Zdrajca, cz.3

Laura
Budzę się ze strasznego koszmaru. Rękoma szukam Piotra, który powinien leżeć obok mnie, wyczuwam tylko jeszcze ciepły materac i wgniecioną poduszkę. Wstaję. Rozglądam się w poszukiwaniu ubrania, ale nie znajduje go. Na podłodze leży tylko dres w którym śpię…
…i uświadamiam sobie, że to co mi się śniło nie było tak naprawdę snem.
W pośpiechu ubieram buty i zbiegam najpierw z podestu, a później po schodach. Sprawdzam po kolei wszystkie pomieszczenia w północnej części budynku. Szukam Piotra, ale nie mogę go znaleźć. Ostatnią moją nadzieją jest stołówka. Wpadam do niej, ale nie widzę go wśród obecnych. Za to zauważam kogo innego.
Przy jednym z wielu stołów siedzi Dante Foster. Głowę ma zwieszoną i nawet nie tknął jedzenia na tacy. Siadam obok niego.
- Co jest dzisiaj na śniadanie?
Jego miska pełna jest rzadkiej owsianki, a czerstwy chleb leży obok z dziurą w samym środku. Kubek jest prawie pusty. Podnoszę go chcąc wypić ostatnie krople. Biorę łyk i krzywię się z niesmakiem.  
- Słuchaj…
- Już wszystko wiem – przerywa mi.
W moich oczach pojawiają się łzy. Po raz kolejny.
- Tak mi przykro. Gdybym jej nie zostawiła…
- To nie twoja wina. Miałaś prawo nie wiedzieć, że ten gówniarz wywinie taki numer.
- Mimo tego przykro mi. Znajdziemy go. Weź sobie wolne, dobrze ci to zrobi… i nie pij więcej alkoholu. Nie będzie to miało dobrego wpływu na ciebie i innych.
- Co ty możesz o tym wiedzieć. Nigdy przecież nikogo nie straciłaś.
Zmuszam się by nie wybuchnąć. W nocy stracił dziewczynę, zrozum go – myślę. Niestety słowa same ze mnie wypływają, zupełnie niekontrolowane.
- Rzeczywiście. Masz rację – mówię. – Straciłam rodzinę… i chłopaka, którego kochałam i jeszcze kocham. Rzeczywiście… co ja mogę wiedzieć o stracie.
- Przepraszam. Ja…
- A skąd mogłeś wiedzieć – przerywam mu. – Weź sobie wolne. To nie prośba, a rozkaz.
Wstaję i wychodzę. W drzwiach mijam jednego z instruktorów. Zaczepiam go. Rudowłosy ochoczo zgadza się na wzięcie sobie wolnego. W zamian za to ja mam zająć się jego podopiecznymi.

