogło zmyć tego, co już między nami było święte. Każdy ruch w wodzie stawał się częścią tańca, zmysłowego i łagodnego. Dominika obmywała mnie jakby z czułością rzeźbiarki, z uważnością i czcią.
Potem z tą swoją nagłą potrzebą ciepła i odwagi wyprowadziła mnie z powrotem na brzeg. Stanęłam przed nią, jeszcze mokra, z włosami przyklejonymi do karku, z twarzą rozpromienioną. Spojrzała na mnie z dołu, jakby właśnie coś we mnie odnalazła. Uklękła w piasku, nie spuszczając wzroku z mojego ciała, i po prostu przytuliła się do mojego brzucha, do wnętrza ud, do mnie.
Jej usta były znów ciepłe i głodne, a dłonie niespieszne. Pieszczota była jak modlitwa. Stałam przed nią, drżąca i naga, ufna i zakochana, a ona oddawała mi wszystko w oddechu, w dotyku, w smaku, który zatrzymywała na języku jak wspomnienie.
To nie była tylko namiętność. To było święto naszych ciał.
Dominika znała mnie jak nikt inny. Znała moje ciało, moją duszę, każdy czuły punkt, każdy niemy szept pod skórą. Gdy zaczęła mnie pieścić, czułam, jakbym znów oddychała po raz pierwszy — powoli, nieregularnie, głęboko. Jej język poruszał się z wyczuciem, świadomy moich reakcji, śledząc każdy dreszcz i każdą falę napięcia, jaka mnie przenikała.
Zamknęłam oczy. Nie potrzebowałam widzieć, wszystko czułam. W każdej komórce, w każdym skurczu mięśni, w cichych jękach, które wyrywały się ze mnie, zanim zdążyłam je stłumić. Jedną dłonią zanurzyłam się w jej włosach, chciałam być blisko, jeszcze bliżej. Drugą ułożyłam na własnej piersi, jakby moje ciało szukało dodatkowego punktu zakorzenienia w tym oceanie doznań.
Mój oddech rwał się i urywał, nie mogłam go złapać. Tyle czułości, tyle ognia w jej dotyku. Czułam, jak moje biodra poruszają się w rytmie, który wyznaczała jej pasja. Każde muśnięcie ust, każdy splot języka i skóry były jak akordy ulubionej melodii, granej z uczuciem, ale i głodem.
Otworzyłam na moment oczy. Dominika uniosła głowę i spojrzała na mnie z dołu, a w jej spojrzeniu było wszystko miłość, zachwyt, pragnienie i to jej czułe: „jestem tu dla ciebie”. To spojrzenie trafiło mnie głębiej niż wszystkie dotyki razem wzięte. A potem znów wróciła do mnie, do mojej kobiecości z jeszcze większą delikatnością i intensywnością jednocześnie. Usta mojej żony złożyły pocałunek dokładnie tam, gdzie płonęłam najmocniej.
Zadrżałam. Nie byłam w stanie nic powiedzieć, tylko przyjąć wszystko co mi dawała, tę niespieszną namiętność, tak bardzo świadomą i tak głęboko intymną. Każdy jej ruch był jak ślad po deszczu na rozgrzanym kamieniu. Przylgnęłam do tej chwili całą sobą i wiedziałam, że długo jeszcze będę ją czuć pod skórą.
Zmieniłyśmy trochę miejsce o parę metrów. Szłyśmy, truchtając w ciszy, nasze ciała wciąż wilgotne od morza, zmysły napięte jak struny. Zatrzymałyśmy się przy dużym, wygładzonym przez fale głazie, który wyrastał z piasku niczym oddech ziemi. Dominika oparła o niego dłonie, a potem spojrzała przez ramię tym spojrzeniem, które znałam i które zawsze rozgrzewało mnie do głębi. Uśmiechnęła się półgębkiem, jakby zapraszała mnie do tańca, w którym prowadzi się sercem.
Podeszłam do niej z tyłu i objęłam ramionami, przyciskając ciało do jej pleców. Moje dłonie odnalazły drogę wzdłuż jej boków, a potem powędrowały niżej, między uda powoli, z wyczuciem, z czułością. Czułam jej ciepło, drżenie, lekkie napięcie, które jak rozkołysane skrzydła unosiło się tuż pod skórą. Gdy dotknęłam jej kobiecości, była jak rozgrzany aksamit miękka, wilgotna, otwarta. Pocierałam ją delikatnie, zataczając subtelne kręgi na jej najczulszym punkcie, mój ukochany koralik życia, który znałam na pamięć, a który za każdym razem poruszał mnie na nowo.
Jej ciało odpowiedziało niemal natychmiast, lekkim westchnieniem, ruchem bioder, który sam z siebie wpisał się w mój rytm. Zanurzyłam się w niej palcami, ostrożnie, z szacunkiem i pragnieniem. Chciałam, żeby czuła się bezpieczna, piękna, adorowana. Jednocześnie moje usta zajęły się jej szyją składałam tam czułe pocałunki, mokre i ciepłe, jakby każda z tych chwil miała zostać zapamiętana przez jej skórę na zawsze.
Czułam, jak Dominika oddycha głęboko, jak jej ciało drży i faluje w moich ramionach. Byłyśmy w ruchu, w tym samym rytmie, jak dwie fale zsynchronizowane przez księżyc. Jej dłoń sięgnęła w tył i odnalazła moją twarz, pogładziła ją z wdzięcznością, i wtedy wypowiedziała te dwa słowa, których dźwięk za każdym razem sprawia, że świat na moment się zatrzymuje.
— Kocham cię — wyszeptała. Cicho, ale z taką siłą, że moje serce dosłownie zatrzepotało.
Zatrzymałam ruch. Nie dlatego, że nie chciałam więcej, ale właśnie dlatego, że chciałam to zatrzymać. Tę chwilę. Ten szept. To spojrzenie, którym objęła mnie, odwracając lekko głowę. Nasze czoła dotknęły się, nasze oddechy zlały się w jedno. Uśmiechnęłam się do niej.
