When i see your face 1

Cześć. Stratuje z nową serią, ostatnią narazie. Nie planuje więcej opowiadań w najbliższym czasie. Zapraszam, mam nadzieje że wam sie spodoba

Gdy spojrzałem w niebo, powitał mnie znajomy błękit. Widok który znam od zawsze. Zawsze siedziałem na tym pagórku, odrabiając lekcje. Tak jak teraz...

Moja biała koszulka była pobrudzona od trawy a krótko obstrzyżone włosy sprawiały że czułem na głowie lekki powiew wiatru. Dawał ukojenie w ten letni poranek.

Niedługo koniec roku szkolnego – ten fakt cieszył mnie. Kończe liceum, zaczynam życie. Tylko, niech ktoś mi powie dlaczego czuje w środku taką pustkę?

Leżałem na brzuchu, pisząc w zeszycie od angielskiego słowa na które średnio zwracałem uwage. Jakieś wypracowanie, które szczerze pisałem na odwal. Przyszedłem tutaj sie zrelaksować, odetchnąć, uciec...

Na tym pagórku nie było nikogo oprócz mnie. Wokół roztaczał się park, jednak ludzie kręcili sie dość daleko od mojej odosobnionej kryjówki. Byłem tu sobą, zwykłym chłopakiem którego kumple nazywają Justin Bieber.

Nie myślałem co będe robił po powrocie do domu. Szczerze, siedze tu od kilku godzin, słucham muzyki, odrabiam lekcje... a o domu nie myśle. O prawdziwym życiu staram sie zapomnieć kiedy tylko mam taką możliwość.

Zapisałem kolejną kartkę w zeszycie i pomyślałem „Chyba wystarczy".

Przekartkowałem ostatnie strony, nie czytając całości. Pojedyńcze słowa wyrwane z kontekstu dały mi złudne poczucie że napisałem dobre wypracowanie.

- Kolejna dobra ocena do kompletu – pomyślałem, będąc zadowolony z siebie. Nie staram sie, nigdy.

W szkole mam farta, nawet gdy mi na tym nie zależy. W życiu poza szkołą, jestem zwykłym kawałkiem gówna.

Spakowałemzeszyt do czarnej torby, którą zarzuciłem na ramię gdy już otrzepałem ciuchy z trawy. Moje kości były obolałe, spędziłem jakieś dwie godziny w jednej pozycji.

Rozciągnąłem sie i szybko zszedłem z wzniesienia.

Wtopiłem się w tłum zmierzający do domów. Ludzie zajęci sobą wracali z pracy, do swoich rodzin i miłości.

Niektórzy zmierzali do znajomych, upić się i naćpać w ten piątkowy wieczór który nadchodził wielkimi krokami. Nie patrząc na zegarek czy telefon, wiedziałem że zbliża sie dwudziesta.

O 21 będe już w domu, w tej obskurnej kamienicy kilka kilometrów stąd gdzie czeka mama z kolacją i ojciec śpiący w fotelu. Obok znajdę pewnie niedopite piwo i paczke fajek na podłodze.

Znajomy widok, jak każdego wieczoru nakryje go kocem nie zwracając uwagi jaki odrażający jest ten starszy człowiek.

Jedyną osobą na którą moge polegać jest mama. Urocza blondynka, 55 lat, dorabiająca w pobliskim markecie.

Na myśl o mamie, zawsze sie uśmiechałem. Jej żarty przy kolacji, jej uśmiech... Kiedy wszystko sie jebało, zawsze odwracała kota ogonem i wspominała lepsze czasy czy znajdowała dobre strony tego całego gówna.

Nie rozglądając sie za bardzo, wyszedłem z parku. Wylądowałem na ruchliwych ulicach. Idąc chodnikiem mijałem ciemne uliczki w których czają sie demony i zapełnione puby pełne młodych zajętych zabawą.

Co ja bym dał by być jednym z nich...
Kierując się w strone miejsca, które zwe Domem, nie zwracałem uwagi na mijanych ludzi, tak samo jak oni mieli gdzieś chudego chłopaka który właśnie ich mijał. Zamyślony, sunąłem przed siebie następując gdzieniegdzie na wyłaniające się zza budynków promienie zachodzącego słońca.  

