Trylogia Burzy: Błyskawica – Chapter 6

Miłego czytania. ;)

     Cisza.
     Nawet szpilka zrzucona na podłogę wydałaby wtedy głośna.
     Spojrzenia przemykały z Razjela na Alexa i z powrotem, ale nie padło nawet najmniejsze słowo.  Zdawało się, że nikt nie miał zamiaru przerywać niczym niezmąconej głuchoty. Nawet ich oddechy były wtedy spokojne, wręcz znikome – po prostu ledwo dosłyszalne. Nagle, burząc tę całą idealność, Electric odwróciła się gwałtownie w stronę drzwi. Dało się słyszeć tarcie ubrania o sofę. A potem znów cisza. Ani jedna osoba nie postanowiła tego skomentować, a Azjatka widocznie nasłuchiwała uważnie, wpatrując się tępo w klamkę.
     – Więc... – odezwał się Zack po dłuższej chwili. – Jesteśmy w jednym pokoju z nim, synem największej szychy tutejszego Rządu... I...
     – Shhh! – syknęła czarnowłosa dziewczyna, wciąż patrząc przed siebie.
     – Co jest, El... – zaczęła Cecilla, ale jej również niedane było dokończyć.
     – Cicho. – Tym razem był to Alexander.
     – Za cicho... – mruknęła Electric, mrugając w zdziwieniu.
     – Co? – Razjel zmrużył oczy. – Duchu, co z wami jest?
     – Która godzina?! Zamknięto już klub?! – krzyknęła niespodziewanie Lunadione.
     – Za wcześnie na to... O co chodzi, Lu, El? – Cecil przerzucała wzrok z jednej osoby na drugą, szukając odpowiedzi.
     – Muzyka! Nie gra, jest zbyt cicho – zauważył szatyn.
     – Brawo, Ra, szybki jesteś – sarknął Alex, po czym dodał: – Na co czekacie? Biegiem, na górę! – warknął i pierwszy rzucił się do drzwi.
     Stukot kilku par butów o podłogę, a potem o schody niósł się, dopóki nie wpadli jak burza do sali. Było to z ich strony dość nierozważne, ale adrenalina krążąca po organizmie nawet nie dała im o tym pomyśleć. Liczyło się tylko szybkie rozwiązanie tej dziwnej sprawy. Mieli po prostu nadzieję, że zamknięto wcześniej i kelner obecnie poleruje kieliszki za swoim stanowiskiem. Ale to byłoby zbyt piękne, takie cuda nie zdarzały się w obecnej Erze i prawdopodobnie więcej nie zdarzą.  
     Zastała ich pustka, żadna żywa dusza się nie ostała i, na szczęście, nie było też leżących wszędzie ciał. Tylko kilka wywróconych stołków barowych, rozbite na podłodze szkło i migające, niewyłączone reflektory wskazywały, że coś tu się ewidentnie wydarzyło. I ten zapach, dziwny, strasznie słodki. Jakby... Perfumy?  
     – Nie oddychać! – krzyknęła nagle Cecilla, zasłaniając usta i nos i natychmiast zaczęła wypychać ich z pomieszczenia.
     Zawroty głowy nie pozwalały im prosto stać, a co dopiero iść. Zaczęło się od kręcenia w nozdrzach, ale po chwili ledwo mogli ustać na nogach. Blondynka wypchnęła pozostałą czwórkę przez tylne drzwi, by mogli wypełnić swoje płuca czystym powietrzem. No, w każdym razie nieskażonym przez ten dziwny gaz, a jedynie spaliny przenoszone przez wiatr ze Strefy 6.
     Odetchnęli głęboko i zsunęli się po ścianie budynku, o który przed chwilą się oparli. Głowy bolały ich niemiłosiernie, a obraz wirował na tyle, że większość zemdliło. A przecież wdychali to coś ledwo przez krótką chwilę. Jedynie Cecil nic się nie stało, dzięki Titusowi była dużo bardziej odporna na działania szkodzących jej substancji i była teraz temu bardzo wdzięczna.
     – Jak się czujecie? – zapytała troskliwie.  
     W odpowiedzi otrzymała tylko niewyraźnie spojrzenia i kręcenie głowami.