— I ja ciebie — odpowiedziałam z miękkością w głosie, czując, że to, co między nami, nie potrzebuje końca. Może trwać — w pocałunku, dotyku, niedopowiedzeniu. W zawieszeniu, które smakuje bardziej niż spełnienie.
Po chwili położyłam się na wilgotnym piasku, pozwalając, by woda znów mnie obmywała, jakby zmywała ze mnie wszystko poza nią. Z zamkniętymi oczami czułam, jak fale dotykają mojej skóry, chłodząc rozgrzane ciało, ale jeszcze silniej czułam ciepło Dominiki, gdy znów znalazła się nade mną.
Usta mojej cudownej żony były jak ogień miękki, pieszczący, nie do ugaszenia. Całowała mnie łapczywie, z głodem, ale i z czułością, która sięgała głębiej niż skóra. Nasze piersi ocierały się o siebie z każdą falą oddechu, a ja przepadłam w tym, jak mnie dotykała. Jak mnie kochała.
Zeszła niżej. Najpierw subtelnie, prawie jakby pytała, czy może. A potem z całą pewnością, jej język był niespokojnym tańcem, a ja byłam tylko przestrzenią, która go przyjmowała. Skupiła się na mnie, na mojej najbardziej czułej części, skarbie, jak zawsze mówiła z uśmiechem. Tam właśnie teraz była, rozkochana, zawzięta, namiętna. Czułam, jak operuje językiem w rytmie, który był szaleństwem i wybawieniem.
Moje biodra unosiły się same, wbrew grawitacji, falując z każdą kolejną chwilą, z każdą pieszczotą. Jęknęłam głucho, a potem jeszcze raz i jeszcze, choć fale próbowały zagłuszyć mój głos. Dźwięk jej imienia na moich ustach… to było jak muzyka. A potem nie wiem, czy to powiedziałam, czy krzyknęłam tylko w myślach, ale słowa same się wydobyły:
— Dominika… o Boże… kocham cię…
Moje dłonie zacisnęły się w piasku, jakby tylko to mogło mnie zakotwiczyć w rzeczywistości. Fale wody i falowanie mojego ciała zlały się w jedno, aż poczułam, że tracę oddech, że nic poza nią nie istnieje. A potem… przeciągły skurcz przebiegł przez mnie jak błyskawica długa, rozkoszna ekstaza, która rozlała się po mnie całą, od czubków palców po zamglony wzrok.
Leżałam bez ruchu. Oddychając ciężko. Jej głowa oparta na moim udzie. Moja dłoń błądząca w jej włosach.
— Jesteś wszystkim… — szepnęłam drżącym głosem, wciąż nie mogąc złapać tchu.
A ona tylko uśmiechnęła się lekko i pocałowała mnie tuż nad wzgórkiem, jakby pieczętowała każdą cząstkę mnie swoją miłością.
Po wszystkim... po tych falach uniesienia, które rozlewały się po nas jak woda... przyszła cisza. Dobra, spokojna, pełna.
Zanurzyłyśmy się jeszcze raz w morzu, nie dla żaru, ale dla oczyszczenia siebie nawzajem, naszych ciał, naszych poruszeń. Chciałyśmy się zmyć, ale nic nie mogło nas rozdzielić. Jej dłoń była w mojej nawet wtedy, gdy woda sięgała piersi.
Gdy wróciłyśmy na brzeg, położyłyśmy się na rozłożonych ręcznikach. Skóra jeszcze pulsowała od tamtych doznań, ale teraz było już łagodnie, miękko. Sięgnęłyśmy po wodę zimną, zroszoną drobnymi perełkami wilgoci. Podałam jej butelkę i patrzyłam, jak pije, jakby każdy jej łyk był pocałunkiem życia.
Potem odchyliłam głowę, zamknęłam oczy i dałam się słońcu pieścić jak przed chwilą jej ustom. Czułam ciepło na ramionach, brzuchu, udach… a jeszcze bardziej czułam ciepło jej dłoni w mojej. Leżałyśmy na plecach, splecione palcami cicho, bez słów.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na nią.
Ona już patrzyła.
Bez uśmiechu, bez potrzeby gestu, ale z takim oceanem miłości, że aż zabrakło mi tchu. A potem, jakbyśmy były dwiema istotami zsynchronizowanymi z naturą, obróciłyśmy głowy i spojrzałyśmy w ten sam punkt, na wschodzące słońce. Czerwone, miękkie, otulające niebo jak kochanka ciało.
Ten świt był nasz. Każda jego sekunda należała do nas, tak jak my należałyśmy do siebie.
I wiedziałam, że nieważne, co przyniesie dzień.
Jej dłoń w mojej, to był mój świat.
Leżałyśmy w milczeniu, pozwalając słońcu przesuwać się po naszych ciałach jakby nieśpiesznie chciało nas ucałować całe. Woda z butelki już dawno została opróżniona, ale to nie ona gasiła pragnienie.
– Dobrze, że tu jesteśmy – mruknęłam cicho, nie odrywając wzroku od nieba.
– Najlepszy pomysł na podróż poślubną – odpowiedziała Dominika, ściskając moją dłoń lekko.
– Tyle na to czekałyśmy... – dodałam.
– I nadal warto – szepnęła, pochylając się, by pocałować mój obojczyk. – Ty jesteś warta.
Uśmiechnęłam się, czując, jak jej palce zaczynają figlarną wędrówkę. Najpierw powoli, jakby tylko błądziły bez celu. Potem bardziej zdecydowanie maszerujące opuszki po moim brzuchu, wyczuwalne ślady po soli i piasku… w końcu jej dłoń dotarła do mojej piersi. Kciukiem zatoczyła delikatne kółko wokół sutka, aż westchnęłam zaskoczona falą nagłego ciepła.
– Hej… – rzuciłam półszeptem, już z pełnym uśmiechem, przewracając się na bok.
Dominika tylko uniosła brwi, niewinnie. Ale ja już płonęłam.
Nachyliłam się nad nią, całując jej usta z wdzięczną zachłannością, potem szyję, obojczyk, aż w końcu piersi. Czułam, jak ciało mojej żony się napina, jak jej skóra reaguje na każdy dotyk, jakbyśmy dopiero się poznawały od nowa, świeżo, zachłannie.