Na placu ćwiczeń stoi niewielu uczniów. Są to nastolatkowe przywiezieni miesiąc temu. Niektórzy już ćwiczą, a inni stoją w grupkach i rozmawiają. Głośnym gwizdkiem zmuszam ich do ustawienia się w dwuszeregu. Większość jest na tyle zdyscyplinowana by posłuchać, lecz niektórzy się ociągają.
- Robicie dziesięć kółek wokół placu. Ci którzy ociągali się z ustawieniem robią ich dwa razy tyle. A teraz biegiem!
W czasie gdy adepci biegają moją głowę zaprzątają kłębiące się w niej myśli. Czy to na pewno ten chłopak którego złapali? pytam samą siebie. Przecież to nie musiał być on, mógł to zrobić każdy kto w tym czasie nie spał, kto pełnił watrę, a może nawet jeden z rekrutów lub adeptów to zrobił. I tak ważniejsze jest to dlaczego to zrobił, kto mu to zlecił i po co? Zresztą nieważne. Przecież jak sprawa się zakończy wszystko wróci do normalnego stanu rzeczy. Wszystko chyba będzie dobrze?  
- Dobrze – odzywam się gdy ostatni z rekrutów dysząc zatrzymuje się obok swojego kolegi. – zaczniemy od walki wręcz.
- Dlaczego nie od strzelania? To chyba jest ważniejsze – odzywa się któryś z uczniów.
Nie mogąc go znaleźć każe mu wystąpić. Z drugiego szeregu wychodzi chuderlawy blondyn. Jego piwne oczy patrzą na mnie ze wzgardą i wyższością.  
- Powiedz mi proszę, co zrobisz jeśli będziesz blisko wrogiego żołnierza, lub kogokolwiek kto życzy ci źle i cię zaatakuje, bądź skończą ci się naboje, albo nawet to i to – chłopak milczy. – Tak myślałam. Podejdź bliżej.  
Ze stojącego nieopodal stolika zabieram kilkukilogramowy karabin. Gdy blondyn ustawiony jest już naprzeciw mnie rzucam mu broń. Zdziwiony próbuje ją złapać, ale wyślizguje mu się z rąk i spada prosto w błoto ochlapując jego i mnie. Kilku jego kolegów i koleżanek śmieje się.  
- Cisza. Podnieś – zwracam się do niego.
Z trudem podnosi karabin. Trzyma go pewnie, o dziwo broń ponownie mu wypada. Powtarzam polecenie.
- Tego nie da się wykonać. Jest śliski od błota.  
- To nie wina błota, tylko twoja. To rozkaz.
Z wyrazem wściekłości i zaciętości na twarzy ponownie podnosi broń. Tym razem karabin mu nie upada.  
- Który sektor?
- Sektor A.
- Odrzuć mi go.  
Błoto, które przyczepiło się do broni sprawia, że trudno się ją trzyma. Odkładam karabin na miejsce.
- Chcesz coś dodać?
- Nie – ze zwieszoną głowa wraca na miejsce.  
- Popełniłeś dwa błędy. Po pierwsze byłeś zaskoczony, a to nie powinno się zdarzyć jeśli chcesz zostać żołnierzem, a po drugie do osób wyższych od ciebie rangą i wiekiem zwracaj się z szacunkiem, nawet, a raczej tym bardziej jeśli jest to kobieta.
Wodzę wzrokiem po nastolatkach. Zatrzymuję go na najwyższym z nich, jeden z tych którzy się śmiali z blondyna. Podchodzę i staję naprzeciw niego. Jest wyższy ode mnie o prawie dwie głowy. Na umięśnionych ramionach wystąpiły mu żyły. Wygląda na niewiele młodszego ode mnie.
- Ty – wskazuje na wysokiego chłopaka z brązowymi włosami – ile masz lat?
- Dziewiętnaście.
Nie myliłam się.
- Wystąp na środek placu – ustawiam się naprzeciw dziewiętnastolatka. Zwracam się do pozostałych – teraz pokaże wam walkę wręcz. Jak sądzisz, pokonasz mnie czy nie? – pytanie kieruje do chłopaka.
Mierzy mnie wzrokiem. Pewnie sprawdza gdzie mogę mieć słaby punkt, lub czy pokona mnie tylko swoją wysoką postura i siłą. Jego twarz wygląda jakby się zastanawiał, czy to na pewno dobry pomysł walczyć z osobą mniejszą od siebie. W końcu się odzywa:
- Sądzę, że tak.
- Zatem atakuj.
Jego pięść nadlatuje z prawej strony. Uchylam się i uderzam go w brzuch, o dłoń niżej niż miejsce gdzie jest splot słoneczny. Moje zgięte palce natrafiają na napięte mięśnie.
