Życie Jonatana Mylie - rozdział 1

Wzburzone morze, jakby Posejdon wrzeszczał dziś na wszystkich w pałacu. Szare chmury sprawiały bardzo przygnębiające wrażenie. Fale obijały się o klif, na którego szczycie siedziałem. Widziałem rozpostarte pod moimi zwisającymi nogami morze. Tak niewiele brakowało, wystarczyło się po prostu posunąć do przodu.

Pozwolić ciału swobodnie lecieć w dół, prosto pod ogromną falę. Utopić się lub rozbić o skały, bo przecież pływać w takich warunkach się na dało. Odgarnąłem z twarzy mokre włosy, bliżej nieokreślonego koloru. Padał deszcz. Moczył kartki zeszytu do kaligrafii, rozmazując tusz na literach z wieloma zawijasami, tak idealnie dopracowanymi. Litery tworzyły sylaby. One – słowa. Nie dało się już ich rozczytać.

W ręku trzymałem stalówkę. Rączka była pozłacana, z czarnymi wykończeniami. W pudełeczku znajdowały się jeszcze trzy metalowe końcówki, stworzone tak, by rysunek lub napis był jak najdokładniejszy. Zakręciłem rozwodniony deszczówką czarny tusz. To były prezenty od Niej. Dostałem je na urodziny. Wręczyła mi podarek ze słowami:

„Już zawsze będę przy tobie”.

Niestety, to się nie spełniło. Odeszła jak każda inna. Pozostawiła po sobie tylko rozpadnięte na kawałki serce. Nie łączyło już go żadne uczucie. Tylko okropna, przerażająca pustka. Nie życzyłbym tego uczucia nawet najgorszemu wrogowi.

Listopad był w tym roku wyjątkowo zimny. Nienawidziłem okresu przedzimia. Średnia listopadowa temperatura w Irlandii to podobno osiem stopni Celsjusza. Dziś było trzy.

Przynajmniej pogoda odzwierciedla mój humor. Schowałem do torby tusz i stalówki. Narzuciłem ją na ramię i wstałem. Podążałem dróżką wydeptaną przez turystów odwiedzających Moherowe Klify. We wszystkich budziły respekt. Ale nie we mnie. Może dlatego, że widziałem je na co dzień? A może, bo wiedziałem, że wcale nie są takie niebezpieczne, jakie się wydają? Nie wiem.

Nic nie wiem.

  

***

  

Powoli dochodziłem mokrym asfaltem do domu. Był czwartym od prawej strony połączonych w długiej linii mieszkań. Kamienica obłożona została czerwoną kostką, nieco jaśniejszą w obramowaniu okien. Wszedłem przez drewniane drzwi. Od progu powitał mnie zapach gulaszu. Odłożyłem torbę na bok i ściągnąłem kurtkę. W łazience umyłem ręce i udałem się do kuchni.

– Cześć – powitała mnie siostra. Założyła za ucho pasmo rudych loków i drewnianą łyżką pomieszała coś w garnku. Wyciągnęła z szafki talerz i położyła go na stole, na który naciągnięty został biały obrus. Z pomocą ściereczki próbowała przenieść garnek z stewem. Nagle potknęła się o niebieski dywanik, leżący przy kuchence i runęła jak długa. Puściła naczynie z bardzo gorącą potrawą. Siła przyciągania zadziałała. Poleciało w dół, rozlewając swoją zawartość wprost na Margaret. Garnek z brzękiem runął obok niej. Rude włosy miała w ziemniakach i cielęcinie.

– Auuu – jęknęła z bólu. Próbowałem pomóc jej wstać, nie mogła jednak się podnieść. Uklęknąłem przy siostrze.

– Co cię boli? – zapytałem.

– Prawa noga – odrzekła. Podwinąłem nogawkę jej jeansów, oglądając spuchniętą kostkę. Wstałem z klęczków i poszedłem po apteczkę. Wyciągnąłem z niej bandaż, wodę utlenioną i gazę. Przemyłem wodą utlenioną kostkę, obłożyłem ją gazą i obwinąłem bandażem. Wziąłem Margie na ręce i udałem się z nią do salonu. Położyłem ją na szarym narożniku. Podłożyła sobie pod głowę różową, dekoracyjną poduchę.

Białe ściany pokoju pokryte były zdjęciami rodziny oprawionymi w złote i czarne ramki. Stolik kawowy dekorowały sztuczne róże w wazonie. Na jesionowej biblioteczce ułożone zostały romanse matki: „Duma i Uprzedzenie”, „Wichrowe Wzgórza”, „Przeminęło z Wiatrem” i oczywiście „Romeo i Julia”.

Bleeee. Wolałem akcję, książki i filmy, w których coś się dzieje. „Milczenie Owiec” było zdecydowanie moją ulubioną pozycją.  
Usłyszałem dzwonek do drzwi. Poszedłem do przedpokoju i wyjrzałem przez wizjer, zwany przez moją polską babcię „Judaszem”. Uśmiechnąłem się na tę myśl.

Zobaczyłem kuriera.

Szybko oceniłem, czy może być kryminalistą. Miał na czubku głowy łysinkę, a boki siwe. Choć brązowe oczy i wielki uśmiech wyrażały jego dobroduszność, nie dałem się zmylić.

Mimo wszystko otworzyłem.

Przywitał się, podał mi paczkę i kazał się podpisać na tablecie.

Gdyby popełnił morderstwo, mogliby oskarżyć o to mnie, po odcisku palców – pomyślałem, podpisując się. Oczywiście zrobiłem to fałszywym imieniem i nazwiskiem – Jonatan Mylie. Nim też posługiwałem się w internecie. W końcu lepiej być ostrożnym. Jakoś nie chciałem zostać zamordowany, wolałem popełnić brawurowe samobójstwo. I zrobiłbym to, gdyby nie moja rodzina i przyjaciel. Musiałem ich chronić, nie wybaczyłbym sobie, gdyby zostali zranieni.

Poszedłem posprzątać po wcześniejszym zdarzeniu, ciągle rozmyślając.

Onyx

opublikowała opowiadanie w kategorii inne i kryminalne, użyła 899 słów i 5114 znaków, zaktualizowała 1 gru 2020.

Dodaj komentarz