Byłyśmy siebie spragnione, nie sposób było temu zaprzeczyć. Tylko że to nie było tylko pożądanie, to było coś więcej, coś co miało duszę, nie tylko ciało.
– Chodź tu… – szepnęłam, uśmiechając się zaczepnie, i powoli, jak w tańcu, ułożyłam się odwrotnie, nasze głowy po przeciwnych stronach. Pozycja, w której mogłyśmy się dawać sobie jednocześnie, bez końca.
Gdyby ktoś wtedy spojrzał z boku, zobaczyłby dwie kobiety splecione jak znak nieskończoności pełne miękkości, wzajemnego oddania, jakby czas zawiązał nas w jedną opowieść. Żadna z nas nie dominowała, byłyśmy równoważne w pragnieniu, w dawaniu, w przyjmowaniu.
Jej usta dotykały mnie z taką czułością, że całe moje ciało pulsowało, jakby pod powierzchnią skóry płynęła rozżarzona rzeka. Gdy pieściła mnie językiem, wyczuwałam w każdym jej ruchu intymną znajomość mojego ciała. Drżałam pod nią, lecz jednocześnie z rozkoszą odpowiadałam, w pełni oddana temu, co działo się między nami.
Nie pozostawałam jej dłużna. Moje usta odnalazły ją jak świątynię, jak miejsce, które znałam i którego pożądałam. Wirujące języki zataczały na naszych kobiecościach kręgi rozkoszy raz powolne, jakby smakowały każdą nutę namiętności, innym razem szybsze, nakręcane rytmem naszych oddechów.
Pieszczoty stawały się coraz bardziej zsynchronizowane, jakby nasze ciała prowadziły tę samą melodię. Jedno uniesienie bioder spotykało się z drugim, jeden jęk rozbrzmiewał odpowiedzią, jeden dreszcz przywoływał kolejny. Napędzałyśmy się nawzajem falujące, rozkoszne, otwarte, jakby świat kończył się na krańcu naszych warg.
Czułam, jak Dominika rozpływa się pod moimi ustami, jej ciało naprężało się i drgało z każdym dotykiem, z każdym muśnięciem języka. Ja także poddawałam się jej z ufnością, pozwalając sobie na wszystko, co tak długo było we mnie – bez wstydu, bez barier.
Miłość między nami miała smak soli, oddechu, ciepła skóry i drżenia głosu. Każdy jęk był odpowiedzią. Każdy ruch bioder rozmową. Oddychałyśmy sobą, nasiąknięte sobą, drżące, zsynchronizowane jakby świat zewnętrzny zniknął, a pozostały tylko my.
Świt był już jasny, ale to my lśniłyśmy najmocniej.
Nim całkowicie przeszłyśmy w wyciszenie, doznałam swojego spełnienia. Wciąż spleciona ze mną pozwoliła mi to odczuć, umożliwiając mi dotrzeć do szczytu mojego pragnienia. W tej chwili Dominika tylko znajdowała się nade mną. Uniosła się, siedząc na mojej twarzy, a ja poddałam się temu ruchowi z taką otwartością, tak skrajnym oddaniem, że w jej ciele narastała fala najpierw drgająca, potem coraz gwałtowniejsza.
Jej biodra falowały w rytmie, który narzucało morze obok nas; fale rozbijały się o brzeg, zagłuszając jej jęki, jęki mojej żony, jęki, które nie były krzykiem, ale pieśnią spełnienia. W końcu doszła. Falcony drżących mięśni przeszyły całe jej ciało; wspięła się na granicę ekstazy, by potem opaść powoli bez słowa, bez ruchu prosto na moje uda.
Przez chwilę świat zamknął się we wspólnym oddechu. Leżałyśmy tam w milczeniu, ona wciąż na moich udach, ja pod nią, obie drżące, obie spokojne, obie rozsmakowane w tym uczuciu, które nazbyt trudno nazwać słowami.
Powoli, jakby bały się zakłócić cud, który właśnie przeszliśmy, odwróciłyśmy się i opadłyśmy obok siebie na ręczniki. Plaża, fale, piasek wszystko zdawało się spokojne oraz my też byłyśmy spokojne.
Przytuliłyśmy się, splecione tak mocno, jakby bały się rozłączyć na fali, w geście, w oddechu. Jej usta znalazły moją szyję, całując mnie w podzięce. Moja dłoń w tuląc ją objęła pośladki, muskała łagodnie plecy. Szeptałyśmy sobie do uszu słowa, których znaczenie było wiele razy wcześniejszych scen. Byłam cały czas blisko — z każdą cząstką siebie.
— Kocham cię — powiedziałam cicho, oddech piętnaście tysięcy wspólnych dni skondensowany w jednym zdaniu.
— Ja ciebie…. — odpowiedziała, głos miał miękki, a jej oddech wciąż szybszy. — …do końca świata.
Jej palce powędrowały po mojej skórze, opuszkami dotykały końcówek palców, delikatnie malując drobne ścieżki, jakby chciała zapamiętać mnie na zawsze. Ja odpowiadałam pocałunkami dzielonymi między oczy, czoło, policzki, wargi zostawiając tam ślad ciszy, czułości, miłości.
Siedziałyśmy tak przez chwilę, w objęciach, w szumie fal, w światłości poranka. Wszystko co się wydarzyło było jak pieśń, ale ta cisza zaraz po była jej najpiękniejszym refrenem.
Zanim wróciłyśmy na ręczniki, jeszcze raz spojrzałyśmy na lśniącą taflę morza. Adriatyk kusił nas rześką obietnicą przebudzenia, zanurzenia się w coś, co przypominało oczyszczenie i nowy początek.
— Chodź — szepnęła Dominika, sięgając po wodoodporny aparat, który zostawiłyśmy wcześniej na brzegu. — Chcę cię zapamiętać tu, taką... szczęśliwą.
