Wyspa Mgieł

Na dworze lało jak z cebra, głuche uderzenia piorunów odzywały się raz za razem, a ja siedziałem z dziewczyną u jej dziadków i nudziłem się niczym mops. Wybraliśmy się na łódki, lecz rano pogoda popsuła się tak fatalnie, że unieruchomiła nas w małej mieścinie na północy Anglii. Domek starszych państwa był niewielki i stał sporo oddalony od centrum wioski, w której i tak nie było co robić. Siedzieliśmy więc w saloniku, Patricia czytała jakąś książkę, jej babcia robiła na drutach okropny w kolorze sweter, dziadek dokładał drewna do kominka, a ja wpatrywałem się tępo w strugi deszczu tłukące się o szybę. Przez mgłę unoszącą się nad zatoką, nad którą stał domek, ledwo widziałem majaczącą w oddali Wyspę Mgieł. Zaczynałem właśnie rozumieć, czemu mieszkańcy nadali jej taką nazwę. Nagle gdzieś w ciemnościach dostrzegłem jakieś niewyraźne światełka, jakby ogniki. Zdziwiony podniosłem się z fotela i podszedłem do okna. Nie myliłem się! Poprzez mgłę wyraźnie przebijały jakieś światła, lecz ku mojemu zdziwieniu najwyraźniej pojawiły się na wyspie.
- Sądziłem, że Wyspa Mgieł jest niezamieszkana. – odezwałem się, wciąż przyklejony do szyby.
- Bo tak jest. – odezwała się Patricia, odrywając się od czytanej książki.
- Nie zawsze jednak tak było. – powiedział niespodziewanie jej dziadek, siadając obok wnuczki na kanapie.
Odwróciłem się od okna i zapytałem zaskoczony:
- Więc skoro tam nikt nie mieszka, to w jaki sposób mogą się tam palić jakieś światła?
Starsi ludzie spojrzeli na siebie niepewnie.
- A więc znów się zaczęło. – mruknęła babcia Patricii, odkładając robótkę na pobliski stoliczek.
- Co się zaczęło? – zapytaliśmy z dziewczyną jednocześnie. Staruszkowie znów popatrzyli na siebie zmartwieni.
- Z tą wyspą wiąże się bardzo nieprzyjemna legenda... Jeśli chcecie, to wam ją opowiem, choć nie uważam się za eksperta od tych spraw.
- Opowiedz, dziadku. – poprosiła Pati. Dostrzegłem rumieńce na jej policzkach. Zawsze tak reagowała, gdy ktoś coś opowiadał. Ja tymczasem usiadłem w tym samym fotelu, z którego się zerwałem.
- To, o czym chcę wam opowiedzieć, wydarzyło się podobno jakieś sto lat temu. Na wschód od naszej wioski, w ciemnym borze, znajduje się opuszczona posiadłość, którą zamieszkiwała bogata rodzina. Ich córka zakochała się w biednym rybaku, ku zgorszeniu swojej rodziny, która szykowała dla niej innego, intratnego kandydata. Jednakże młoda dziewczyna ani myślała wychodzić za owego jegomościa. Pewnej nocy, która była bardzo podobna do dzisiejszej, wzięła ze stajni konia i udała się na przystań, gdzie czekał już na nią jej ukochany. Łódką odpłynęli razem właśnie na tą wyspę, gdzie jak się okazało, młodzieniec miał niewielki domek. Młodzi zamieszkali razem. Dziewczyna podobno stanowczo odmówiła powrotu do domu, gdy zagniewany ojciec w końcu po nią przybył.