     – Postaram się wam pomóc, ale zaraz musimy stąd uciekać. Osoba, która wpuściła ten gaz do klubu może wkrótce wrócić, nie mamy czasu – mówiła jak do dzieci, bała się, że w takim stanie nie dochodzi to do nich tak, jak powinno. – Tito, co zresztą Deamonów? Nie wyglądają najlepiej – zwróciła się do kolibra, siedzącego na jej ramieniu.
     – Nie najlepiej, ich organizmy są mniejsze, a przyjęły taką samą dawkę – oznajmił niemal natychmiast, jakby czekał, aż oto zapyta.
     – Niedobrze... Musimy coś zrobić, Tito. Dasz radę z tyloma osobami?
     – A ty dasz?
     Uśmiechnęła się.
     – Wątpisz we mnie? – Uniosła dłonie nad pozostałymi. Z palców wydobyło się delikatne światło i owinęło wokół całej czwórki i ich zwierząt. Byłoby ledwo dostrzegalne dla kogoś stojącego obok, ale ona widziała każdą iskrzącą się w nim drobinę kurzu.
     Na twarze powoli wracał kolor, policzki delikatnie rumieniły się od zimna panującego wokół. Pierwsza oczy uniosła Electric, znów widać w nich było dawną energię. Po niej kolejne osoby mogły wreszcie w pełni odbierać, co się dzieje i w końcu po kilkunastu minutach od wyjścia każdy stał już gotowy do drogi.
     – Jesteś naprawdę cudotwórczynią. Twój talent się marnuje wśród tych ruin! – zachwalał już po raz któryś Razjel, jednak dla Cecil brzmiało to prędzej jak obelga miejsca, które poniekąd uważała za dom.
     – Dzięki – odburknęła mu tylko.
     – Ra, opanuj swoje zdanie z wyższych sfer – powiedział z lekka zirytowany jasnowłosy. – Nikogo nie obchodzi, jakie jest twoje zdanie o Wybranych bez szkoleń, poza Rządem.
     – Spokojnie, Duchu. Chciałem być miły – wybronił się natychmiast.
     – Dosyć – warknęła Electric.
     – Spokój, dzieci – odezwała się w tym samym czasie Lunadione.
     – Lepiej po prostu ruszajmy, im szybciej i dalej, tym lepiej – dodała pospiesznie Cecilla, nie chcąc w tej chwili żadnych opóźniających wszystko kłótni.
     I więcej nikt się nie odezwał. Przeskoczyli jeden po drugim za metalową siatkę i ruszyli w losowym kierunku, byle przed siebie. Po ich głowach kłębiło się mnóstwo pytań. Co z Zackiem? Kto napadł na klub? Co to za gaz? Co się stało z prawdopodobnie porwanymi ludźmi? I co najważniejsze – co dalej i gdzie mają się podziać? Nie było Esse, nie było Zackarego, nie mieli po prostu żadnego przewodnika. Niby znali miasto i to zapewne lepiej niż nie jeden Wybrany, choć nie zapuszczali się na te opustoszone tereny blisko Pól. Skróty, rozkład ulic i Stref, kilka większych azyli. Ale do czego im się to teraz przyda? Jeśli znaleźli klub, ich jedyny dom i schronienie, to właściwie nie było miejsca, gdzie jeszcze mogliby poczuć się bezpieczni. Do tego dochodził Razjel. Jako jedyny odziany w puchową kurtkę i teoretycznie mający dokąd wrócić. Nie ziąbł w tym listopadowym chłodzie tak jak reszta i nie za bardzo zaprzątał sobie czymkolwiek głowę. Przynajmniej tak sądzili.  
     On tymczasem zaciskał lewą dłoń na pakunku schowanym w kieszeni, bojąc się go stracić. Wyglądał niepozornie, to prawda. I nawet nie do końca wiedział, co się w nim znajduje, ale jedno było pewne – zależało na nim Rządowi, więc musiało być ważne. Dlaczego jeszcze go nie otworzył? Bał się. Bał się, że to marny żart, że się pomylił. Albo że to coś niebezpiecznego lub coś, czego nie zrozumie. Od jakichś dokumentów, przez broń, w co osobiście wątpił, do... Właściwie to spodziewał się wszystkiego. Jakiegoś urządzenia, artefaktu, magicznego przyrządu z kosmosu, choć to naprawdę idiotyczne pomysły. Przez Deamony naprawdę nic by go nie zdziwiło.