Uśmiechnęłam się i pozwoliłam się objąć. Stanęłyśmy razem w wodzie do ud, przytulone, bose, z rozwianymi włosami, a poranne słońce igrało na naszych mokrych ramionach. Dominika zrobiła zdjęcie jedno, drugie, wspólne, a potem po prostu odłożyła aparat na pobliską skałę i przyciągnęła mnie do siebie.
— Jeszcze jedno... — powiedziała i pocałowała mnie prosto w usta, zatrzymując ten moment — nasze usta splecione, sylwetki złączone, tło pełne światła i morskiej lekkości.
Zanurzyłyśmy się aż po szyję. Woda była chłodna, ale w sposób, który orzeźwia i budzi zmysły. Śmiałyśmy się, pluskały, obejmowały, nasze ciała muskały się w delikatnych tańcach między falami. Ręce szukały siebie pod wodą, palce oplatały się jakby wciąż nie mogły się nasycić dotykiem.
Dominika oparła czoło o moje, trzymając mnie za dłonie. Tańczyłyśmy powoli, nieporadnie w rytmie ledwie wyczuwalnego falowania, jakbyśmy były jedynymi postaciami w tym poranku, zatopione w ciszy świata i siebie nawzajem.
Pocałunki były lekkie jak muskanie motyla, na ramieniu, na czole, na szyi. Czułam się, jakbym tonęła w jej spojrzeniu, a jednocześnie była bezpieczna jak nigdy wcześniej. Ta bliskość nie wymagała słów, istniała tylko obecność, ciepło skóry, zapach soli, rytm serc i odgłos wody odbijający się od naszych ciał.
— Dziękuję, że jesteś — powiedziała cicho, muskając ustami mój policzek.
Objęłam ją mocniej, przylegając do niej całym ciałem.
— Nie umiałabym już inaczej — odszepnęłam.
W tej jednej chwili świat wydawał się kompletny, prosto, cicho, pięknie.
***
Dni mijały nam jak we śnie utkanym z ciepła i prostych przyjemności. Każdego ranka budziłyśmy się wtulone w siebie, z włosami rozrzuconymi na poduszkach, z oddechami zsynchronizowanymi w idealnym rytmie. Lubiłam patrzeć, jak Dominika śpi z lekko rozchylonymi ustami, z kosmykiem włosów przyklejonym do policzka. Było w tym coś bezbronnego, czułego, i za każdym razem poruszało mnie to równie mocno.
W ciągu dnia spacerowałyśmy po wąskich, brukowanych uliczkach miasteczka, chłonąc zapach ziół, oliwek i morskiej soli. Czasem kupowałyśmy świeże owoce od starszej kobiety, która zawsze się do nas uśmiechała, jakby wiedziała więcej, niż mówiła. Innym razem przysiadałyśmy na tarasie ukrytej kawiarni, dzieląc się ciastkiem i pocałunkami.
Wieczory należały do wina, muzyki i cichych rozmów na leżaku, z widokiem na bezkresne niebo. Śmiałyśmy się, dotykałyśmy dłoni, rysowałyśmy sobie palcami coś na ramionach, zostawiając po sobie ślady obecności. Wszystko było proste i dobre, jakby świat zatrzymał się tylko po to, by mogły być razem.
Byłyśmy szczęśliwe. W sposób nieprzesadzony, cichy, głęboki.
***
Ostatni poranek pachniał spokojem. Obudziłam się wcześniej. Nie potrafiłam spać, choć jej oddech przy moim uchu był najpiękniejszym kołysankowym rytmem, jaki znałam. Zsunęłam się z łóżka tak cicho, jak tylko mogłam, i poszłam pod prysznic. Woda była chłodna i orzeźwiająca, jak poranek nad Adriatykiem, a jednak dopiero powrót do sypialni naprawdę mnie obudził.
Stałam przez chwilę w progu, w białym, miękkim szlafroku, i patrzyłam na Dominikę. Spała na boku, w swojej ulubionej koszulce kusej, cienkiej, na ramiączkach, opinającej biodra jak mgiełka. Wyglądała tak niewinnie. Tak pięknie. Jakby całe światło tego poranka chciało zatańczyć na jej skórze. I we mnie wszystko zadrżało, czułość, miłość, pragnienie. Nagle poczułam, jak bardzo ją kocham. Jak bardzo jej pragnę.
Podeszłam do niej cicho. Kucnęłam przy łóżku i opuszkiem palca przejechałam delikatnie od jej ramienia aż po dłoń. Poruszyła się leniwie, przeciągnęła, a potem otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie tym swoim ciepłym, sennym uśmiechem.
– Dzień dobry, kochanie – wymruczała z czułością.
Nie odpowiedziałam słowami. Pochyliłam się i pocałowałam ją w usta, lekko, miękko, tak jakby to był nasz pierwszy poranek razem. A potem... pozwoliłam, by szlafrok zsunął się z mojego ciała i opadł na podłogę jak cichy obłok. Zostałam naga, świadoma swojego ciała, ale nie onieśmielona – wiedziałam, jak na mnie patrzy. Zawsze wiedziałam.
Usiadłam na łóżku obok i wyciągnęłam nogi tak, by spoczęły na krawędzi łóżka, w którym leżała. Wzięłam butelkę balsamu o zapachu kokosa, odkręciłam i zaczęłam powoli wmasowywać go w skórę ud, potem łydek z namaszczeniem, z miękkim uśmiechem, z tą samą czułością, z jaką głaszczę się ukochaną osobę po policzku.
Jej spojrzenie... rozświetliło się. Widziała mnie. W całości, tak jak lubiła najbardziej, a gdy przygryzła wargę, poczułam ten znajomy dreszcz, zanim jeszcze wypowiedziała słowa:
– Mogę pomóc?
Jej głos był jak aksamitny pocałunek w najczulsze miejsce, a ja choć nic nie powiedziałam, już byłam gotowa na jej dotyk.
Odwróciłam się powoli, z uśmiechem. Czułam na sobie jej wzrok zanim jeszcze dotknęła mojej skóry i to oczekiwanie samo w sobie było jak pierwszy pocałunek. Dominika wzięła buteleczkę balsamu, a jej dłonie ciepłe, gładkie zaczęły sunąć po moich plecach. Każdy jej ruch był łagodny, uważny, jakby malowała mnie od nowa.
