Trylogia Burzy: Błyskawica – Chapter 3

Miłego czytania. ;)

          Jedyne, co czuła to pulsujący ból głowy. Spróbowała wziąć głębszy oddech, ale coś jakby zaciskało się na jej szyi i wbijało kły. Kolejna próba. Tym razem pomimo uczucia szarpania, udało jej się. Uchyliła powoli oczy. Na szczęście nie oślepiło jej jaskrawe światło. Panował miły dla oka półmrok. Zamrugała. Obok niej siedziała Cecil. Gdy tylko blondynka na nią spojrzała, zapiszczała. Kobieta skrzywiła się na ten nagły, głośny dźwięk. Uniosła dłoń i dotknęła szyi. O dziwo nikt, ani nic się w nią nie wgryzało. Jakby przez mgłę usłyszała rozmowę:
     – Hej! Obudźcie się! Szybko!  
     – Co jest?
     – Otworzyła oczy.
     – Co?!
     Kilka osób nagle się zerwało. Kolejny hałas. Ktoś chyba potknął się i upadł, bo usłyszała huk. Po chwili wszyscy stłoczyli się wokół niej, jakby była jakimś okazem w zoo albo w muzeum. Byli jacyś zamgleni. Zamrugała ponownie, a obraz przed jej oczami wyostrzył się. Rozpoznała ich niemal natychmiast i uśmiechnęła się delikatnie. Spróbowała się podnieść, ale gdy tylko lekko się uniosła, ręce Cecilli znalazły się na jej ramionach, delikatnie ją przytrzymując.
     – Leż – powiedziała niemal surowo.
     – Nic mi nie jest – mruknęła słabo Esse, ale posłusznie z powrotem się położyła.
     – Poza tym, że powinnaś nie żyć jak Nix, to nic ci nie jest. – Zauważył sucho Alexander.
     – Nie żyje?! – krzyknęła liderka na tyle, na ile pozwalał jej głos.  
     Zerwała się prawie do siadu, ale natychmiast tego pożałowała. Zawroty głowy zmusiły ją do opadnięcia na sofę. Nagły przypływ energii zniknął. Odetchnęła głęboko. Poczuła się strasznie senna.
     – Co jest z Nixem? – zapytała.
     – Rozszarpane gardło – oznajmiła cicho Lunadione, a właścicielka Deamona chwyciła się za wspomniane miejsce.
     "To dlatego” przeszło jej przez myśl. Przełknęła głośno ślinę. – Czy ja nie powinnam... Umrzeć razem z nim?
     – Raczej nie widuje się żywego Wybranego bez Deamona... – wymamrotała Electric. – Przynajmniej jeśli ta osoba go już kiedyś miała.  
     – Cecil sprawdzałaś jej tętno? – spytał Zackary.
     – Już to zrobię. – Uniosła ręce nad prawie śpiąca kobietę, przez chwilę wydobywało się z nich zielonkawe światłem. Otworzyła szerzej oczy. – Ono... Spada.
     Jakby na potwierdzenie jej słów liderka zamknęła już całkowicie powieki. Czuła się taka osłabiona. Musi się położyć spać. Sen to zdecydowanie dobry pomysł. Zaczęła spokojniej oddychać.
     – Cholera, Esse, nie zamykaj oczu! – warknął Zack. – Otwórz je słyszysz?!
     – Dobranoc, kochani – wyszeptała.
     – Hej! – Alex potrząsł jej ramionami.
     – Ceci! – krzyknęły niemal jednocześnie Luna i Ellie.
     Blondynka pospiesznie wysłała energię do liderki, a na jej ramieniu usiadł koliber. Ile to wszystko trwało? Kilka minut? Godzin? A może to tylko sekundy. Jednak dla perkusistki czas się zatrzymał. Liczyło się teraz uratowanie kobiety. Jej tętno ciągle spadało i to niebezpiecznie szybko.
     – Cecil... – usłyszała koło swojego ucha głos Lunadi.
     – Nie...
     – Ona nie żyje.
     – Nie! – załkała.
     Zack schował twarz w dłoniach, a Alex odchylił się do tylu i westchnął głęboko. Po policzkach dziewczyn spłynęły łzy. Electric kopnęła z całej siły w ścianę, z której odpadł tynk. Następnie uderzyła w nią pięścią i zacisnęła oczy, próbując powstrzymać płacz. Pomimo tego całe jej policzki były już mokre.
     – Nie... Nie ona... To wszystko pomyłka... Pomyłka – powtarzała. Na swoich ramionach poczuła czyjeś dłonie.
     – Ellie... – To Lunadione. – To była dobra śmierć... Umarła razem z Nixem. Nie chciałaby żyć bez niego. Wiesz o tym – wyszeptała, a Azjatka pokiwała tylko głową.
     Wokalistka podeszła do fotela i opadła na niego. Nie miała na nic siły. Zginęła najbliższa jej osoba, która niegdyś uratowała jej życie. Dlaczego ona nie zrobiła tego samego? Dlaczego nie mogła jej pomóc? Mocniej zacisnęła powieki i powoli uspokajała oddech. Nie może teraz wybuchnąć płaczem, nie może. Musi być silna, tak jak Esse. Ktoś przed nią ukucnął.
     – Hej, El... Ona teraz jest w lepszym miejscu, wiesz? – powiedział Zack, próbując ją pocieszyć. Otworzyła oczy i zamrugała, by pozbyć się ostatnich łez.