- Przez nietrafiony cios tracimy więcej energii – rzucam w międzyczasie. – Zapamiętajcie to.
Mięśnie jego rąk są napięte do granic możliwości. Otwartą dłonią uderzam w jedną z nich, a po chwili w drugą. Chłopak syczy z bólu.  
- Nie okazuj przeciwnikowi swoich słabości. Napięte mięśnie łatwo zbić, a to boli jak cholera.
Z powodu swojej nieuwagi zostaje trafiona w ramię i tracę równowagę. Dziewiętnastolatek wykorzystuje ten moment i rzuca się na mnie. Oboje leżymy w błocie. Wstaje by zadać mi ciosy nogami, lecz ja turlam się poza zasięg jego obutych w podarte sportowe buty stóp. Szybko się podnoszę. Chłopak po raz kolejny wyskakuje w moją stronę, lecz tym razem wymijam go i trafiam bliżej splotu słonecznego. Chłopak zgina się wpół, a ja wskakuje na jego kark i oplatam go nogami. Jedną dłoń kładę pod brodę, a drugą na czubku głowy.
- Nie żyjesz – mówię. – Zapamiętaj, że jeśli przeciwnik jest mniejszy od ciebie będzie szybszy. Nie liczy tu się siła, lecz technika i szybkość. Następnym razem uważaj.
Zeskakuje z niego i pozwalam mu odsapnąć. Podchodzę do reszty nastolatków.  
- Niech wystąpią te osoby, które są mojego wzrostu.
Kilka osób zostało wypchniętych przez swoich kolegów. Więcej tam było chłopaków iż dziewczyn. Wśród nich znalazło się kilka osób, które już kiedyś mi podpadły.  
- Czy są wśród was jacyś złodzieje?
Nikt nie odpowiada. Wzdycham.  
- W Akademii nie sprawdzamy waszego pochodzenia, ani tego co robiliście wcześniej. Tu macie czystą kartę. Nie macie się czego bać.
Do przodu występuje czerwonowłosa dziewczyna. Kojarzę ją z bójek na korytarzach… i śmiania się z kolegi, który kilka chwil wcześniej walczył ze mną.
- To twój naturalny kolor? – pytam ze zdziwieniem.
Nastolatka patrzy na mnie z irytacją w oczach.
- Jestem złodziejką – mówi. A jakżeby inaczej – myślę. – Ale kradzieże to nie jedyna moja specjalność. – kontynuuje dziewczyna. – Potrafię się też całkiem dobrze wspinać, a w dodatku jestem szybka.
Uśmiecham się. Tego właśnie potrzebuje.
- A umiesz walczyć?
- Sądzę, że tak. Tata mnie uczył.
Uśmiecham się.  
- Ochotniczka?
- W pewnym sensie. Złapano mnie na kradzieży i miałam do wyboru: albo wsadzą mnie do pudła, albo wstąpię do Akademii. Wybrałam ta druga opcję. Co zresztą widać.
Kiwam głową.
- Stań na miejscu swojego kolegi.
Ustawiam się przed nią lekko uginając nogi. Tym razem to ja atakuje pierwsza. Dziewczyna jest szybka, lecz brak jej umiejętności i rozwagi. Atakuje bezmyślnie. Unikam jej ciosu i uderzam łokciem w plecy. Wywraca się wprost w kałużę błota. Czekam, aż wstanie. Jej włosy są teraz mokre i brudne. Otrzepuje się i rusza na mnie. Odsuwam się i podkładam jej nogę. Po raz kolejny upada. Doskakuje do niej i chwytam za gardło.
- Giniesz. I taka mała rada związuj włosy, będą ci przeszkadzać.  
- A gdzie ja tu znajdę cokolwiek do związania ich?
- To je obetnij – mówię. – Ja tak zrobiłam już cztery lata temu. I od tego czasu nic mi nie przeszkadza.
To prawda. Obcięłam włosy kilka tygodni po skończeniu walk. Za bardzo przypominały mi o nieżyjącym już chłopaku i przy okazji nie przeszkadzały w ćwiczeniach i codziennych czynnościach.
Puszczam ją. Obraca się na plecy i wciąga powietrze. Podaje jej rękę. Sięga po nią i chwyta. Podnoszę dziewczynę na pewną wysokość.
- Jak ci na imię?
- Astryda.
Puszczam. Uderzenie wyciska z niej powietrze. Po raz kolejny chwytam ją za gardło.
- Giniesz. Po raz drugi.
Czekam, aż wstanie i ustawi się w szeregu.
- Czy ktoś ma jeszcze coś do pokazania, czy możemy już zacząć trening?