     Zastanawiał się nad jeszcze jedną sprawą. Dlaczego Rząd trzyma to owinięte w najzwyklejszy papier i może w jakimś pudełku pod nim? To przecież kompletnie bez sensu, nawet jeśli schowane było w sejfie w gabinecie ojca Karmela. Warknął z frustracji i natychmiast podziękował w duchu, że nikt na to nie zareagował. Nie miał ochoty oglądać zaciekawionych spojrzeń, szczególnie tego Ducha. To jego przyjaciel z dzieciństwa i zawsze potrafił wyczuć, gdy coś go trapi lub jest po prostu nie tak, jak powinno.
     Osoba przed nim stanęła, a on wpadł na jej plecy. Szybko odsunął się i zorientował, że była to Electric i pozostali też są w bezruchu. Natychmiast rozglądnął się bardziej, ale że dawno nie odwiedzał tych stron, nie wiedział nawet, w której są Stefie. Jedynie po poziomie zniszczeń mógł wskazać na Ósemkę, może Siódemkę. Jednak, gdy popatrzył przed siebie, dostrzegł powód nagłego postoju.  
     Tuż obok drzewa, pośród chaszczy wysokiej zapewne do pasa trawy łypało na nich wzrokiem stado psów. Wydawałoby się to błahostką, ale ich było co najmniej tuzin i to tych bardziej wyrośniętych. Wszystkie szczerzyły kły, a z pysków kapała piana – oznaka wścieklizny. To naprawdę nie wróżyło nic dobrego.
     Pojawiła się pierwsza po całkowitym szoku wypowiedziana spokojnie komenda:
     – Nie ruszajcie się, nie bądźcie zbyt głośno – mówiła powoli Electric. – Rozglądajcie się tylko za jakimś wysokim punktem, na który możemy się wspiąć, a one tam nie wskoczą. Balkony, drzewa, cokolwiek.
     Psy zaczęły warczeć jeden po drugim.
     – Nie atakujcie, dużo ich, a za tymi krzakami może być jeszcze więcej. Tylko nakłonimy je do agresji – dodał Alexander.
     Kilka poruszyło się lekko do przodu, zmniejszając odległość między nimi.
     – Tito, idź, szukaj czegoś z powietrza – mruknęła Cecil.
     – Ty też, Kuro – dopowiedział natychmiast białowłosy.
     Ptaki odleciały, a kundle powiodły za nimi wzrokiem.
     – Jest! – Titus krzyknął. – Otwarta studzienka.
     – Musicie się cofnąć jakieś piętnaście metrów, byle powoli. – Tym razem odezwał się Kuroshi.
     – Możemy się dostać do kanalizacji – zakomunikowała Cecilla.
     – Jakieś piętnaście metrów od nas w tył. – Alexander wytłumaczył.
     Pozostali zgodnie kiwnęli głowami, nie chcąc robić więcej hałasu niż to potrzebne.
     – Odwracamy się na cztery, Deamony niech patrzą za nas w tył i mówią, gdy coś będzie nie tak – zadecydowała Electric i, nawet nie czekając na jakąś zgodę, zaczęła odliczać: – Trzy, czte-ry. – Niemal wyszeptała, ale wszyscy dokładnie ją słyszeli.
     Zrobili to prawie równomiernie. Któryś z psów warknął. Pierwszy krok. Buty uderzające cicho o bruk wydawały głuche odgłosy. Potem kolejne. Coś zaszeleściło pośród wysokiej trawy. Starają się przyspieszyć i jednocześnie nie zwracać na siebie uwagi. Jeszcze tylko kawałek.
     – Lu! – krzyknął Moonlight, który najwyraźniej pierwszy coś wypatrzył.
     – Biegiem – rzuciła natychmiast dziewczyna, nawet nie pytając, o co chodzi.
     I ruszyli pędem, po chwili tłocząc się obok wąskiego wejścia. Słychać było warknięcia, szczekanie, wycie i dźwięk drapania pazurów o asfalt podczas biegu. Wtedy pierwsza osoba schodziła po drabinie w ciemność większą niż ta, która otaczała ich wcześniej. A za nią kolejna i następna. Cała piątka, w końcu teoretycznie bezpieczna. Chociaż na tę krótką chwilę. Bicie serc powoli zwalniało do normy, tak samo, jak ich oddechy. Płuca przestawały już piec od zimnego powietrza. Adrenalina powoli znikała z organizmu.