     Luna pochylała się właśnie nad Esselance i sprawdzała jej tętno, przyciskając dwa palce do szyi, tak dla pewności. Nie wyglądała jednak na zadowoloną. Alex siedział na fotelu naprzeciwko z Cecil na kolanach. Chłopak pomimo swojej chłodnej i wrednej natury, również starał się ją uspokoić. Dziewczyna obwiniała się zapewne o śmierć liderki. Kuroshi zakrakał cicho w kierunku Titusa. Nawet ich właściciele nie mieli pojęcia, o czym rozmawiają. Deamony niekiedy po prostu odcinały z nimi kontakt. Electric spojrzała na Zackarego.  
     – Co zrobimy z... – Przerwała na chwilę, by przełknąć gulę w gardle, po czym kontynuowała: – Ciałem?
     – Wychodzenie teraz byłoby głupim pomysłem... Ale nie możemy pozwolić jej się tutaj rozkładać. – Myślał na głos brunet.
     – Niedaleko jest Cmentarzysko Samochodów. Cisza, spokój i miejsce do spalenia ciała – zaproponował Alexander. – Żaden Wybrany nie powinien się tam kręcić.
     – Spalić? – wyjąkała Cecilla.
     – Nie wybrzydzaj, młoda. Wolisz spać obok trupa?
     Przez chwilę milczała.
     – N-nie.
     – Właśnie.  
     – Pójdziemy o zmierzchu – oznajmił Zack, wcześniej zerkając na elektroniczny zegarek, który pokazywał 14:37. Działał na baterie, które kiedyś znaleźli w jednym z magazynów.
     – A do tej pory mamy siedzieć i pachnieć?  
     – Nie wybrzydzaj, młody. – Czarnowłosy chłopak udawał jego głos, na co ten prychnął zdenerwowany. – Nikt teraz nie ma humoru na twoje żarty, Al. To, że ty przeżywasz w środku, nie znaczy, że my też.
     Słychać było ciche westchnięcie.  
     Przez kilka minut trwała niczym niezmącona cisza, ale nie jedna z tych krępujących. Była to cisza, w której każdy zajmował się własnymi myślami. O przyszłości, przeszłości, czy teraźniejszości. To nie było ważne. Potrzebowali po prostu takiego momentu odpoczynku i zastanowień. Chwili czasu tylko dla siebie i swoich pragnień. Nagle ktoś wziął głęboki oddech, jakby chciał zacząć mówić.
     – Alex... Czy ty wiedziałeś, że ona umrze? – cicho zapytała Azjatka, wpatrując się w swoje pozdzierane trampki.
     – Może... – mruknął w odpowiedzi. – Na pewno nie na sto procent.
     Pokiwała głową. Naprawdę współczuła mu mocy, którą dostał. Nie miała pojęcia, na czym ona polegała, ale nazwa mówiła sama za siebie. Śmierć. Z tego co na razie zdołała wywnioskować, potrafił niekiedy przewidywać, czy ktoś ma szanse na przeżycie, a także wskrzeszać niektóre kości. To drugie niezwykle go wyczerpywało, no chyba że prowadził armią martwych wiewiórek, co nie było zbyt skuteczne.
     – To co, gramy w szarady? – zapytała Luna, na co pozostali jedynie się skrzywili. Nikt nie miał humoru na takie zabawy. – Spokojnie... Chciałam tylko rozluźnić atmosferę.
     – Nie wyszło ci to – warknął nie kto inny jak Alexander.
     Dziewczyna odgarnęła niesforne kosmyki z bladej twarzy liderki, a raczej byłej liderki, ich zespołu. Wzięła jej dłoń w swoją i ścisnęła ją lekko, była zimna. Jeszcze do niej w pełni nie doszło, co się stało. Do nikogo nie doszło. Jak mają budzić się rano bez krzyków Esse? Kto będzie pamiętał, że Mark piecze najlepsze pieczywo, a Sam w piwnicy ma ogród warzywny? Albo że Sophi w każdy drugi wtorek miesiąca zostawia w omówionym miejscu karton utkanych materiałów na ubrania dla bezdomnych i rebeliantów? Nikt. Tak naprawdę nie wiedział o tym nikt oprócz niej. Tylko ona miała kontakty w całym mieście i poza nim. Robiła wszystko, chociaż nikt o to nie prosił i nie dziękował za to. Dlaczego zauważa się takie rzeczy dopiero po fakcie?  
     Lunadione ułożyła głowę na piersi kobiety. Klatka nie unosiła się do góry, nie było słychać bijącego pod nią serca, buchała jedynie chłodem. Jak to możliwe, że tak szybko uleciało z niej życie? Załkała cicho. Mogła pozwolić sobie na łzy. Wszyscy mogli.
     I płakali. Zack, Alex, Electric, Cecil, Luna, a nawet Deamony. Każda jedna osoba w pomieszczeniu. Nierówne dźwięki niosły się przez pokój, klatkę schodową aż do klubu. Nie przeszkadzało to im. Łzy nie okazywały przecież słabości, tylko silni mogą pozwolić sobie na nie w obecności innych.
     Później była już tylko cisza przerywana przez nierówne oddechy dopóki nie zasnęli, wtedy wszystko się unormowało, a oni odpłynęli w błogą krainę Morfeusza. W czasach Ery Uduchowienia tylko tam mogli znaleźć szczęście.