Ale gdy dotarła do moich pośladków, jej tempo zwolniło. Czułam, jak skupia się tam dłużej, z rozkoszną precyzją, a moje ciało odpowiadało lekkim napięciem mięśni i uśmiechem, którego nie potrafiłam ukryć. Znała mnie zbyt dobrze.
Odwróciłam się do niej, wciąż naga, i przejęłam buteleczkę. Spojrzałam jej w oczy, nim delikatnie nacisnęłam dozownik, a balsam spłynął leniwie po mojej skórze, zatrzymując się na piersiach. Jej wzrok pociemniał, usta się rozchyliły, jakby nagle zapomniała, gdzie jesteśmy.
Dominika podeszła bliżej i zaczęła rozsmarowywać kokosowy balsam, najpierw opuszkami, potem całymi dłońmi, z namaszczeniem niemal duchowym. Dotyk mojej żony był jednocześnie czuły i rozpalający, jakby każda sekunda tej czynności była świętem naszej bliskości. Ja zaś, powoli, jakby w rytuale, zaczęłam zsuwać ramiączka jej koszulki. Odsłaniałam ją centymetr po centymetrze, z szacunkiem dla jej ciała, jakby było najcenniejszym darem.
Gdy nasze usta się spotkały, wszystko stanęło w miejscu – oprócz naszych serc, które biły już szybciej. Ten pocałunek był cichy, miękki, ale z ogniem, który płonął pod powierzchnią. Przestałyśmy mówić, bo nie trzeba już było słów.
Pomogłam jej zsunąć koszulkę do końca, całkiem odsłaniając jej ciało. Balsam znów znalazł drogę na jej skórę – tym razem na jej piersi, które rozsmarowywałam z uważnością, czułością i oddaniem. Potem delikatnie położyłam ją na łóżku, jakby była z porcelany.
Ujęła własne piersi, w geście, który był jednocześnie zaproszeniem i obietnicą, a ja pochyliłam się nad nią, całując ją między nimi, muskając, smakując, powoli wędrując niżej. Wiedziałam, że dotykam jej świata najwrażliwszego. Jej oddech przyspieszył, biodra lekko drgnęły. Byłyśmy tylko my w bezczasie, w ciszy poranka, w miłości, która rozpalała, ale też koiła.
Byłam szczęściem. Byłam pragnieniem. Byłam jej.
Z każdą chwilą jej ciało stawało się dla mnie świętym miejscem, pełnym drżącej łagodności i ciepła, które znałam tylko ja. Moje usta wędrowały powoli po jej skórze, zostawiając za sobą ślad oddechu, wilgoci, czułości. Nie spieszyłam się, kochałam przecież nie tylko to, co mogłam dać jej ciału, ale też to, jak jej dusza na to reagowała. Dominika rozluźniała się pod moim dotykiem jak rozkwitający kwiat w porannym świetle.
Gdy dotarłam między jej uda, czułam ciepło i napięcie jednocześnie, jakby każda komórka jej ciała czekała na ukojenie. Rozchyliła dla mnie nogi bez słowa, tylko z tym spojrzeniem z tym błyskiem pełnym zaufania i pragnienia, który widuję tylko w jej oczach. To spojrzenie rozpalało mnie od środka, a jednocześnie koiło.
Zaczęłam powoli samym językiem, delikatnym, uważnym. Słuchałam jej ciała, wpatrywałam się w każdy oddech, każdy drgający mięsień, w jej rozchylone usta, w dłoń wplecioną w pościel. Była dla mnie mapą, a ja czytałam ją jak najpiękniejszy list miłosny.
Jej biodra zaczęły poruszać się w moim rytmie, a ja, czując jak bardzo jest już blisko, wsunęłam do niej delikatnie palce, najpierw jedno, potem drugie, głaszcząc ją od wewnątrz, jakby każde wnętrze jej ciała było tajemnicą, którą chciałam nie tyle odkryć, co uczcić.
Jednakże nie skończyłam na tym. Obok łóżka, w szufladzie, czekał nasz mały sekret, biały, gładki, piękny w swojej prostocie dildo. Wzięłam go powoli, jakby to był rytuał, pokazałam jej, a ona tylko skinęła głową z uśmiechem i rozchyliła nogi szerzej, gotowa na więcej, nie tylko przyjemności, ale też bliskości, którą to narzędzie potrafiło pomnożyć.
Zamieniłam palce na niego powoli, z troską. Ona drgnęła, z jękiem, który był nie tyle głośny, co prawdziwy. A ja znów pochyliłam się ustami nad jej kobiecością i wtedy wszystko zlało się w jedno. Ruchy mojej dłoni, delikatna pulsacja, język, oddech, nasze spojrzenia.
Dawałam jej wszystko. Bo ją kochałam. Bo to nie było pragnienie, to było oddanie.
Czułam, jak się rozpada w moich dłoniach, jak faluje pod dotykiem, jak świat dla niej przestaje istnieć poza tą chwilą.
– Jeszcze trochę, skarbie... – wyszeptałam w pocałunku, muskając czubkiem nosa jej rozgrzany policzek. – Ufasz mi?
Jej spojrzenie zgaszone światłem poranka, ale pełne czułości, wystarczyło za odpowiedź. Dotykałam jej, nie tylko ciałem, ale sercem. Byłyśmy w naszej bańce, w intymnym świecie zbudowanym ze splotów dłoni, westchnień i miękkiej pościeli pachnącej porankiem i balsamem o zapachu kokosa.
Na moment wyjęłam z niej biały gadżet, jakby świat na chwilę przystanął, byśmy mogły go wspólnie ucałować niby w podzięce, niby z figlarnym gestem. Śmiała się cicho, szepcząc moje imię, a ja nie przestawałam kochać jej każdą cząstką siebie. Zanurzyłam go ponownie w niej, powoli, z pieszczotą, jakby każde wniknięcie było ślubowaniem czułości.