     – Ale my mamy cholernego pecha... – powiedziała Lunadione, biorąc głębszy wdech.
     – I szczęście – dodał z lekkim śmiechem Razjel.
     – Tak, to też – przyznała Electric i uśmiechnęła się, choć trudno było to dostrzec to pośród mroku.
     – Tak właściwie... Co teraz? Jesteśmy w kanałach, nie wiemy, w którą stronę iść, a te kundle z góry szybko mogą nie odpuścić. – Alexander popatrzył na otwór studzienki.
     – Możemy to przeczekać – zaproponowała Cecilla.
     – Albo iść naprzód. Co tak właściwie mamy do stracenia? – spytała sarkastycznie Azjatka, przechylając głowę.
     – Chyba wolę opcję blondyneczki... Jednak włóczenie się po omacku po kanałach nie wydaje się dobrym pomysłem.
     – Zgadzam się z Ra, jeśli będzie świt i one dalej nie pójdą, postaramy się je przepłoszyć.
     – Woah, zmądrzałeś, Duchu.
     – Nie zaczynaj.
     – Dobra! Zgoda! Tylko nie kłóćcie się jak jakieś dzieci albo, co gorsza, stare małżeństwo – warknęła Electric i oparła się o wilgotną ścianę.
     Chwilę trwali w ciszy, wsłuchując się w brzmienia własnych oddechów, gwizdy wiatru i warknięcia z góry.
     – Alek, Ra, macie jeszcze jakieś historie? Albo coś do opowiedzenia o Wybranych? W sumie my zbyt wiele nie wiemy – zapytała nagle Lunadione. Siedziała na podłożu, niezbyt zwracając uwagę na to, że się ubrudzi. Na jej kolanach spoczywała fretka, którą delikatnie głaskała po futerku.
     – Paczka!
     – Co ci, Alex? – Electric zmarszczyła brwi i spojrzała na niego.
     – Ra, no cholerna paczka! Pokaż ją! Sprawdzałeś, co jest w środku?! – Niemal rzucił się ku chłopakowi.
     – C-co? Ach! Nie, Duchu, nie... – Automatycznie ścisnął pakunek w swojej kieszeni. – Chcesz to zrobić teraz?! – Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. – Tutaj, w kanałach?!
     – Krzycz bardziej, jeszcze cię w Jedynce nie słyszeli! – Westchnął zniecierpliwiony. – Tak, teraz, tutaj. Otwieraj, no.
     – Dobra, już dobra – mruknął, a wokół niego nagle zebrali cię pozostali bardzo zaciekawieni. – Powietrza potrzebuje – fuknął na nich, a ci się lekko odsunęli.
     Wyciągnął zawiniątko z kieszeni drżącymi dłońmi. Przygryzł delikatnie dolną wargę ze stresu. Jego serce biło jak oszalałe. Jakieś opcje ucieczki? Niestety żadnych. Mógłby tylko tutaj błądzić. Powoli odwijał wilgotny już papier, jest go co najmniej kilka warstw. W końcu na coś natrafił. Gładkie o metalicznym połysku i barwie. Głębszy wdech. Po chwili miała w rękach prostokątne pudełko mieszczące się na jego dłoni. Na jednym z boków wbudowany został zamek z kodem. Cztery miejsca, cyfry od zera do dziewięciu.
     – Cholera... – Wypuścił głośno powietrze ze swoich płuc. – To z dziesięć tysięcy kombinacji! W życiu tego nie zgadniemy!
     – Może nie będzie trzeba... – powiedziała Azjatka jakby do siebie.
     – Co? – Alexander wbił w nią wzrok.
     – Pomyśl – zaczęła. – Na pewno nie wysłali im tego ot, tak, do zgadywania. Musieli  podać kod albo coś, co do niego prowadzi.
     – To nawet logiczne... Ale co to zmienia w naszej sytuacji? I tak nie mamy możliwości zdobycia tego. –  Lunadi chwyciła skrzyneczkę i obróciła losowo cyferki. Spróbowała otworzyć. – Tę kombinację można już wykluczyć.
     – Tak do niczego nie dojdziemy – odezwała się cicho Cecilla, ale o dziwo wszyscy popatrzyli na nią. – Więc, Razjel, podobno masz kuzyna Karmela, tak? Syna D-draise?