Minęło kilka tygodni sielankowego życia tej dwójki. Pewnego dnia jednak dziewczyna zauważyła, że jej ukochany skrywa jakąś tajemnicę w lesie, z którego powraca zawsze jakiś dziwnie pobudzony. Wreszcie zakradła się w miejsce, gdzie znikał chłopak i na leśnej polance odkryła niewielki ołtarzyk, przy którym rybak odprawiał jakieś tajemnicze obrzędy. Ponoć pił krew czy coś takiego. – staruszek przerwał na moment swoją opowieść, by popić ciepłej herbaty. Patricia wpatrywała się w niego błyszczącymi z podniecenia oczyma, a i ja zacząłem się coraz bardziej wciągać w ową historię. Tymczasem dziadek popił napoju, przeczesał palcami bujną, siwą czuprynę i kontynuował:
- Legenda głosi, że ponoć wzywał czarcie moce, a u stóp jego leżał całkowicie podległy mu, straszliwy bies, którego oczy płonęły krwistą czerwienią, a z pyska wystawał wężowy jęzor. Przerażona obrzędami dziewczyna natychmiast wróciła na stały ląd i udała się do swego rodzinnego domu, gdzie podobno na jego progu błagała swego ojca o przyjęcie pod dach, przepraszając za swój czyn... Rodzice okazali jej łaskę, lecz, by sytuacja się już nie ponowiła, wsadzili ją na największy dostępny im statek, Titanika. Chcieli wysłać córkę do rodziny w Stanach. Traf jednak chciał, że oszukany chłopak wpadł w szał. Rzekomo rzucił potężny czar, by wszelkimi sposobami zatrzymać ją przy sobie. Zwrócił się o pomoc do czarta, nie wiedział jednak, że ten nie pomaga w miłości... Jak wszyscy wiemy, statek poszedł na dno, pociągając tam również ukochaną dziewczyny, bowiem nigdy nie dotarła do rodziny, ani nie powróciła tutaj... Potem ludzie mówili, że podobno nieszczęśnik zwariował. Miał rzucić klątwę na rodzinę dziewczyny, zmieniając ich w chodzące trupy, a on sam miał co dziesięć lat przyzywać ukochaną z otchłani oceanu, by być z nią w noc ich ucieczki na Wyspę Mgieł. Traf chciał, że akurat dzisiaj niby jest ta noc, a wy... znaczy ty, Tommy, miałeś okazję widzieć ognie jakoby płonące dla dziewczyny, by wskazać jej drogę do siebie.
- Bujdy. – mruknąłem. Mężczyzna spojrzał na mnie swoimi jasnymi oczami. Nigdy nie lubiłem jego wzroku, bowiem miałem za każdym razem wrażenie, że przewierca mnie na wylot.
- Tak sądzisz? – odezwał się cicho.
- Jasne. Przecież teraz musiałby mieć ponad sto lat, a to nie jest możliwe.
- Wiem, lecz dokładnie co dziesięć lat płoną te ognie. Powiem ci, że mieszkańcy miasteczka początkowo też twierdzili, iż są to bzdety wyssane z palca. Co odważniejsi wyprawiali się na wyspę, by odkryć co się tam dzieje w te noce. Jednakże zawsze powracali martwi. W łodziach, którymi popłynęli.
- Skoro byli martwi, to jak wrócili? – Pati podeszła do tego lekko sceptycznie.
- Łodzie same przybijały do brzegu, a ich wygląd zawsze był taki sam: boki zdrapane potężnymi pazurami, a ich właściciele spoczywali w nich z odrąbanymi głowami, ułożonymi między nogami i z czarną różą w dłoniach... W końcu ludzie zaprzestali się tam wyprawiać, coraz mocniej wierząc w legendę.
- No dobra, legenda legendą, ale czy policja nic nie robiła w sprawie tych morderstw? Przecież one nie mogły przejść bez echa.
- Kochani, policja już tutaj nie zagląda. – odparła starsza kobieta.
- Dlaczego?
- Widzicie, w legendzie mowa jest o klątwie rzuconej na mieszkańców posiadłości. Faktem jest, że ich ciała odkryte w salonie, w dwa tygodnie po zatonięciu statku, nosiły ślady dwuletniego rozkładu. – wyjaśniła szybko. Wymieniliśmy z Pati tylko zachwycone spojrzenia.
  