A potem nasze usta się odnalazły łapczywie, z głodem, który zna tylko miłość. Pocałunki były głębokie, wilgotne, pełne nieposkromionego pragnienia, ale między nimi zsuwałam się ustami niżej po jej szyi, po piersiach jakby moje ciało modliło się do jej ciała. Smakowałam ją, oddychałam nią, byłam tylko dla niej.
W końcu usiadłam, rozchylając nogi z pełnym, niemym zaproszeniem, które nie wymagało słów. Moje spojrzenie mówiło wszystko: „Teraz ty, moja miłości”. A ona odpowiedziała ruchem ciała wolnym, stanowczym, jakby znała każdą drogę do mojego wnętrza.
Zsunęła się w dół łóżka i ułożyła między moimi udami z tą samą czułością, jaką wkłada się w głaskanie najcenniejszego skarbu. Jej usta dotknęły mnie miękko jak piórko, jak obietnica, a język zaczął rysować we mnie niewidzialne litery, słowa, które znały tylko nasze dusze. Z każdą chwilą moje ciało stawało się coraz bardziej niespokojne, drżało, podrygiwało w rytm, który ona znała lepiej niż ja sama.
Była jak muzyka, cicha, ale poruszająca każdą strunę. Jej język, ciepły i wilgotny, sunął powoli, raz delikatnie, raz głęboko. Przerywała czasem, by spojrzeć na mnie, by uchwycić mój oddech, zanim znów zatonęła w mojej kobiecości. W moim środku tlił się ogień, nie nagły, lecz palący, rosnący z każdą sekundą.
Moje palce wplatały się w jej włosy, prowadząc ją z delikatną zachłannością. Czasem szeptałam jej imię, czasem po prostu jęknęłam, bezgłośnie, tylko ciałem. Znała mnie jak nikt. Kochała mnie jak nikt. A ja oddawałam się jej bez reszty, bo tak właśnie wyglądała miłość. Nasza.
Kochałyśmy się na zabój, ale z czułością, z oddaniem, z tą miękką siłą, jaką znają tylko kobiety.
– Powoli, skarbie... – szepnęłam, kiedy mój oddech już nie nadążał za rytmem pragnienia.
Czułam, jak ciało faluje, jakby każda fala zbliżała mnie do brzegu, którego tak bardzo pragnęłam dotknąć. Dominika to wyczuła. Znała mnie zmysłem, którego nie da się nauczyć, on płynął z miłości. Zamiast ust, których ciepło wciąż tliło się na mojej skórze, poczułam jej palce. Zanurzyła je we mnie z łagodną stanowczością, a moje biodra odpowiedziały same, unosząc się w jej kierunku, jakby błagały, by pozostała.
Jęknęłam, miękko, głęboko rozchylając usta, z których wydobywała się nieokiełznana symfonia. Moje ciało mówiło do niej językiem drgań i napięć. Moje spojrzenie, zgaszone półcieniem i wilgocią pragnienia, szukało jej pełne błagalnej miłości. Sama sobie pomagałam, palcami pocierając wrażliwe miejsce, prowadząc siebie na krawędź rozkoszy, a Dominika... ona była moim przewodnikiem.
Fale błogości napływały coraz szybciej, jakby morze miłości wzbierało we mnie aż po brzegi. Byłam pełna – sobą, nią, nami. Aż w końcu...wszystko się we mnie otworzyło. Ciało znieruchomiało, po czym eksplodowało serią cichych, drżących spazmów, które przetoczyły się przeze mnie jak ciepły prąd. Ekstaza przyszła w drgawkach, w zaciśniętych palcach na jej nadgarstku, w niemym okrzyku, który tylko ona potrafiła usłyszeć sercem.
A potem... poczułam jej usta. Czułe, spokojne, kojące. Całowała mnie, moje uda, moje podbrzusze, mój brzuch, moje serce. Każdy pocałunek był jak opatrunek z miłości. Jakby chciała zamknąć to, co się właśnie otwarło – z wdzięcznością i czcią.
Leżałam bez słów, wciąż z nią spleciona, oddech po oddechu odzyskując ciszę. W mojej głowie i ciele zostały tylko echo – czułości, miłości i tego jedynego uczucia, które mogłyśmy nazwać tylko w jeden sposób:
My.
To nie był jednak koniec. Miłość Dominiki miała w sobie więcej niż tylko jeden finał – była jak długa pieśń, której refren powracał z każdym spojrzeniem, z każdym muśnięciem. Gdy moje ciało powoli opadało po fali rozkoszy, ona wciąż była głodna dawania – jakby spełnienie, którego mi właśnie dała, stało się dla niej początkiem, nie końcem.
Delikatnie mnie obróciła, a ja posłusznie ułożyłam się na brzuchu, potem na klęczkach, pochylona nad poduszkami. Czułam jej wzrok pełen uwielbienia i zaraz potem... jej usta. Cichy, niemal nabożny pocałunek, złożony na miejscu, w którym moje serce zdawało się bić najgłośniej.
Nie spieszyła się. Zanurzyła palce we mnie z uważnością bez nacisku, bez gwałtowności, jakby nie szukała już spełnienia, ale samej drogi do niego. Ciało reagowało mimo siebie, jęknęłam miękko, biodra poruszyły się w rytm, który podpowiadała jej dłoń. Ale to nie był rytm szybkiej rozkoszy, to było jak spacer przez kwitnący sad, gdzie każda chwila ma znaczenie.
– Kocham cię – powiedziałam bez głosu, tylko poruszeniem ust, mając nadzieję, że usłyszy to skórą, oddechem, pulsem.
Dominika zbliżyła się do mnie, pochyliła nad moimi plecami i dotknęła ich ustami, zsuwając pocałunki niżej, ku lędźwiom. Palce wciąż były we mnie, lecz teraz... tylko trzymały mnie w miejscu, jakby przypominały, że jestem jej cała, bez reszty.
W tej chwili nie było pośpiechu. Były tylko drżenia, głębokie oddechy i spokój pomiędzy falami.