     – Jesteś genialna! Zdobył paczkę, to i o to mogę go na przeszpiegi wysłać! – krzyknął podekscytowany, ale zaraz zmarkotniał. – Tylko jak ja się z nim teraz skontaktuje... Nawet nie wiem, gdzie jesteśmy i kiedy wyjdziemy!
     – Czyli jesteśmy generalnie w dupie – skomentował białowłosy, krzywiąc się przy tym.
     – Shhh! – syknęła Electric.
     – Co zaś?     
     –  Po prostu bądź cicho, Al, i reszta też. – Ucichła, nikt inny też się nie odezwał.
     Przerywane oddechy, gwizdy wiatru. Nic specjalnego.
     – Psy nie warczą – wytłumaczyła. – Trzeba wyjrzeć, czy jest bezpiecznie – mówiąc to, zaczęła wspinać się w górę drabinki.  
     Ostrożnie wychyliła głowę za otwór i zmrużyła oczy, bo, jak się okazało, już świtało. Spojrzała uważnie w każdą stronę, jak najbardziej wysilając wzrok. Czysto. Odetchnęła głębiej świeżym powietrzem, a przynajmniej mniej przesiąkniętym wilgocią kanalizacji.
     – Chyba możemy wychodzić – oznajmiła, patrząc w dół.
     Podciągnęła się i usiadła na krawędzi. Niedługo potem stała już na ziemi tuż przy studzience kanalizacyjnej. Za nią nieco mozolnie wychodzili pozostali. W świetle dnia wreszcie dało się zobaczyć dokładniej okolicę. Czteropiętrowe bloki ustawione w niemal równych kolumnach dawno temu zostały pomalowane na różne kolory, ale teraz farba była tak wyblakła, że można je nazywać jedynie szarymi. Pomiędzy nimi stworzono małe plamy zieleni zapełnione trawą,  sporadycznie jakimś drzewem lub krzewami. Wokół budynków wiły się skomplikowanymi zygzakami chodniki z kostki brukowej, której w wielu miejscach brakowało, a także asfaltowe drogi.
     – To Strefa 7, nie? – spytała Lunadione.
     – Taa – mruknął niewyraźnie Alexander. – Niedaleko jest krótki kawałek wybrzeża i idzie się dostać do Trzeciej.
     – Och... Więc taki jest plan, Duchu. Cwanyś. – Razjel uśmiechnął się krzywo.
     – Zaraz, jaki plan? – Cecil wyglądała na bardzo zdziwioną.
     – Zobaczycie – rzekł tylko tajemniczo białowłosy i ruszył w jedynie sobie znanym kierunku, a tuż za nim szatyn. – No, dalej! Na co czekacie, dziewczyny?
     Nie mając za bardzo wyboru ani też innego pomysłu, postanowiły zdać się na nich i po dłuższej chwili dobiegły do chłopaków.
     – Czyli poszukiwanie Zacka schodzi na dalszy plan? – wydyszała Electric.
     – To duży chłopiec, poradzi sobie, mówiłem ci.
     – Jasne, Al...
     Kilkanaście minut, a może pół godziny potem mogli poczuć zapach morskiej bryzy. Wystarczyłoby spojrzeć za wzniesienie i można by podziwiać pieniące się fale Morza Irlandzkiego. Nagle coś zaszeleściło w wysokiej trawie. Źdźbła uginały się coraz bliżej nich w zastraszającym tempie. Adrenalina szybko opanowała organizmy, każąc ustawić się w bojowych pozach. Byli gotowi do ataku, nie mając gdzie się ukryć.

~*~

Wreszcie, rozdział!  
Udało mi się wyrobić, obiecałam przynajmniej jeden na miesiąc i w miesiącu się pojawił. :D Co prawda nie tak szybko, jakbym chciała, ale cóż poradzić, ehh.  
Mam po prostu nadzieję, ze wam się spodoba.  
Jest niezbetowany i właściwe skończony w tej chwili. Jutro lub pojutrze go sprawdzę i wyślę becie, ale jeśli znajdziecie jakieś błędy od razu informujcie!
Więc... Jak go oceniacie? :)

Pozdrawiam. X

Sileth

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 3009 słów i 17727 znaków, zaktualizowała 30 mar 2016.

1 komentarz

 
  • Użytkownik NataliaO

    Genialnie piszesz, dzięki czemu super się czyta. Płynnie i prosto.

    26 mar 2016

  • Użytkownik Sileth

    @NataliaO Dziękuję Ci bardzo. :)

    28 mar 2016