Nikt nie odpowiada. Staję przed chuderlawym blondynem. Jego czarne oczy patrzą z pogardą prosto w moje.
- Chciałbyś coś dodać, czy będziesz cicho?
- Pieprzyć walkę wręcz… i pieprzyć ciebie – spluwa na moje buty.
- Wystąp – mówię.
Chłopak robi dwa kroki do przodu. Między nami jest około metra przerwy. Mierzę go wzrokiem i obieram cel. Robię krok do tyłu. Obracam się i kopie blondyna w klatkę piersiową. Słyszę chrzęst łamanej kości gdy chłopak opada tam gdzie niedawno stał. Chyba złamałam mu żebra, lub pękła mu ręka gdy na nią upadał.  
- Zabierzcie go do skrzydła szpitalnego. Może to go czegoś nauczy.
Rozglądam się po twarzach nastolatków. We wszystkich widzę podziw i przerażenie. Powinni się już przyzwyczaić, takie warunki zawsze panowały i będą panować w Akademii.
- Ilu was jest? – pytam.
- Teraz już osiemnastu – słyszę głos za sobą. Odwracam się. za mną stoi ten sam instruktor, z którym się zamieniłam zajęciami. – Gdybym wiedział, że tak potraktujesz moich podopiecznych nie zamieniłbym się z Toba – śmieje się.
- Przyda im się trochę dyscypliny – odpowiadam z powagą – a szczególnie temu blondaskowi.
- Wyluzuj. Zacznij się w końcu śmiać. Nigdy nie widziałem nikogo bardziej poważnego, a masz dopiero dwadzieścia jeden lat. W twoim wieku to bym jeszcze szalał.  
- Cóż, pewne wydarzenia z przeszłości sprawiły, że zapomniałam co to śmiech.  
- Co do blondaska. Byłaś taka sama. Zawsze miałaś coś do powiedzenia.
Parskam śmiechem, ale wracam do swojej typowej maski.
- Ha ha ha. Udało mi się ciebie rozśmieszyć. Niech naszym przodkom będą dzięki – śmieje się Rufin.
- Czemu wy zawsze jesteście aroganccy, szczerzy i wredni? – pytam.
- My?
- Rdzawowłosi – precyzuje.
- Taka nasza natura – szczerzy się chłopak.  
- No, a twoje imię to już w ogóle pasuje.
- Znasz jego znaczenie?
- Oczywiście Rufinie – odpowiadam. – To z martwego języka używanego wiele tysięcy lat temu. Oznacza rudowłosy.
Przez chwilę stoimy w milczeniu. Obserwuje rekrutów jak ćwiczą ciosy i przewracają się do błota.
- Wracaj do swoich zajęć. Musisz im chyba pomóc – wskazuje na grupkę nieopodal, która nieudolnie próbuje powtarzać moje ruchy z dwóch pokazowych walk, jeśli w ogóle można je tak nazwać. – Wpadnij później do lochów – woła na odchodne. – Mamy nowych więźniów, a jednemu z nich przyda się opatrzenie ran.
Macham ręką na potwierdzenie.
Odwracam się i idę w kierunku uczniów. Klaszczę w dłonie by przywołać ich do porządku, gdy to nie pomaga dmucham w gwizdek. W kilka sekund przede mną formują się dwie linie.
- Dobierzcie się w pary według wzrostu. Chłopak z dziewczyną, dziewczyna z dziewczyną, jakkolwiek. Nie obchodzi mnie to. Macie się po prostu dobrać do pierwszej lekcji walki wręcz. Bo wątpię, że je w ogóle mieliście – mruczę pod nosem.
Ćwiczę wraz z nimi do momentu, gdy zaczyna padać. Zwołuje ich i wszyscy wchodzimy do osobnego budynku, w którym znajduje się basen, tor przeszkód i materace na których ćwiczy inna grupa. Prowadzę nastolatków pod pochyłą ścianę i siadam na ziemi. Oni robią to samo.
- Czy Rufin was powiadomił co się stanie za około pięć miesięcy? – pytam.
Kilkoro z nich kiwa głowami, a reszta kręci nimi na znak zaprzeczenia. Tłumaczę im, że zostaną poddani testowi, który zdecyduje o tym, czy będą kontynuować szkolenie, czy zostaną wydaleni z Akademii. Po roku szkolenia zostaną poddani kolejnym testom, które zdecydują o tym, w którym kierunku będą się szkolić.
Po wymienieniu kilku technicznych uwag i wskazówek na temat walki wręcz pozwalam adeptom zająć się swoimi sprawami. Sama kieruje się do skrzydła szpitalnego po miskę i maści.

