Hi piss - część 3

Najważniejsze, że się przemieszczali. Lorencjusz miał tylko nadzieję, że zbliżają się do Kentucky, a nie wręcz przeciwnie. Siedzieli na tylnym siedzeniu samochodu prowadzonego przez faceta o imieniu Joe, który chwilę wcześniej miał ochotę ich załatwić. Wyglądał na około sześćdziesiąt lat, ale nadal był krzepki. Z łatwością mógł połamać kruche kości hipisów, gdyby tylko zaczęli mu podskakiwać. Crush jednak nawiązał z nim nić porozumienia, wypytując o różne rzeczy.
- Stary, jesteś spoko gość. – rzekł w końcu. - Masz jaja, gdzie trzeba.
- No, tak myślę – odparł Joe.
- Kim jest dziewczyna ze słońcem w oczach? – zapytał nagle Lorencjusz.
Joe spojrzał na niego, widocznie nie rozumiejąc pytania.
- Wiesz, Candy mówił w transie o jakiejś Lucy, a wtedy ty… Myślałem, ze wiesz, o co mu chodziło.
- To metafora. Nie parzcie na dosłowny sens. Beatlesi śpiewali o tym w swojej piosence. Wasz kolega musiał sobie przypomnieć słowa i tyle.
- No tak, „Lucy in the sky with diamonds”, hymn hipisów. Mówił też o domu szaleńca i białym króliku.
- To z „Alicji w krainie czarów”. Czytałeś?
- Chyba tak.
Była tam postać Szalonego Kapelusznika. Joe też miał kapelusz i sprawiał wrażenie nienormalnego.
- Wieziesz nas do swojego domu? – zapytał Lorencjusz.
- Osobiście nie lubię hipisów, więc nie zaproszę was do siebie na herbatkę. Nie bierzcie tego do siebie.
- Peace, man. Coś sobie przypomniałem. Wiesz jak dostać się do Kentucky?
- Wysadzę was przy głównej stacji kolejowej. Kursuje tam pociąg Saint Paul - Frankfort.
Kentucky… Muszę tylko dostarczyć list. Wszystko zaczyna się układać. John Dee. To on musi być wariatem, o którym wspominał Candy. Wystarczy dotrzeć do domu szaleńca. Tam wszystko się wyjaśni.
Lorencjusz przyglądał się kopercie, otrzymanej od Vase’a. Był na niej adres człowieka o imieniu John Dee. Zastanawiał się, czy nie zakończyć tej podróży już teraz przed budynkiem poczty. Wystarczyło zostawić tam list i nie musiał jechać do żadnego Kentucky.
Były detektyw Joe wysadził ich niedaleko głównego dworca kolejowego. Naprzeciw znajdował się budynek poczty, na który patrzył Lorencjusz. Nim się zdecydował, co dalej robić, Crush podszedł do niego i wyrwał mu kopertę z ręki.
- Hej! Zostaw to!
- Hipisi nie mają tajemnic. Co twoje, to i nasze.
- Ale to nawet nie jest moje.
- Taa…
Crush nie czekając rozerwał kopertę i wyjął złożony w środku papier.
- Zobaczmy, co tu jest – powiedział.
- Cholera! Przeglądasz czyjąś korespondencję. Jak ja teraz ją dostarczę? Będzie na mnie.
- Na pewno. Uspokój się, bracie. Tu i tak nic nie ma.
- Jak to? Co ty gadasz?
Lorencjusz zerknął na papier. Rzeczywiście kartka była pusta.
- I po co tak marnować papier? Ci twoi ziomkowie niszczą naturę. Matka Ziemia nas kocha.
- Ale Vase mówił…
- Taa… Chyba ktoś cię zrobił na szaro. Po prostu chciał się ciebie pozbyć, bo pewnie bzykałeś jego panienkę.
- To przecież nic złego.
- No to nie wiem. Naraziłeś mu się jakoś, skoro posłał cię w daleką podróż, pewnie do gościa, który nie istnieje.
- Tak czy inaczej musimy dotrzeć do Kentucky. Chcę wiedzieć, kim jest John Dee.
- Gdzie ty, to i my. Raz się żyje. Jesteś naszym guru. Nie przejmuj się, nie ciebie pierwszego wyrolowano.
Lorencjusz nie wahając się wsiadł do pociągu jadącego do Kentucky. Wkrótce dowie się, czy Vase rzeczywiście z niego zakpił.
Jechali pociągiem od pięciu godzin. Trasa była długa, a Lorencjusza już zaczynała boleć dupa. Poniewczasie zorientował się też, że wsiedli na gapę. No cóż, dopóki nikt ich nie wyrzuca, wszystko jest w porządku. Candy przez cały czas wpatrywał się w widoki za oknem.