Nie wiem, jak dokładnie do tego doszło. Może to było spojrzenie, może szept, a może po prostu czułość, która aż w nas pulsowała. Znalazłam się ponad Dominiką, nasze ciała ułożyły się w naturalnym splocie, jakbyśmy robiły to od zawsze. Nasze nogi leżały na sobie nawzajem, a twarze miały najpiękniejszy widok, jaki można sobie wyobrazić, bliskość ukochanej kobiety. Jej zapach, ciepło, intymność.
Pocałowałam ją tam. Powoli, z czułością, jakby każdy mój ruch miał wypowiadać miłość, którą noszę w sobie dla niej. Język zataczał miękkie kręgi, smakując jej delikatność, a dłoń ślizgała się po jej biodrze, czując każdy drżenie, każdy cichy oddech.
Ale ona… o mój Boże, ona była jak ogień. Jakby nagle zapragnęła spalić cały świat tylko dla mnie. Jej język był nie do zatrzymania, jej pasja rozbrajająca. Straciłam rytm, próbując utrzymać się na niej, kontynuować, ale było mi coraz trudniej. Moje biodra drżały, oddech rwał się w strzępy, a głowa opadała bezwładnie do tyłu.
– Kochanie… – jęknęłam bezwiednie, poddając się temu, co mi dawała.
Nie byłam już w stanie się skupić. Uniosłam się lekko, prostując plecy, pozwalając sobie na chwilę bezwładności, ale nie przestawałam pieścić jej dłonią. Czułam, jak jej ciało odpowiada, drgało pod moimi palcami z tą samą intensywnością, z jaką ja się w niej zatracałam.
Nie wiem, która z nas była bardziej zachłanna, bardziej spragniona. Ja, drżąca z rozkoszy i napędzana jej językiem? Czy ona, która z taką pasją oddawała się mnie, jakby każda sekunda była spełnieniem?
Byłyśmy jednością. Ruch i rytm. Namiętność i oddanie. Dawałyśmy sobie wszystko, dokładnie tak, jak kocham. Z serca, z duszy. Do końca.
Kiedy nasze oddechy zwolniły, a drżenie powoli ustępowało błogiemu ciepłu, uniosłam głowę i spojrzałam na Dominikę. Jej oczy były półprzymknięte, usta rozchylone, policzki zaróżowione, wyglądała jak uosobienie spełnienia, a jednocześnie… wciąż spragniona.
Bez słów zrozumiałyśmy się idealnie. To było coś, czego nie da się wytłumaczyć, połączenie dusz i ciał, które rozmawiały sobą, bez potrzeby słów. Wsunęłyśmy się w siebie na nowo, delikatnie układając nasze uda tak, by się zetknęły, splecione niczym płatki kwiatu w południowym słońcu.
Dotyk jej skóry, ciepło między nami, powolne ruchy, wszystko było jak sen utkany z aksamitnych wrażeń. Poczułam, jak nasze kobiecości spotkały się i zaczęły wzajemnie napędzać. Fala po fali. Czułam ją całą sobą. Każdy mięsień, każdy drgający nerw był teraz tylko dla niej i od niej.
Patrzyłyśmy sobie w oczy. Blisko. Szeptałam jej imię, a ona moje, drżąc. Przesuwałam palcami po jej udzie, po brzuchu, aż zatrzymałam się na biodrze, trzymając je jakby bałam się, że ten moment mógłby zniknąć.
Nasze ciała tańczyły, szukały tego samego rytmu. Aż w końcu... odnalazły go. I wtedy nie było już dwóch osób. Byłyśmy jedną. Zanurzoną w rozkoszy, w miłości, w tej jedynej chwili, kiedy cały świat znika, a zostaje tylko „my”.
Rytm naszych ciał był jak muzyka, którą tworzyły same siebie, biodra tańczyły w równym tempie, ślizgając się i ocierając z każdym kolejnym ruchem, coraz intensywniej, coraz śmielej. Fale rozkoszy wzbierały w nas jak przypływ, a pokój pulsował naszymi jękami, przyspieszonym oddechem i cichymi westchnieniami pełnymi napięcia.
Patrzyłyśmy sobie w oczy, oparte na przedramionach, uśmiechając się do siebie przez tę falującą bliskość, która z sekundy na sekundę stawała się nie do zniesienia, tak słodko intensywna, ale w końcu kontakt wzrokowy się rwał, głowy same opadały w bok, unosiły się do tyłu, gdy nasze ciała zaczynały wić się pod naporem narastającej ekstazy.
Zbliżało się to nieuchronne... to cudowne... Przypływ. Szczyt. Zanurzenie.
Przyciągnęłyśmy się jeszcze bliżej, jakbyśmy chciały siebie nawzajem ochronić przed siłą tej fali, i wtedy to się stało, nasze ciała zadrżały, przeszyte elektrycznym wyładowaniem rozkoszy. Krzyki, westchnienia, śmiech i łzy w jednym, a potem tylko my, wtulone, zsynchronizowane w oddechu i biciu serc.
Objęłam ją mocno, delikatnie.
Nasze usta znów się spotkały, nie w porywie namiętności, ale w pocałunku, który smakował spełnieniem i bezpieczeństwem. Jej czoło dotknęło mojego, nasze nosy się muskały, a ja czułam, że to właśnie tu w tej chwili istnieje cały mój świat.
Wtuliłyśmy się pod lekką kołdrę, która otuliła nasze nagie ciała jak mgła o poranku. Jej dłoń spoczęła na moim biodrze, moja na jej talii. Milczałyśmy przez chwilę, uśmiechając się tylko do siebie jak dwie dziewczyny, które właśnie opowiedziały sobie wszystko bez słów.
— Kocham cię — wyszeptałam w jej włosy, wciąż pachnące odrobiną lawendy i nocy.
— Ja ciebie bardziej — odpowiedziała, chichocząc miękko.
Zamruczałam z rozbawieniem, jeszcze bardziej się wtulając. I tak leżałyśmy, rozmawiając półgłosem, przeplatając żarty z czułymi wyznaniami, aż w końcu cisza znów przyszła tym razem łagodna, miękka i spokojna. Nasza.
