Sprzedawca cz. 1

Sprzedawca to krótkie opowiadanko. Składa się z kilku mini opowieści, których wspólną postacią jest tytułowy Sprzedawca. Dowiemy się o nim mało. Tak naprawdę bohaterami opowiadanka są ludzie, którym Sprzedawca pomógł. To bardzo miłe opowiadanko, jedno z moich ulubionych. Jest o życiu, miłości i cierpieniu. Dzieje się w dalekiej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Tu, na Ziemi.



                                                 Sprzedawca

Minęło sporo czasu, od kiedy sprzedawca odszedł. Niektórzy, co go znali trochę lepiej, mówili, że odszedł do innego świata. Tak jak gdyby ten świat nie wystarczył. O nie, oni nie myśleli o Ziemi ani nawet o naszej galaktyce. A wręcz o tym, co nazywamy wszechświatem. Jednak inni mówili po prostu, że umarł, tylko nie wiadomo gdzie jest jego ciało. Faktem jest, że zrobiło się trochę smutniej. Wszystkim, chociaż nie wszyscy się do tego przyznawali. Bo on sprzedawał szczęście i radość. Za darmo. No może nie zupełnie, inaczej nie byłby sprzedawcą.
*
– Tracimy go – rzekł.
Nikt nie znał, jak zna to słowo. Przecież tu wszyscy żyli. Byli. Istnieli. Nikt nie wiedział, od kiedy. Zawsze. W tej samej liczbie. Liczbie o nieznanej wartości.
Zniknął.
Nastąpiła mała, niedostrzegalna prawie, rysa w świetle.
Na chwilę.
Potem wrócił. Równie nagle, jak zniknął.
Od tego momentu, już nigdy nie było tak samo. I on stał się inny.
– Muszę tam wrócić.
– Gdzie? – zapytali inni.
Dopiero później, jeżeli można tak powiedzieć o miejscu, gdzie jest tylko ZAWSZE, policzono niepoliczalne. Z miliona, miliardów równoległych innych wszechświatów, w których jest niepoliczalna liczba światów, zniknęło na ułamek chwili parę iskier. A to w sumie dało ogromną ilość.
Nikt z tych, co wrócili, nie wiedział kim i czym są te istoty. Tylko on wiedział, że to byli oni.
                                                                 I
Siedzieli na ławce. Padały wielkie płatki śniegu.
– Teraz nie widać gwiazd – powiedział Karl.
– Pewnie, że nie. Niebo jest pełne śnieżnych chmur – dodała Gerda. Musimy już wracać, ojciec się będzie niepokoił.
– Myślałem, że mi ufa – powiedział Karl.
– Oczywiście, że tak. Inaczej nie pozwoliłby mi wyjść z tobą i w ogóle się widywać.
– I co byś wówczas zrobiła?
– Powiem ci Karl. Uciekłabym przez okno.
– Ale to drugie piętro!
– Złapałbyś mnie, prawda?
– Tak i trzymałbym cię bardzo mocno.
– Spotykamy się już trzy miesiące i nigdy mnie nie pocałowałeś – rzekła Gerda.
– Bardzo chciałem, ale nie wiedziałem, czy nie będziesz zła.
– Ja chciałam, kiedy tylko się poznaliśmy, zaraz jak mnie podniosłeś – powiedziała cicho. – Zrób to teraz, Karl.
– Poczekaj chwilkę, niech tylko ten płatek rozpuści się na twoich ustach.
Odczuła delikatny chłód pochodzący od płatka. Miała lekko rozchylone usta i patrzyła w jego oczy. Poczuła jego wargi. Nie więcej niż ten płatek, tylko trochę cieplejsze.
Wełniana czapka okrywała jej gładką czaszkę. Lekarz prowadzący pozwolił jej iść do domu.
– Zrobiliśmy co w naszej mocy, ale naświetlania osłabiły ją bardziej, niż to co było w jej krwi, może w szpiku kostnym, a może wszędzie...
– Ile jeszcze czasu? – zapytał ojciec.
– To bardzo agresywna forma, może pięć lub sześć – rzekł lekarz.
– Miesięcy?
– Niestety, tygodni.
