Lorencjusz nie umiał prowadzić samochodu, dlatego podróż z dwoma hipisami o przezwiskach Crush i Candy, zakończyła się bardzo szybko w przydrożnym rowie. Musieli zostawić flower-power bus i ruszyć piechotą. Najgorsze było jednak to, że droga zmieniła się w błotnistą ścieżkę, a Crush został samozwańczym przewodnikiem i wyprowadził wszystkich na manowce. W końcu Lorencjusz się zdenerwował.
- Mówiłem, żeby nie słuchać tego gamonia. Kazał nam iść za słońcem, ale ono cały czas się przesuwa. Teraz to już całkiem się zgubiliśmy.
- Wschodzi na południu, a zachodzi na wschodzie, co nie? Pieprzone z was debile. To sztuka przetrwania na pustyni. Kontakt z naturą jest najważniejszy. Filozofia wschodu, powinniście się zainteresować.
Crush podszedł do jakiegoś starego drzewa i przyłożył ucho do pnia.
- Słyszę jego serce. Zaraz dowiem się, gdzie mamy iść.
- Może to korniki. One lubią takie stare próchno.
- Cicho! Nie zrozumiałem przekazu. Mam już was dość!
- Jestem głodny – powiedział Candy. Jakby na zawołanie zaburczało mu w brzuchu. – Chyba muszę coś upolować.
- Lepiej znajdź jakiegoś grzyba.
- Halucynogennego?
- Zwyczajnego. Ja się na tym nie znam. Nie odróżniam muchomora od szczura.
- Trzeba patrzeć na mech – zasugerował Lorencjusz. – Wskaże nam północ.
- Już się go pytałem. Nie odpowiada.
- Jesteś za mało naćpany.
- Cicho. Patrzcie tam.
Trafili na prawdziwą oazę w środku lasu, czyli samochód. Obok niego kręcił się jakiś facet w długim szarym płaszczu i kapeluszu.
- Musimy go załatwić i zabrać auto.
- Żaden z nas nie umie prowadzić. Zapomniałeś, jak to się ostatnio skończyło?
Nagle Candy z nieprzytomnym wyrazem na twarzy zaczął perorować:
- Zaraz niebo zrobi się marmoladowe, a drzewa mandarynkowe. Musimy dotrzeć do domu tego szaleńca, zanim biały królik wskoczy do nory.
- To jakiś tajny przekaz. – rzekł Crush. - Nie rozumiem go. Candy czasami ma mocne fazy, łączy się wtedy z przodkami. Dom szaleńca. O co tu chodzi?
- Zapytajcie Lucy na niebie. Yeeah! Łubidubi!
- Nie wrzeszcz tak, bo ten gość nas…
Faceta już jednak nie było obok samochodu. Stał za Crushem z lufą pistoletu wycelowaną w tył jego głowy.
- Aaaa! Ten pałas trzyma mnie na muszce! – wrzeszczał Crush.
Lorencjusz zerknął na Candy’ego, ale tamten przebywał w innym świecie. Widział zapewne plastelinowych ludzi, którym nic się nie stanie po oderwaniu głowy.
- Spokojnie, bracie. Nie rób nam krzywdy – powiedział Lorencjusz.
- Frajerzy! Słyszałem, co planowaliście.
- Weź tę giwerę ode mnie – jęknął Crush.
- Zamknij się, ćpunie.
- Wal się. Jestem porządnym hipisem. Naprawdę chcesz skrzywdzić wolnych ludzi? Zgubiliśmy się i chcemy dotrzeć do cywilizacji. Peace, man.
- Macie rację, wałachy. Pomogę wam – rzekł facet z bronią.
- Naprawdę?
- Nie, żartowałem! Rozwalę was wszystkich!
Candy nie przejmując się niczym, nucił coś pod nosem. Obcy facet zerknął na niego i się skrzywił.
- Temu co jest?
Lorencjusz wzruszył ramionami. Nieźle odwaliło jego kumplowi. Czego on się naćpał?
- Lucy in the sky… Szukajcie dziewczyny ze słońcem w oczach.
- Co? Coś ty powiedział?
Candy oprzytomniał. Wrócił na ziemię i z niedowierzaniem kręcił głową.
- Nie pamiętam. Co się stało?
- Ten frajer chce nas załatwić. Wytłumacz mu grzecznie, że… - zaczął Crush, ale agresor schował broń i odszedł w kierunku samochodu.
- Wsiadajcie do auta! – rozkazał.
- Co?
- Słyszałeś, amigo. Zawiozę was tam, dokąd ja jadę. Potem radźcie sobie sami.
Lorencjusz wolał nie pytać, skąd ta nagła zmiana w zachowaniu nieznajomego. Wpakowali się do samochodu, mimo że chwilę wcześniej grożono im bronią. Hipisi nie trzymają długo urazy. Najważniejsze było wydostać się z tej niby dżungli.
- Nazywam się Joe, byłem kiedyś detektywem – zaczął gadać nieznajomy. - Teraz jeżdżę po świecie i szukam swojego brata, Grega. Przypomnieliście mi o pewnej obietnicy, którą mu kiedyś dałem. Nie skrzywdzę bezbronnych ludzi, takich jak wy.
Dom wariata, pomyślał Lorencjusz. Chyba właśnie tam jedziemy.
Nie zauważył, jak niebo przybrało marmoladowy kolor.
1 komentarz
Malolata1
Całkiem interesujące. Chętnie dowiem się, co będzie dalej!