~*~

     Pierwsza obudziła się Cecilla. Wstała z kolan białowłosego chłopaka i wyprostowała się. Titus zaćwierkał cicho, mówiąc, że na zewnątrz jest już ciemno. Mogli przenieść Esse na Cmentarzysko Samochodów. Dziewczyna posępniała. Czuła, że to jej wina, że mogła ją uratować, gdyby tylko bardziej się postarała.
     – Ceci, to nie prawda, wiesz o tym, jej śmierć była dawno przesądzona. Ty tylko przedłużyłaś jej chwile w tym świecie. Bez ciebie dawno umarłaby. Wiesz, że była chora. Według Kuroshiego dawno miała być po tamtej stronie. Uratowałaś ją, rozumiesz? – Mówił w jej umyśle swoim ciepłym, melodyjnym głosem.  
     – Wiem to... A-ale...
     – Nie ma żadnych ale, uspokój się już. Oddychaj.
     Blondynka już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale ktoś jej przerwał:
     – Z samego rana, znaczy wieczora, gadasz do siebie samej? – zakpił Alexander wyłożony na fotelu tuż za nią.
     – Rozmawiam z Tito... – mruknęła, chociaż wiedziała, że on dobrze to wie.
     Chłopak popatrzył w stronę zegarka elektronicznego.
     – 19:53, możemy już wychodzić – oznajmił. – Obudź resztę, a ja poszukam czegoś drewnianego. – Wstał. – I jakiejś zapalniczki.
     Pokiwała powoli głową i zbliżyła się do Lunadione. Lekko potrząsnęła jej ramieniem. Następnie zrobiła to samo z pozostałymi. Zack, leżący na materacu, i Electric, która dalej znajdowała się na fotelu, otworzyli niechętnie oczy. Luna dalej uparcie wtulała się w ciało nieżywej liderki.
     – Zbierajcie się – powiedziała krótko i ukucnęła przed kanapą. – Lu, wstawaj! – Podniosła nieco głos. Gdy to nic nie dało, zastanowiła się po czym dodała: – Idziemy na ognisko! – Wiedziała, że jej przyjaciółka pochodzi spoza miasta. Na mniej kontrolowanych terenach uchowało się trochę szczęścia w postaci takich imprez, które zresztą niebieskowłosa świetnie pamiętała.
     – Już idę babciu, jeszcze pięć minut... – wymruczała sennie i uchyliła powieki. Na szczęście brak światła w piwnicy pozwolił jej to zrobić. – Co jest Cecil?
     – Chodź, musimy iść na... – Przerwała na chwilę. – Pogrzeb.
     W odpowiedzi dziewczyna wstała i rzuciła ostatnie spojrzenie na Esselance. Będzie im jej bardzo brakowało. Wiedziała to.
     Gdy czwórka osób ubrała bluzy, do pokoju wszedł Alexander, niósł w rękach połamane na części krzesło zawinięte w koc. Z kieszeni jego spodni wystawała zrobiona z półprzeźroczystego, jasnoróżowego plastiku, zapalniczka.
     – Ty weź Esse, Zack. Ja mam zajęte ręce – powiedział i wycofał się z pomieszczenia. Wyszedł po stopniach na górę.
     Za nim podążyły dziewczyny i na samym końcu Zackary, niosąc ich byłą liderkę. Schody trzeszczały cicho pod naciskiem ich stóp. Usłyszeli dudniącą muzykę. Jakie to szczęście, że oni i klub mieli różne źródła energii, bo przez wybuchy Electric często musieliby zamykać to miejsce z powodu braku prądu. Przeszli przez zaplecze, było już około dwudziestej więc klub został otwarty. Musieli niepostrzeżenie przedostać się na zewnątrz, co nie było proste. Alex spojrzał przez szparę na bawiących się ludzi, było ich zdecydowanie za dużo.
     – Tędy teraz nie wyjdziemy – mruknął.
     – A tylne wyjście?
     Chłopak nie odpowiedział i skierował się w przeciwnym kierunku. Niezbyt często korzystali z tych drzwi, zawiasy zardzewiały, a żeby dostać się na główną ulicę trzeba było przeskoczyć płot. Jednak lepsze to niż nic. Odłożył na ziemię koc z drewnem. Nacisnął klamkę i pociągnął ją mocniej, ani drgnęło. Przeszukał kieszenie swojej bluzy, a potem spodni i wyciągnął miedziany kluczyk. Pozostali westchnęli zrezygnowani. Wreszcie drzwi zostały otwarte.  
     Wyszli na zewnątrz i natychmiast uderzyło w nich chłodne powietrze, oddechy zamieniały się w parę. Zadrżeli z powodu nagłej zmiany temperatur. Moonlight schował się pod bluzę Lunadione piszcząc coś cicho.  
     – Znasz drogę? – zapytał Zack, spoglądając w stronę Alexa.
     – Ta, to jakieś dwadzieścia minut – odpowiedział i natychmiast ruszył przed siebie.
     Czarnowłosy chłopak pokiwał głową.
     – A drewno? – Luna zachichotałaby, gdyby nie znała celu ich podróży.
     – Cicho... – fuknął i wrócił do budynku. Niedługo potem był już z powrotem. – Idziemy.