Matka zaczęła płakać.
– Nie płacz kochanie – rzekł mężczyzna, około czterdziestki. – Gerda zobaczy.
– Ona już wie – odrzekła matka, wycierając nos.
To było dzisiaj po południu. Kiedy oni siedzieli w gabinecie, Gerda patrzyła na Karla. Stał na chodniku i patrzył na nią. Wśród płatków śniegu, wyglądał uroczo. Miało tak padać jeszcze dwa dni.
– Chcę wyjść dziś wieczorem z Karlem na spacer – rzekła, kiedy byli już w domu.
Ojciec popatrzył na nią, potem na żonę.
– Dobrze, tylko wróć przed jedenastą.
– Wiedziałam, że się zgodzisz – powiedziała Gerda.
Patrzyła na ojca wielkimi jasnobłękitnymi oczami.
                                                               *
Wstali z ławki. Wsparła się o jego ramię. Dopiero po chwili dostrzegli postać. W pierwszej chwili przytuliła się mocniej do Karla, lecz zaraz rozluźniła uścisk. Zwykły żebrak. Nie wielu ich w Sztokholmie.
– Mam pięć koron – rzekł Karl.
– On nie będzie chciał pieniędzy – powiedziała dziewczyna.
Żebrak zatrzymał się przed nimi. Ona wyjęła zaciśniętą dłoń z kieszeni. Otworzyła ją przed nieznajomym. Karl dostrzegł różową kokardę, chyba lalki. Chciał powiedzieć coś Gerdzie, ale głos utknął mu w gardle. Nieznajomy miał lekko posiwiałą, czarną brodę. Dwie ciemne, lekko brudne kurtki. Dłonie zakrywały mu rękawiczki, lecz bez osłon na końce palców. Żebrak bez słowa wziął wstążkę i zaczął odchodzić. Gerda odwróciła się i czekała. Karl patrzył na nią zdziwiony. Nieznajomy odwrócił się.
– Czego chcesz w zamian?
Miał dziwny akcent, ale mówił wyraźnie.
– Dziecko, dziewczynkę – rzekła Gerda.
Żebrak nieznacznie kiwnął głową. Po chwili zniknął w śnieżnej zasłonie.
– Szkoda, że od pocałunku nie może się to stać – rzekł Karl.
Doszli do jej domu za dziesięć jedenasta.
Ojciec otworzył drzwi.
– Oddaję skarb, panie Johanson.
– Dziękuję – rzekł ojciec. Wejdziesz na chwilę?
– Nie, dziękuję, już późno – odrzekł chłopak.
Karl szedł powoli do swojego Saaba. Kiedy wyjmował kluczyki wypadła mu z kieszeni kartka. Podniósł ją i rozwinął. Od razu poznał pismo Gerdy.
,,Bądź o 10 rano, pa”.
– Kiedy mi to wsunęła? – powiedział cicho, do siebie.
Karl miał dwadzieścia lat. Pracował od roku w firmie informacyjnej. Znał się na komputerach. Poznał Gerdę trzy miesiące temu. Pamiętał ten moment jak dziś.
Szła kilka metrów przed rodzicami. Potknęła się i pewnie by upadła. Zdążył ją uchwycić na czas, inaczej uderzyłaby głową w beton. Wychodziła z chemoterapii.
... Każda białaczka jest groźna, ale ta robiła wrażenie wyjątkowo agresywnej. Znała jej zawiłą nazwę. Acute myeloid leukemia. Po chemii zaczęli naświetlania. Raz na jakiś czas, krew leciała jej z nosa. Jej złote włosy wypadły zupełnie, a błękitne oczy, pobladły.
Karl trzymał ją i patrzył w jej oczy. Znaleźli się jakby w wydzielonym miejscu. To były chwile, zanim Johan Johanson dobiegł, ale dla nich to były godziny.
Dopiero po paru dniach Karl dowiedział się, że dwa miesiące temu Gerda skończyła siedemnaście lat.
                                                              *
Karl zadzwonił do drzwi trzy po dziesiątej. Gerda otworzyła od razu.
– Stałaś przy drzwiach?
– Spóźniłeś się trzy minuty – powiedziała łagodnie.