Nazajutrz rano burza ustała i chociaż ciężkie, ołowiane chmury wisiały nisko na niebie, to przynajmniej już nie padało. Oboje ubraliśmy się w nasze nieprzemakałki i wyszliśmy na małą przystań, gdzie wsiedliśmy do łodzi.
- Pamiętajcie, że na tej wyspie kryje się zło. – usłyszałem za sobą głos dziadka.
- Jasne. – sarknąłem i odbiłem od pomostu. Wolno płynęliśmy w stronę wyspy, a tymczasem dziadek Pati szepnął tylko:
- Boże, miej ich w swej opiece.
Po kilku minutach dobiliśmy do wysepki. Zniszczone molo chybotało się niebezpiecznie, gdy cumowałem łódź, a następnie, gdy wolno zmierzaliśmy nim na suchy ląd. Pati cały czas modliła się cichutko, w palcach lewej ręki miętoląc krzyżyk zawieszony na jej szyi na cienkim łańcuszku.
Ruszyliśmy ostrożnie wydeptaną ścieżką ku, jak sądziliśmy, środkowi wyspy. Po kilkunastu minutach marszu, gdy drzewa nagle stały się gęstsze, ale też i bardziej posępne, naszym oczom ukazał się niewielki, ale okropnie zaniedbany domek.
Spojrzałem na moją dziewczynę. Minę miała trochę niepewną, więc chwyciłem ją mocno za rękę, by dodać jej otuchy. Uśmiechnęła się do mnie słabo, gdy znów ruszyliśmy. Cicho podeszliśmy do drzwi. Były zamknięte, a wszystkie okna pozasłaniane. Odwróciłem się, by przejść na tyły domostwa i po lewej stronie, pomiędzy posępnymi drzewami dostrzegłem częściowo ukrytą dróżkę w głąb lasu. Szturchnąłem Pati w ramię i wskazałem jej żwirówkę. Ruszyliśmy w tamtą stronę, cały czas uważnie lustrując otoczenie. Nie chcieliśmy zostać przez nic zaskoczeni. Odchyliłem zwisające nisko nad naszymi głowami gałęzie i wkroczyliśmy w mrok lasu. Przeszliśmy może z pół kilometra, a ciemność stawała się coraz bardziej przerażająca. Jakby namacalna. Nagle naszym oczom ukazał się jednak prześwit i niewielka łączka, a na niej coś na kształt jakby rozpadającego się, drewnianego ołtarza. Gestem nakazałem Pati czekać, a sam ruszyłem w jego kierunku. Po stronie niewidocznej z miejsca, gdzie stała Pati, dostrzegłem na ziemi ślady zakrzepłej krwi i zmurszałe, jak i świeże kości. Choć nie należałem do mięczaków, ten widok jakoś mnie przeraził. Podniosłem wzrok na moją dziewczynę i zauważyłem, że cofa się w moją stronę, a tuż przed nią postępuje ogromnych rozmiarów stwór. Coś na kształt wielkiego, włochatego psa, z wężowym jęzorem i płonącymi oczami. Z jego pyska skapywała na ziemię zielona, skwiercząca ślina. Dopadłem do ukochanej, chwyciłem ją żelaznym uchwytem za rękę i rzuciłem się z nią w stronę drzew. Za sobą słyszeliśmy przeraźliwe wycie potwora. Strach dodał nam takiej energii, że dosłownie już po chwili ujrzeliśmy znów domek. Drzwi do niego były tym razem o dziwo otwarte., więc niewiele myśląc, schroniliśmy się w jego wnętrzu. Dom pachniał stęchlizną, a w powietrzu unosił się jakiś dziwny, metaliczny posmak. Zajrzeliśmy do pierwszego niezamkniętego pomieszczenia i dosłownie strach zmroził nam krew w żyłach. Patricia cofnęła się w popłochu. Pod sufitem wisiało rozpadające się ciało mężczyzny, ubranego w strój z początkowych lat dwudziestego wieku. Nagle trup spojrzał na mnie całkiem przytomnie, swoimi czarnymi jak smoła oczami i wyszczerzył się w odrażającym uśmiechu, jednocześnie wyciągając w moją stronę lewą rękę pozbawioną palców. Wrzasnąłem i rzuciłem się do ucieczki, ciągnąc za sobą przerażoną dziewczynę. Znów wybiegliśmy na dwór, lecz tu przed dalszą ucieczką powstrzymał nas straszliwy bies. Przełknąłem ślinę, patrząc w jego oczy. Nagle skrzypnęły za mną ponownie otwierane z rozmachem drzwi. Rzuciłem się w prawo, lecz głuchy pomruk stwora osadził mnie w miejscu. Obejrzałem się za siebie i znów go ujrzałem. Stał nie dalej, niż dwa metry ode mnie. Czułem smród rozkładającego się ciała. Wyglądał jakby jego skóra odpadała mu od mięśni. Jego oczy były oczami szaleńca. Na głowie spoczywało mu coś na kształt korony zrobionej z kości.