Wstąpiłem na schody do mojej kamienicy, pokonałem je i zatrzymałem się na chwilę. Odetchnąłem po dość długim spacerze i po raz ostatni spojrzałem na te zapełnione chodniki, wchodząc do mieszkania.  

Od razu uderzyło mnie ciepło, gorąc panujący w tym korytarzu w lecie był nieznośny. Zdjąłem koszulkę zaraz po wejściu i przechodząc obok łazienki wrzuciłem ją do kosza na pranie. Sapiąc i ignorując fakt że pot leje sie ze mnie strumieniami, wszedłem po schodach na górę.  

Mama krzątała się w kuchni, usłyszała jednak stukanie moich butów o stopnie.

- Justin? - usłyszałem zanim zamknąłem drzwi swojego pokoju.  

Opadłem na tapczan zajmujący miejsce na lewo od drzwi. Naprzeciw łóżka było okno. Nie wstając, zaciągnąłem żaluzję i ponownie opadłem na poduszkę. Dzisiejszy dzień całkowicie wypruł mnie z sił.

Ostatnie egzaminy w szkole, kilka nieprzyjemnych sytuacji i spotkanie z kumplami które mnie minęło - to tylko kilka powodów dlaczego chcę teraz sie wyluzować.

Założyłem słuchawki i w Ipodzie znalazłem płytę Trivum. Włączyłem jeden z wolniejszych kawałków i zamknąłem ciężkie powieki.

Czułem że mam wchodziła do pokoju, jej obecność zawsze daje o sobie znać. Jednak, przebudziłem się o 4 nad ranem. Dziwne, miałem wrażenie że spałem dłużej.  

Zza żaluzji nie dobiegało żadne światło, w pokoju panował więc mrok. Zaświeciłem ekran Ipoda i po omacku znalazłem włącznik światła, po drodze potykając się o rzucone byle gdzie buty.  

Zapaliłem światło, które ukazało mój mały pokój. Oprócz tapczanu było tam tylko biurko z krzesłem, śmietnik, średnia szafa stojąca w kącie i regalik na książki obok niej.  

Z szafy wybrałem bezrękawnik który pasował do moich granatowych dziurawych dżinsów i wsunąłem na nogi wczorajsze trampki. Właściwie, są to moje jedyne buty. Ponadczasowe i niezniszczalne.  

Cicho zszedłem po schodach, sypialnia mamy sąsiadowała z nimi więc nie chciałem jej obudzić. Jest sobota, niech odeśpi tydzień pełen 16godzinnej pracy.  

Ja w planach miałem spacer.  

W kieszeni miałem drobne, postanowiłem pójść do pobliskiej budki z żarciem i zjeść śniadanie.  

Znajoma kasjerka jak zwykle zagadała chwilę, wymieniła uśmiech i pomogła zacząć dzień w dobrym nastroju. Zapłaciłem, trzymając w ręce papierową torebkę z pączkiem.

Piłem kawę, słuchając muzyki i chodząc po okolicy. Jak dobrze że ludzie jeszcze śpią. Nienawidze tego tłoku na ulicach.

Jest czwarta rano, powietrze jeszcze sie nie nagrzało. Jest przyjemnie wilgotne i bardzo zdrowe do oddychania.

Delektowałem się chłodnym porankiem, kończąc właśnie pączka z lukrem. Usiadłem na ławce obok jakiegoś sklepu żeby w spokoju zjeść śniadanie.  

Ta pustka o tej porze... to dla mnie raj.

Czułem że całe miasto jest moje i moge pójść gdzie chce.  

Jednak, kontynuowałem spacer w kierunku warsztatu samochodowego.  

Na ogrodzonym blaszanym płotem podwórku znalazłem się szybko. Musiałem troche poczekać, by zjawił się tam też właściciel.

Koło piątej, przez bramę wjechał samochód. Spojrzałem na auto, wiedząc że to ten którego oczekuje. Ryan Butler, na którego mówie Butsy.  