– Przepraszam.
– Dzwoniłeś do pracy?
– Tak, wziąłem dziś wolne.
Zdjął lekko ośnieżoną kurtkę i powiesił na wieszaku.
– Zrobiłam ci kanapkę z szynką i pomidorem.
Oparła się o krzesło.
– Wszystko dobrze, Gerdo?
Wiedział, że nie. Wiedział, że jest bardzo słaba.
– Kiedy napisałaś tę kartkę?
– Wczoraj, przed wyjściem na spacer. To była kokarda mojej ulubionej lalki.
Patrzyła jak je i pije herbatę z dzikiej róży.
– Dziękuję – powiedział.
– Chodź – wzięła go za rękę.
Weszli do jej pokoju. On zatrzymał się w drzwiach.
– Będziesz mnie musiał trochę ogrzać.
Zdjęła cienką czapeczkę z głowy, potem sweter. Stał jak zamrożony. Nagle uświadomił sobie, że jest zupełnie naga. Jej jasna skóra była gładka. Straciła włosy również i w tamtym miejscu.
– Chodź, zimno mi – szepnęła.
– Ależ co ty, Gerdo?! – zapytał zdziwiony.
– Dzieci nie rodzą się przez pocałunek, a już na pewno nie taki.
Nie chciał, ale ona powiedziała, że bardzo chce, by jej życzenie się spełniło. Nie miał doświadczenia. Wiedział tylko, że musi być bardzo delikatny.
Ubrali się. Ona nic nie mówiła tylko patrzyła mu w oczy.
– Powiem im za kilka dni.
– Że my...
– Nie – powiedziała uśmiechając się delikatnie. Że ją mam w sobie.
On patrzył na nią ze zdziwieniem w oczach.
– To nie był zwykły żebrak. Sprzedał mi życie za kokardkę.
Karl poczuł łzy, pierwszy raz w życiu.
– Oni powiedzieli, że zostało ci półtora miesiąca ...
– Chcesz byśmy ją mieli?
– Tak, bardzo.
– Będziesz ojcem, przygotuj się. Nie wiem jak długo będę żyła, ale na pewno ją urodzę. Idź już i przyjdź po szóstej.
Oprzytomniał zupełnie na ulicy. Wsiadł do samochodu i zbierał myśli. Nie mógł pojąć jak to się stało.
Nie potrafił jej odmówić. Ona czekała chwilę nago, po chwili podeszła i pocałowała go mocno i ciepło. A potem już było po wszystkim. Pamiętał.
Czy żałował? Wiedział, że nie chodziło jej o rozkosz. I jak mogła wiedzieć od razu, że już jest w ciąży i że to będzie dziewczynka?

Rodzice starali się nie dawać poznać jak bardzo im przykro.
Skończyli obiad. Patrzyła to na matkę to na ojca.
– Kochacie mnie?
W oczach ojca i matki pojawiły się łzy.
– Czemu pytasz, chyba wiesz jak bardzo – rzekła matka.
– I ja was kocham – powiedziała cicho. – Kocham też Karla i on mnie.
Popatrzyli po sobie.
– Wiemy – rzekł ojciec.
– Będę miała z nim dziecko.
Zobaczyła zdziwienie i niedowierzanie w ich oczach. Wykorzystała tę chwilę.
– Nie wiem jak długo będę żyła, ale na pewno ją urodzę.
– Ją? – zapytał ojciec.
– Tak, to dziewczynka, wiedziałam to zaraz po tym, jak... byliśmy blisko.
– Jak on mógł, przecież wie, jaka jesteś słaba!
– To ja chciałam, rozebrałam siebie, a potem jego. Nie cieszycie się, że będę żyła dłużej i... zostaniecie dziadkami?
Zaczęli płakać.
– Czy to możliwe? – zapytała matka. – Lekarz powiedział...
– Niemożliwe, ale... spotkałam sprzedawcę. Sprzedawcę życia – dodała.
                                                            *
Czekali razem na Karla. Nawet Gerda była lekko zaskoczona reakcją Johana.
Kiedy Karl wszedł, Johan objął go serdecznie.