- Jesteś z nami, czy znów odpłynąłeś? - zagadnął go Lorencjusz.
- Spoko-oko. Nie wiem, co mi wtedy odwaliło. Jakaś reakcja z opóźnionym zapłonem.
- Crush twierdzi, że potrafisz kontaktować się z przodkami.
- Jasne, on zawsze wie więcej. Nie tylko ja widzę różne rzeczy po LSD.
- Nurtuje mnie to, co mówiłeś. Może gdybyś się znowu sztachnął, dokończyłbyś wątek.
- Nie sądzę. Jak idę spać to już nie śni mi się to co dzień wcześniej.
- Nie warto spróbować?
- Rzucam to cholerstwo.
- Co? Widziałeś hipisa, który nie ćpa? Odłączasz się od naszej wspólnoty, brachu.
- Dalej będę uprawiał wolną miłość.
- No tak, to jednak możesz zostać.
- Kilka dni i przebyliśmy więcej mil, niż w ciągu całego życia.
- Zbliżamy się do kresu podróży. Przynajmniej ja. Pogadam sobie z Johnem Dee, a potem wracam. I albo przywalę Vase’owi albo się powstrzymam. Zależy, czy faktycznie mnie wyrolował.
- No cóż, bracie. Na to wygląda.
Do przedziału, w którym siedzieli hipisi wszedł nagle starszy mężczyzna w garniturze. Spojrzał na obecnych i się zawahał.
- O nie, kontroler - szepnął Lorencjusz. - Udawajcie, że nie żyjecie.
Wszyscy spuścili głowy. Facet jednak po prostu usiadł na siedzeniu obok i nie pytał o bilety. Koło nóg postawił wielką walizkę. Lorencjusz odetchnął.
- Dobra, chłopaki. Alarm zażegnany.
Crush nie podnosił głowy i zaczął głośno chrapać.
- Naprawdę zasnął. Ten chłop cały czas mnie zaskakuje.
Nowy pasażer uśmiechnął się do nich i zagadnął:
- Dokąd panowie jadą?
- Do Kentucky, w odwiedziny do starego kumpla.
- Ja podróżuję po znanych łowiskach. Szukam gigantycznych okazów.
Rozmowa przestała się kleić, więc Lorencjusz wyciągnął skręta. Starszy mężczyzna odchrząknął.
- Jesteście hipisami? - zapytał.
- Tak. A co, nie widać?
- O rety. Muszę do kibla.
Facet szybko opuścił przedział, zabierając ze sobą walizkę. Więcej się nie pojawił. Po jakimś czasie Crush obudził się z krzykiem.
- Co jest? O, to wy. Śniło mi się jakieś gówno. Pokaż mi ten twój papier.
- Po co? - zdziwił się Lorencjusz.
- Przypomniałem sobie pewną historię. Ten list może zawierać ukryty przekaz. Trzeba wywabić treść na zewnątrz polewając kartkę sokiem z cytryny, a potem podpalając.
- Już kompletnie ci odwaliło. Wystarczy ogrzać nad ogniem.
- W dodatku nie mamy cytryny,
- To nic, będziemy improwizować.
Crush wziął papier od Lorencjusza, a potem zapalił zapalniczkę i zaczął powoli zbliżać ją do kartki. W końcu zaczęła płonąć.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknął Lorencjusz.
- Chyba przesadziłem.
Szybkim ruchem wyrzucił płonąca makulaturę za okno. Lorencjusz jęknął.
- To moja przesyłka. Teraz to nawet nie mam, czego dostarczyć.
- Kupisz pustą kartkę i udasz, że nic się nie stało.
- A jak tam faktycznie była ukryta wiadomość?
- Wtedy tajne rozkazy nie dotrą, gdzie trzeba. Che, che. Nic wielkiego.
- Tobie łatwo gadać, a mnie dupa boli.
- Na twoim miejscu nie mówiłbym tego tak głośno. Niedaleko stąd jest Parada Zboczeńców. Jeszcze cię wezmą za jednego z nich.
- O nie. Faktycznie lepiej milczeć.
Po kolejnych kilku godzinach dotarli wreszcie do stolicy Kentucky. Wysiedli i zostało im teraz tylko jedno zadanie - odszukać dom, w którym mieszka John Dee. Na szczęście koperta ocalała i mogli rozpocząć poszukiwania.

fanthomas

opublikował opowiadanie w kategorii inne, użył 1289 słów i 7246 znaków.

Dodaj komentarz