Leżałyśmy wtulone, nasze ciała jeszcze cicho drgały od wcześniejszych uniesień, jakby wspomnienie rytmu wciąż krążyło pod skórą. Kołdra była tylko tłem, niepotrzebna, ciepło dawała bliskość, która nas nie opuszczała.
Dominika miała policzek oparty o moje ramię, a palcami leniwie rysowała wzory na moim brzuchu. Uśmiechałam się, czując, jak pod opuszkami niespiesznie tańczy czułość.
— Gdyby tak każdy poranek zaczynał się tak... — mruknęła miękko, z półprzymkniętymi oczami.
— …to byśmy chyba musiały poprosić los o zapas elektrolitów i urlop bezterminowy — odparłam z cichym śmiechem, całując ją w czubek głowy.
Spojrzała na mnie, trochę rozmarzona, trochę rozbawiona.
— Ale serio, Ani... To było... no, wiesz. Wciąż mnie ciarki przechodzą. Kocham to, jak się kochamy.
Złapałam jej dłoń i splotłam nasze palce.
— Ja też. Kocham każdą naszą pieszczotę. I to, jak mnie całujesz, i to, jak się śmiejesz po wszystkim. Kocham cię całą, moja żono.
Zaśmiała się miękko, przysuwając się jeszcze bliżej. Westchnęłyśmy jednocześnie, jakby nasze serca też właśnie się przytuliły.
— To co? Może tak codziennie, aż do emerytury? — szepnęła z psotnym błyskiem w oku.
— Codziennie — przytaknęłam. — A potem jeszcze po emeryturze. Będziemy najseksowniejszymi staruszkami na osiedlu.
Parsknęłyśmy śmiechem.
Przez chwilę było tylko mruczenie, przeciąganie się, muśnięcia palcami. Potem Dominika spojrzała w okno, za którym świat budził się do życia, i powiedziała cicho:
— To już nasz ostatni dzień tutaj...
Poczułam, jak we mnie też coś się ścisnęło. Tak szybko to minęło. Każda noc, każdy poranek był jak z innego świata, nasz prywatny raj, do którego nie wkradał się żaden obowiązek ani budzik.
— Trochę żal — przyznałam. — Mogłabym jeszcze tak kilka dni. Albo miesięcy.
Dominika uniosła się lekko na łokciu.
— Ale wiesz... tęsknię już za Julkiem. Za jego buziakiem o poranku, jak się cieszy, że jesteśmy razem.
Uśmiechnęłam się szeroko.
— Ja też. To jest jedyny i najważniejszy powód, dla którego cieszę się, że wakacje się kończą.
Zrobiła rozczuloną minę.
— Czyli... nasza podróż poślubna była idealna?
— Była dokładnie taka, jak powinna. Nasza, z każdą namiętnością, każdą rozmową, każdą chwilą.
— I z Tobą. To znaczy z tobą u boku. To jest właśnie to.
Znów się pocałowałyśmy. Już spokojnie, bez napięcia, bez gorączki. Tak... domowo. Jak dwie kobiety, które w końcu znalazły swoje miejsce.
***
Śniadanie zjadłyśmy na tarasie, w promieniach wciąż ciepłego poranka. Kawa smakowała dziś inaczej może przez senność, może przez to, że to już ostatnia filiżanka tutaj. Chleb z pomidorami, owoce, kilka żartów, kilka spojrzeń ponad kubkami.
Potem pakowanie, między fałdami sukienek i kostiumów kąpielowych ukryłyśmy ostatnie westchnienia urlopu. Dominika roztrzepana, ja jak zwykle nadgorliwa, zamki walizek zsunęły się z cichym kliknięciem jakby chciały powiedzieć: „czas ruszać”.
Zanim jednak opuściłyśmy ten nasz azyl, poszłyśmy jeszcze na chwilę na plażę. Bez tłumów, tylko my i miękki piasek. Szłyśmy boso, trzymając się za ręce, ślady zostawiając obok siebie. Słońce głaskało nas po plecach, a fale obiecywały, że będą tu, kiedy znów wrócimy.
— Dobrze nam było, co? — zapytała Dominika, zapatrzona w dal.
— Jeszcze lepiej niż marzyłam — odpowiedziałam cicho.
A potem już droga. Auto, muzyka, ciche śmiechy, rozmowy o tym, co dalej. Lot do domu.
Wracałyśmy nie do rzeczywistości, ale do naszego świata. Już nie dziewczyny zakochane, a żony. Już nie uciekinierki od codzienności, ale kobiety, które wiedziały, że ta codzienność będzie ich wspólnym dziełem.
Julek czekał na nas z babcią. Gdy tylko zobaczył nas na schodach, rzucił się w ramiona, śmiejąc się radośnie. Przytulał raz mnie, raz Dominikę, jakby chciał się upewnić, że wróciłyśmy naprawdę.
— Ale długo was nie było! — zawołał z wyrzutem i tęsknotą, po czym dodał z dumą: — Ale teraz mam dwie mamy!
Dominika się roześmiała, ja zakryłam usta dłonią, wzruszenie ścisnęło mnie za gardło.
Wieczorem siedzieliśmy we trójkę na kanapie, ciasno przytuleni, z kubkami kakao i Czterema Pancernymi w tle, których nasz syn bardzo polubił i oglądał nałogowo.
Od następnego wracałyśmy do pracy, ja do biura, ona do przedszkola, zaczynając nowy rozdział w roli przedszkolanki, ale to nie budziło lęku, bo to, co najważniejsze, już miałyśmy.
Miłość. Dom. Siebie.
2 komentarze
abigail
Ślicznie opisane! Ale my dziewczyny, jakby intuicyjnie dobrze wiemy jak dać szczęście drugiej osobie. A najważniejsze że w tym wszystkim nie jest ważny seks tylko dla seksu ale wzajemna miłość i oddanie.
1234
super peknie napisane' cudowne
1234
@1234 mam dwa pytania 1 czy to jusz konec uwiedzionei przez niane 2 bedzie kontynuacja przygody w gimnazium