W przedwojennym lotnictwie polskim do nawigacji stosowano tzw. metodę "lotu obserwowanego". W skrócie polegało to na tym, że lecąc z jednego punktu do drugiego, należało obserwować leżące między tymi miejscami charakterystyczne punkty w terenie i kontrolować prędkość lotu oraz czas, żeby trafić do wyznaczonego przed startem miejsca lotu. W załogach lotniczych nie było wyszkolonego nawigatora, a tzw. obserwator, który obok swoich podstawowych zadań, jakimi była współpraca lotnictwa z armią lądową, pomagał pilotowi w orientacji w terenie. Z powodu prymitywności tej techniki, częstym było po prostu pobłądzenie załogi samolotu, która jakoś musiała odszukać punkty pozwalające znaleźć drogę. Pomocą w tym były m.in. tablice z nazwami miejscowości umieszczone na dworcach kolejowych, które można było dostrzec z niskiego pułapu.
Pewnego razu, w Szkole Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, na ćwiczebny lot poleciał pilot z kandydatem na przyszłego obserwatora. Po iluś tam minutach lotu, początkujący obserwator zgubił drogę. Pilot podleciał więc nad pierwszą z brzegu linię kolejową, według której miał nadzieję dotrzeć do stacji kolejowej, gdzie po przeczytaniu tablicy z nazwą miejscowości, zorientowaliby się, gdzie się znajdują. Dolecieli nad jakiś dworzec, pilot obniżył lot, obserwator odczytał nazwę stacji, po czym zaczął szukać jej na mapie. Szukał, szukał. I nie znalazł. Bezradny pilot poleciał w kierunku Wisły, by wraz z nią dotrzeć w okolice Dęblina i trafić na lotnisko. Rzekę oczywiście znalazł, lotnisko też, wylądowali, i po wyjściu z samolotu pilot pyta:
– Nie mogłeś znaleźć na mapie stacji?
– Nie mogłem – odpowiedział kursant. – Miała jakąś idiotyczną nazwę, nie ma takiej na mapie.
– No to jak się ona nazywała?
– Cukier krzepi.
1 komentarz
TakiJeden
Ta anegdota przypomniała mi pewną historię, o której opowiadał w swoich wspomnieniach Michał Scipio del Campo, prekursor polskiego lotnictwa w pierwszych latach XX wieku.
Pewnego razu, gdy leciał nad Podolem swoim Bleriotem, silnik samolotu zgasł i nie dał się uruchomić. Awaryjne lądowanie wymagało jakiegoś w miarę odpowiedniego miejsca. Pilot niedaleko dostrzegł łąkę, do której doleciał lotem szybowym i szczęśliwie wylądował. Podczas dobiegu okazało się, że łąka nie dość, że jest za krótka, to jeszcze kończy się nasypem kolejowym. Ale prędkość była już niewielka i samolot zatrzymał się na tym nasypie beż szkody dla lotnika, a jedynie śmigło złamało się.
Wkrótce ma miejscu zdarzenia pojawili się liczni mieszkańcy pobliskiej wsi, dla których widok z bliska samolotu był czymś niewiarygodnym i nieoczekiwanym. Wśród gapiów znalazł się też ksiądz z tejże wsi, również jak wszyscy podekscytowany tym niecodziennym widowiskiem. Dość długo się przyglądał, aż wreszcie zdobył się na odwagę i nieśmiało zapytał pilota,
- Najmocniej przepraszam, ale proszę mi powiedzieć jak pan zatrzymuje samolot, gdy nie ma takiego nasypu?
MEMedit
@TakiJeden "(...)

- Najmocniej przepraszam, ale proszę mi powiedzieć jak pan zatrzymuje samolot, gdy nie ma takiego nasypu?"
A swoją drogą, przynajmniej przed wojną, był taki przesąd, że uszkodzenie śmigła przy lądowaniu wieszczyło szybkie nadejście śmierci dla lądującego. A tu del Campo dożył prawie setki...
TakiJeden
@MEM
Jeszcze wracając do Twojej anegdoty lotniczej.
Melchior Wańkowicz za wymyślenie tego hasła otrzymał honorarium w wysokości 5000 złotych (ówczesnych oczywiście). To była bardzo znacząca suma, bo np. samochód DKW F7 (co prawda nie najwyższej klasy) kosztował ok. 4000 złotych.
A o tym, że to hasło reklamowe było powszechne, świadczy relacja pewnego Francuza podróżującego po naszym kraju w 1932 roku. Był zaskoczony, że prawie wszystkie stacje kolejowe mają tę samą, trudną do wymówienia nazwę "Cukier krzepi"
Ot takie ciekawostki. Pozdrawiam.
MEM
@TakiJeden "Melchior Wańkowicz za wymyślenie tego hasła otrzymał honorarium w wysokości 5000 złotych (ówczesnych oczywiście). To była bardzo znacząca suma, bo np. samochód DKW F7 (co prawda nie najwyższej klasy) kosztował ok. 4000 złotych."
Wańkowicz później powtarzał, że to największe honorarium na świecie za raptem dwa słowa.
Większość ówczesnych stacji kolejowych miało, nie licząc nazwy stacji, wywieszoną tę reklamę.
Tak.
A te 5000 zł (wtedy równowartość około 1000 dolarów USA) to na dzisiejsze pieniądze byłoby około 90 tysięcy zł. Też na jakiś samochód by wystarczyło, czyli w sumie zarobki nie zmieniły się nam od przedwojennych czasów – wtedy przeciętny robotnik zarabiał około 120 zł miesięcznie. Wot, stabilność.
"A o tym, że to hasło reklamowe było powszechne, świadczy relacja pewnego Francuza podróżującego po naszym kraju w 1932 roku. Był zaskoczony, że prawie wszystkie stacje kolejowe mają tę samą, trudną do wymówienia nazwę "Cukier krzepi""
No i właśnie dlatego kandydat na obserwatora na dworcu kolejowym przeczytał "cukier krzepi".