     Dziewczyny wspięły się po metalowej siatce i zeskoczyły na drugą stronę. Alexander podał im swój pakunek, po czym zrobił to samo. I tu zaczęły się schody. Zackary przerzucił delikatnie Esselance przed ramie i wszedł do połowy ogrodzenia, następnie przekazał kobietę chłopakowi czekającemu na dole. Po chwili stał obok reszty i brał liderkę z powrotem na ręce.
     Dalsza droga była prosta, miała kilka zakrętów, ale głównie prowadziła prosto, na obrzeża miasta. To tam znajdowało się Cmentarzysko Samochodów. Na murkach, w kontenerach i za nimi, innymi słowy w prawie każdym zakamarku, znajdowali się bezdomni i wpatrywali w nich i czerwonowłosą dziewczynę. Nikt nie odważył się podejść, zespół, a raczej grupa buntownicza, był raczej rozpoznawana, mało osób życzyło im źle, szczególnie, że pomogli wielu z nich i ich rodzinom.
     Nie minęło pół godziny, gdy kilkupiętrowe kamienice zaczęły zamieniać się na niższe budynki i domki. Mniej też było ludzi zerkających zza rogu. Za jednym z okien paliła się lampa naftowa oświetlając straszą kobiecinę i jej wnuka. Uśmiechnęli się na ten widok, miło było zobaczyć szczęście i bezpieczeństwo w tych czasach lub chociaż namiastkę jednej z tych rzeczy.
     Domy zmieniały się na puste łąki pokryte nielicznymi krzakami i wysoką trawą. Przedzierali się ledwo wydeptaną ścieżką w stronę wielkiej, prawdopodobnie metalowej bramy, która wystawała zza roślin. Kiedyś wisiał nad nią bilbord reklamujący to miejsce, ale obecnie został tylko pusty szkielet, który go podtrzymywał. Weszli po cichu na teren zapełniony starymi, rdzewiejącymi pojazdami. Coś zaszeleściło po lewej stronie i po chwili zza krzewów wyskoczył bury zając, uciekając w popłochu.
     – To dobre miejsce – oznajmił Alexander, rzucając na ziemię materiałami do rozpałki. – Idźcie tam. – Wskazał dłonią małą, blaszaną budkę i popatrzył na dziewczyny. – Znajdziecie tam chrust i siano, przynieście.
     – Ale skąd ty... – zaczęła Cecil, na co chłopak zmierzył ją wzrokiem i zamilkła.
     – Później będzie czas na pytania, no już!
     Posłusznie wykonały polecanie, a on podszedł do miejsca na środku Cmentarzyska, gdzie był smolisty, prawdopodobnie wypalony okrąg. Znajdowało się na nim dość sporo na wpół strawionego przez ogień, mokrego drewna. Skinął głową, wskazując, że Zack ma tam ułożyć liderkę, co ten od razu zrobił. Położył tuż obok niej podłużne kawałki drewna. Gdy dziewczyny wróciły, posypały ciało kobiety najpierw chrustem, potem sianem. Alex skierował się koło ogrodzenia, gdzie ułożono kilka kanistrów benzyny. Podniósł jeden z nich i wrócił.
     – Ostatnia szansa, aby się pożegnać. – Nie musiał tego mówić, każdy to wiedział i w swoim własnych myślach dziękował Esse za to co zrobiła.
     Chłopak przebiegł wzrokiem po zgromadzonych. Wszyscy wyglądali na smutnych i przygnębionych. Nie dziwił im się. Nieważne ile osób tutaj spalił, do tego nie dało się przywyknąć. Polał ognisko ciemnożółtą substancją. Gestem nakazał odsunąć się pozostałym. Sam zapalił zapalniczką pęczek suchych gałązek i gdy się oddalił, rzucił go przed siebie. Wszystko natychmiast zajęło się ogniem. Zespół uciekł pod bramę, aby być jak najdalej. Po policzkach nastolatków spływały łzy. Niestety nie padał deszcz, który by to ukrył.
     Nagle stało się coś nie spodziewanego. Płomienie, buchające w każda stronę gorącem, zamieniały się stopniowo w złotawą mgłę. Gwiazdy, na które do tej pory nie zwracali uwagi, zalśniły jak nigdy dotąd wyłaniając się zza szarych, ociężałych chmur. Wstrzymali oddechy jednocześnie zachwyceni i przerażeni. Co się stało?
     Nad Cmentarzyskiem Samochodów uniosły się smugi, skrząc delikatnie na nocnym niebie. Powoli układały się w jakiś obraz, błądząc raz w tą, raz w tamtą stronę. Trwało to niezwykle długo, ale można było rozpoznać postać tygrysa. Skóra ponad jego nosem zmarszczyła się, a on otworzył paszczę, jakby rycząc i warcząc jednocześnie. Dźwięk ten ogłuszył ich w umysłach, nie był słyszalny poprzez uszy. Deamony ukryły się w kapturach i bluzach właścicieli. Wyglądały na zlęknione.  
     Kakofonia ta nie miała końca, ciągle zaczynała się od nowa i odbijała echem. Ognisko powoli przygasało pozostawiając po sobie jedynie smoliste koło na środku, na którym porozrzucano przypalone kawałki drewna i trawy. Po Esselance nie było ani śladu.
     Ucichło.