Schodzę do podziemi. Betonowe schody prowadzą do najciemniejszych i najgorszych cel w Akademii. Trzy piętra pod ziemią znajduje się więzienie, a raczej lochy, które są pozbawione światła dziennego, a cele mają stalowe drzwi zamiast krat. Są małe i ciasne z twardymi łóżkami przymocowanymi łańcuchami do ścian, a światło do nich wpada jedynie przez mały okratowany otwór w drzwiach.
Niosę ze sobą maści, miskę i bandaże. Przed wejściem do lochów nalewam do naczynia gorącej wody z zardzewiałego kranu. Strażnicy otwierają przede mną kraty, które są zamykane od zewnątrz. Biorę od nich alkohol i w miarę czystą szmatkę.
Mężczyzna w celi siedzi z zamkniętymi oczami. Jego obita twarz w świetle lampy przybrała kolor tęczy, pokrywają ją opuchnięcia w kolorze fioletu, niezdrowej żółci i czerwone, jeszcze krwawiące zadrapania. Ze świeżo rozciętej wargi leci krew, podbite oczy są napuchnięte i fioletowe, a policzki zakrwawione i pokryte ciemnymi strupami.  
Dotykam jego twarzy sprawdzam skąd leciała krew. Skroń ma rozciętą. Przytrzymuje jego głowę i delikatnie obmywam jego twarz z krwi.  
- Biedaku. Co oni ci zrobili? Ile tu jest? – pytam strażników.  
- Od kilku godzin.
Krótko.
- A w Akademii?
- Złapali go w nocy. Jego towarzysz zginął.
- Jak?
- Dostał chyba w brzuch i klatkę piersiową, a ten tu w nogę.
Biedak. Mimo tego, że być może jest winny śmierci Karoliny nie zazdroszczę mu.
- Kto go tak urządził?
- Dante Foster. Mówił, że jakiś chłopak, który niedawno skończył szkolenie wygadał, że miał wykonać pewne zadanie, a później uciec. On – wskazuje na mężczyznę w celi – i ten który zginął mieli go zabrać z miasta.
Kładę jego nogę na swojej i sprawdzam dokładnie każdy jej centymetr. Niewiele centymetrów pod kolanem widnieje ciemna dziura, z której sączy się krew i ropa. Dotykam jej lekko palcem. Mężczyzna syczy z bólu.
- Weźcie go do skrzydła szpitalnego.
- Ale rozkazy dowódcy…
- W dupie mam jego rozkazy. – warczę. – Macie go stąd zabrać. Po pierwsze może stracić nogę. – dotykam jego czoła. Jest całe rozgrzane, prawie gorące. – A po drugie on umiera, ma gorączkę. – widzę na ich twarzach zwątpienie. – Jeśli chcecie, żeby wam tu zdychał, to proszę bardzo. Ale nie mówcie mi później, że nie ostrzegałam.
Dobrze wiem, że mnie posłuchają. Boja się reakcji Piotra, lub co gorsza mojej. Wiedzą jak zachowuję się gdy naprawdę się wkurzę, przez takie wybuchy złości ucierpiało już kilka osób. Obmywam twarz i ręce czarnowłosego i wychodzę. Czuję na sobie spojrzenia strażników. Gdy znikam im z oczu zaczynam biec.

Karou

opublikowała opowiadanie w kategorii przygoda, użyła 2913 słów i 16248 znaków.

2 komentarze

 
  • Gabi14

    No no no. Nie mam się do czego przyczepić. Super :)

    6 lip 2015

  • Nataliaa

    Dobre opowiadanie. Czekam na ciąg dalszy.

    6 mar 2015