Chłopak jest nieco starszy ode mnie. Ja mam 19 lat, on 23. Znamy się już kilka lat, jest przyjacielem moich rodziców. Sąsiadem, kiedyś pomagał mamie z zakupami czy gdy auto nawaliło.  

Zaparkował pickupa, od razu lustrując mnie wzrokiem.

- JB, co ty tu robisz tak wcześnie? - spytał, zamykając samochód. Był zdziwiony. Mnie jednak już nie dziwiły jego włosy w nieładzie i stare, zniszczone trepy które zawsze nosił.  

- Wstałem, pomyślałem że wpadne - zbliżyłem się i podałem chłopakowi ręke - Masz fajke?

-Eh... - parsknął z niezadowoleniem - Mówiłem nie pal.

- Nie rozumiem cie, sam jarasz jak smok - powiedziałem z irytacją.

- Ale jest starszy, matole - Butsy sie zaśmiał i wyciągnął paczkę Marlboro z kieszeni.

Poczęstowałem sie i mimo jego karcącego spojrzenia, odpaliłem papierosa. Butler otwierał metalowe wrota przez które już niedługo zaczną przyjeżdżać klienci warsztatu.

Gdy zapalił światło na hali, zaciągając sie dymem wszedłem tam i omiotłem wzrokiem pomieszczenie.

Jak zwykle, narzędzia ktoś zostawił na podłodze. Zamiatane tu nie było już dawno a kilka butelek po wódce stało obok śmietnika. Nawet nie próbowali ich ukryć.

- Co za debile tu pracują? - spytałem Ryana.

- Najlepsi w Nowym Jorku - stwierdził, pokazując palcami cudzysłów.

Uśmiechnąłem sie, nie chcąc być na miejscu Ryana. Jeśli ma takich ludzi, daleko z tym biznesem nie zajedzie.

- Posprzątać? - zapytałem biorąc kolejnego bucha. Ryan zniknął w swojej kanciapie, jednak odpowiedział szybko "Tak!".

Zabrałem się za zbieranie kluczy, młotków i pojedyńczych rozsypanych śrubek. Zawsze, gdy tu bywam, staram sie pomagać kumplowi jak tylko sie da.  

Przez 20 minut zamiatałem i zbierałem narzędzia, po drodze napotykając dziwne niespodzianki. Kilka monet, zapalniczka i bilet autobusowy - takie skarby można znaleźć w warsztacie Ryana Butlera.

Przywłaszczyłem sobie te rzeczy i dołączyłem do kolegi.

Usiadłem na zniszczonej kanapie. W małym pokoiku zmieściło się tylko obdrapane biurko, krzesło, lampka stojąca na podłodze i stara kanapa.

- Dzięki za pomoc. Naprawde to doceniam - podniósł wzrok znad jakichś papierów które wypełniał i podziękował mi.

- Drobiazg, bracie... Ja tu moge przychodzić, i tak w domu nic mnie nie trzyma - rzekłem, całkiem szczerze.

- Właśnie, jak ojciec? - spytał, rzucając długopis na biurko. Właśnie skończył w połowie pisać raport czy coś.  

- Wiesz, jak to ojciec - powiedziałem i odchyliłem głowę na oparcie, udając że śpie napity.

- Aha, nie zmienia sie nic - Gdy Ryan mówił te słowa, wiedziałem że mi współczuje... Jak to kumpel.  

Przez dwie godziny które spędziłem w warsztacie, zdążyłem zjeść następne śniadanie tj. kanapka Ryana na którą nie miał ochoty i nauczyć sie zmieniać olej oraz co to jest defloracja, gdy któryś z pracowników, Ryana opowiadał swoje głupie żarty.

Mając dość poczucia humoru grubego mężczyzny, pożegnałem się z Ryanem i gdy dochodziła 7, ponownie zjawiłem się w swoim domu.

EdD

opublikowała opowiadanie w kategorii inne, użyła 1810 słów i 9862 znaków.

Dodaj komentarz