Za późno

KIEDYŚ

Ludwik to świnia. Obserwowałem go przy stole, gdy żarł oboma łapami, sztućców nie używał, oblizywał się po tłustych polikach, w jednej ręce kieliszek z wódką, w drugiej schabowy, obgryzał jakby nigdy nie jadł, jakby ostatni kęs świata. Tylko skończył, to brał następnego, i następnego, następnego, po kolei jak leciało: schabowy, sznycel, mielony kotlet, z piersi kurczaka, kawałek kiełbasy, chleb maczany w sosie i wódka, wiecznie wódka. Tomasz mówił, że gdy przechodził pod drzwiami od toalety, słyszał odgłosy wymiotne, mocne darcie. Stawiam wypłatę, że w środku był Ludwik.

Ludwik to sknera. Jak można z pustymi rękoma w gości przychodzić - to raz. Potem obżerać wszystko, a przy stole przecież kobiety i dzieci, jak można na innych nie zwracać uwagi, chlew robić - to dwa.  No ale przecież mówimy o człowieku, który na gapę tramwajem jeździł, który w lumpeksie bieliznę kupował, a fuj, po kimś innym nosić, jak można, żeby te parę złotych zaoszczędzić, a fuj! W kościele przestał dawać na składkę, zerkałem specjalnie, co tydzień, i nic, kompletnie nic, nawet się nie zawahał, żeby do kieszeni sięgnąć. I mam niezbite dowody, opowieść z pierwszej ręki, że dzieciakom drzwi nie otworzył, gdy kolędę przyszły śpiewać.  

Ludwik to mitoman. Nakłamał mi kiedyś, że jego siostrzeniec dwie dyskoteki ma. Potem się okazało, że to ulicznik, kryminalista zwykły, za narkotyki go zatrzymali, jak w jakieś odrapanej kamienicy się odurzał. Albo ta historia o ciotce z Sosnowca, która umarła w starczej agonii, zostawiła mu dom za osiemset tysięcy, całość dla niego tylko do użytku, albo na sprzedaż. Ściemniacz, krętacz, nie człowiek!

Ludwik to tchórz. Czy można kogoś mężczyzną nazwać, gdy znienacka rzucasz pracę, znajomych, wszystko, pakujesz manatki i wyjeżdżasz za granicę? Taki swój chłop, taki patriota! A przy pierwszych kłopotach czmycha do obcych, na jakąś rzeźnię, świniaki rudzielcom zarzynać. Potem przyjeżdża na urlopy do Polski. Raz, drugi, trzeci. Zegarek na skórze, drogi pasek, spodnie za pół mojej wypłaty, buty jak z teledysku. Burak! Musi zaznaczyć: ja teraz panisko, szlachta, półka wyżej, obserwujcie i wzdychajcie, coście w Polsce zduszeni jak ogóry. Burak, po prostu burak!


  
DZIŚ

Ludwik – ten to był oryginał. Pamiętam, jak kiedyś na biesiadzie u Tomasza, chyba sztućców zabrakło czy coś, w ogóle się nie krępował, rękoma jadł, jedno po drugim, tak w jego stylu, futrował wszystko w zasięgu wzroku. Wiesz, Tomasz pozapraszał tych swoich notabli, siedziały te krawatowe ważniaki z rodzinami, a Ludwik i napity, i głodny. A sztućca wolnego wokoło żadnego. To brał rękoma jednego kotleta za drugim. I tu setka, tam setka, popijał sobie z gracją. Kto inny by się bał, ale nie Ludwik. Zero konwenansów. Tomasz, ta świnia potem rozsiewał plotki, że mu Ludwik łazienkę zarzygał. Ludwik by tak nie zrobił, opanować to on się umiał. Ale nawiasem mówiąc, to nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu go wykończyło. Za wcześnie ten zawał, za wcześnie. Tuszę też swoją miał, serce nie podało krwi i nie ma chłopa. Za to ile wspomnień!

Ludwik – chłop z zasadami był. Powiedział kiedyś Tomaszowi, że jak on go tak traktuje, to do niego na biesiady bez flaszek będzie przychodził. Słowa dotrzymał, do innych zawsze z prezentami i popitką, do Tomasza puste łapy. Na księdza też był cięty. Pamiętam, ksiądz nakłamał matce Ludwika, że od 15 lat jeździ tym samym autem – Ludwik o mało go za szmaty z domu nie wyrzucił. A to przecież wizyta po kolędzie była, matka Ludwika już schorowana, no i słuchać musiał jak klecha staruszkę kłamie. Wiedział, że pleban co dwa, trzy lata kupuje sobie nowe auto, ta sama marka i model, ten sam kolor, ale zmienia na świeżyznę, z lepszym wyposażeniem, osiągami. Babciom mówi, że ten sam, żeby się nie pokapowały i na ofiarę dawały. Ludwik, chociaż chłop oszczędny, to rozpustę kościelnych znosił, ale robienie osła z chorej matki – to za wiele! Po tej kolędzie Ludwik nie mógł na księdza patrzeć. Do kościoła chodził, bo pobożny, ale na ofiarę już nigdy nie dał. Zasadniczy. No i dobrze, klechom nigdy dość! Rozpusta i obłuda!

Ludwik to był poczciwota. Za tego gagatka od siostry podobno karku nadstawiał, zaręczał, na komisariaty i po sądach chodził. Gówniarz okłamał, że jakieś puby, kluby prowadzi, a zwykły ćpun i diler był! Potem z wdzięczności kochany siostrzeniec jeszcze wplątał go w aferę z tym domem w Sosnowcu. Ludwik wtedy taki blady chodził, niewyspany, oczy podkrążone. Małolat jednego gwoździa w trumnę mu wbił, nie ma co gadać.  

Ale miał jaja ten Ludwik, przyznam. Jak matka umarła i go zwolnili, od razu do pracy na saksach pofrunął. Rzeźnia, nie rzeźnia, ciężka fizyczna robota, to i swoje zarobił. Ja bym się wyjechać bał, przyznam. Ale nie Ludwik. Przygoda, biesiada, to był cały on. A jak z tej zagranicy przyjeżdżał... Nowa wersja: wymuskany, ładnie ubrany, światowiec, inny, jakby młodszy. Brakuje go. Mógł urlopować po Majorkach, Bahamach, stać go pewnie było. A on wolał do nas, na polską ziemię, przyjść, pogadać, popić. Polak, prawdziwy Polak!

JackGrand

opublikował opowiadanie w kategorii dramat, użył 943 słów i 5337 znaków. Tagi: #śmierć #zal #zapozno

1 komentarz

 
  • Malolata1

    To jest to! Oklaski!

    19 lis 2017