- Nie uciekniecie stąd. – powiedział głośno. Pati zakryła sobie tylko usta ręką, by nie zwymiotować. To coś wraz ze swoim „psem” postąpił ku nam groźnie, gdy wtem usłyszeliśmy ciche stukanie obcasów. Zza węgła budynku wyszła młoda kobieta. Podobnie do dziwnego jegomościa nosiła staromodną suknię. Jej skóra była blada, niemal zielonkawa, a długie włosy falowały lekko, jakby poruszane niewidzialnym wiatrem, bądź wodą.
- Nie, nie zrobisz im krzywdy, Edwardzie... Nikogo już nie skrzywdzisz. Nadszedł czas, byś wreszcie z tym skończył. – rzekła, a jej głos dochodził jakby z bardzo daleka. – Przybyłam tu do ciebie po raz ostatni, Edwardzie. Nie wezwiesz mnie już więcej. Tak bardzo bym chciała już zasnąć na zawsze, a ty mi to uniemożliwiasz. Ranisz mnie.
- Katiu, nigdy tego nie chciałem. Pragnąłem tylko z tobą być. – powiedział.
- Trzeba było myśleć o tym, gdy prosiłeś złe moce o pomoc w ponownym zdobyciu mnie. Twoja klątwa zabiła moją ukochaną rodzinę oraz sprawiła, że od stu lat leżę martwa, a jednak żywa pośród wraku Titanika i przybywam tu na twe wezwanie co dziesięć lat, by ci towarzyszyć w tę noc, choć tego nie chcę. – odparła lodowato, postępując lekko ku mężczyźnie. – Kochałam cię, a ty kochałeś mnie, więc przypomnij sobie o tym uczuciu, a odejdziemy stąd raz na zawsze. – położyła mu dłoń na policzku.
- Lecz nie będziemy już razem. – załkał nagle, a my zafascynowani patrzyliśmy, jak słone łzy wypalają mu dziury na policzkach i jak w końcu staje w ogniu. Wtedy kobieta spojrzała na nas, a w jej oczach dostrzegliśmy ulgę.
- Klątwa rzucona przez Edwarda przestaje działać. Teraz będę mogła iść dalej, a on znajdzie się tam, gdzie tak pragnął być. Ze swym panem. – powiedziała powoli. – Chodźcie, nie możecie tu zostać, ta wyspa wkrótce przestanie istnieć.
Ruszyła szybko w stronę ścieżki, którą tutaj przyszliśmy, a tymczasem mężczyzna spalał się coraz bardziej. Bies również. Niemal na sztywnych nogach ruszyliśmy ku przystani, a naszej wędrówce towarzyszyło jego straszliwe wycie. Gdy dotarliśmy do molo, ujrzeliśmy, jak kobieta stoi na burcie naszej łódki. Kiwnęła na nas ręką, byśmy się pospieszyli. Drżąc na całym ciele, wsiedliśmy do łodzi i ledwo odbiliśmy, wyspa stanęła w ogniu. Osłoniliśmy oczy przed blaskiem, a kiedy je znowu otworzyliśmy ze zdziwieniem odkryliśmy, że kobieta nie stoi już tam, gdzie przed chwilą. Teraz opierała się o burtę szaro-zielonego, widmowego Titanika, w którego burcie ziała wielka dziura. Po chwili kobietę otoczyły inne, podobne do niej postacie, a cały statek został rozświetlony lampami, które nie oświetlały jednakowoż wody ani otoczenia. Wkrótce też usłyszeliśmy basowy ryk syreny okrętowej. Titanik ruszył w swój odwieczny rejs, a nas ku przystani w zatoczce, poniosła nagła, gwałtowna fala.
  
Rok później przyjechaliśmy tam znowu. Wyspy co prawda już nie ma, ale pozostały nasze wspomnienia. Oprócz dziadków Pati nikt inny nie wie, co się tam faktycznie wydarzyło, choć mieszkańcy często snują na ten temat liczne domysły, siedząc w pobliskiej karczmie.

elenawest

opublikowała opowiadanie w kategorii horror, użyła 2534 słów i 14081 znaków.

2 komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz. Nie masz konta? Załóż darmowe konto

  • AuRoRa

    Bardzo zgrabne, jeszcze fakty historyczne wplecione w opowieść, dreszczyk emocji. Łapką  :jupi:

    7 cze 2018

  • elenawest

    @AuRoRa dzięki ;-)

    7 cze 2018

  • Malolata1

    Jestem zdecydowanie na tak! :)

    11 lut 2016

  • elenawest

    @Malolata1 bardzo mi miło :-D

    11 lut 2016