~*~

Yo!
Wreszcie publikuję Chapter 3, trochu długo to trwało, ale mam nadzieję, ze rozdział się udał. ;)
Jest długości mniej więcej takiej jak poprzednie, więc myślę, że jest ok. Ma 2570 słów.
Jak wam się podoba? Jeśli zauważycie jakieś błędy napiszcie o tym, poprawię je.
Rozdział został zbetowany przez Green Tea. Dziękuję bardzo!

Pozdrawiam. x

Sileth

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 3171 słów i 18281 znaków, zaktualizowała 24 lis 2015.

2 komentarze

 
  • Gabi14

    Ilość słów nie jest ważna, liczy się jakość :) (ale też żeby to nie było pół strony w Wordzie) Bardzo ciekawe :) Jak ja ci zazdroszczę komentarzy pod opowiadaniami ;-;

    30 gru 2015

  • Sileth

    @Gabi14 Dziękuję. :)
    Hah, ty na pewno też takowe masz. Chętnie zerknę na twoje opowiadania, gdy znajdę czas. ^^

    30 gru 2015

  • NataliaO

    Świetnie się czytało. Idealnie napisane, opisy i dialogi bardzo dobre. Nic nie ma w tym sztucznego ani nachalnego, naturalnie i swobodnie piszesz :)

    25 lis 2015

  • Sileth

    @NataliaO Dziękuję, bardzo się cieszę, że ci się spodobało. ^^

    25 lis 2015