– Kochasz ją? – zapytał ojciec.
Zapytał, chociaż wiedział, bo czuł.
– Bardzo, nic tak na świecie.
                                                           *
Czekali. Miesiąc, drugi... Gerda nie była silniejsza, ale też nie słabsza.

Lekarz nie wierzył swoim uszom.
– Może pan powtórzyć, panie Johanson? – powiedział poprawiając się na fotelu.
– Gerda jest w czwartym miesiącu.
– Czy mógłbym ją zbadać?
– Proszę się nie gniewać, ale jest pan onkologiem – rzekł Johan. – Poza tym Gerda chce urodzić w domu.
–To niemożliwe – powiedział lekarz.
– Co jest niemożliwe, że jest w ciąży, że żyje, czy to, że chce urodzić w domu?
–To niemożliwe – powtórzył lekarz.
Johan odłożył słuchawkę.
                                                                *
Szef Karla nie chciał najpierw uwierzyć. Potem kiedy dowiedział się całej prawdy, poszedł Karlowi na rękę. Od tej pory Karl mógł pracować w domu, dostał podwyżkę. Był zresztą zdolny i pracowity od początku, jak tylko zaczął.
Przyszła wiosna. Gerda wciąż żyła, a jej brzuszek rósł. Uparła się nie robić żadnych badań. To, że żyła było wystarczającym cudem. Chodzili do parku z Karlem z nadzieją, że spotkają żebraka, ale nie spotkali. Pytali przechodniów. Nikt go nigdy nie widział.
Gerda była już w dziewiątym miesiącu, zaczęła się jesień. Naprzeciwko szła para starszych ludzi z czarnym labradorem
– Przepraszam, czy nie widzieliście tu państwo człowieka, wglądającego na żebraka? – zapytała Gerda.
– Czy też coś wam sprzedał? – zapytała kobieta z iskrą w oczach.
– Miałam żyć miesiąc lub półtora, a to już dziewięć miesięcy – powiedziała dziewczyna.
– Dałam mu fotografię córki, wiedział czego pragniemy – zaczęła kobieta.
– Byłem od dwudziestu lat niewidomy. Pamiętam jak powiedział, abym nie sprzedawał Rexa. To był już mój trzeci pies–przewodnik. Jak mógł wiedzieć, że pies tak się nazywa – rzekł mężczyzna? – Za miesiąc odzyskałem wzrok.
– To był anioł – rzekła kobieta.
– Karl, musimy się pospieszyć – rzekła Gerda, lekko wystraszona.
Stała nad plamą wody.
Julia urodziła się po godzinie porodu. Matka pomagała, ale właściwie Karl przyjął poród. Julia ważyła ponad cztery kilogramy i miała śliczne, błękitne oczy. Jak matka.
                                                                *
Gerda wiedziała, że nie jest zdrowa, ale wiedziała też, że chyba zaraz nie umrze. Zaczęło się robić chłodno. Julia miała już dwa miesiące. Wciąż chodzili na spacer do tego samego parku.
– Jak już ją mamy, to może będę mogła się nią nacieszyć – szepnęła. – Dziecko potrzebuje matki.
Usiedli na ławce.
– To chyba ta ławka, na której mnie pocałowałeś.
– Tak, kochanie.
Chciał ją pocałować i wtedy zobaczył, że leży coś różowego, zaraz obok oparcia.
Podniósł kartkę zawiniętą znajomą wstążką. Przeczytał ,,Kiedy Julia zacznie chodzić do szkoły, a może później”.
                                                             II
Odurzony dymem, powoli tracił przytomność. Pojedyncze obrazy przesuwały się przed oczami. Rodzice. Rzeka, w której tonął. Franciszka. Czuł gorąco, ale płomienie jeszcze nie zajęły jego ubrania. Wiedział, że to stanie się za kilka sekund... Zobaczył postać w kapturze, ale to nie był żaden z jego oprawców.
– Żałujesz? – zapytał nieznajomy.
– Nic złego nie zrobiłem, szkoda mi ich.
Sądził, że krzyczy, ale głos ledwo wydobywał się z jego ust. Zobaczył, że tamten tylko kiwnął głową i... lekko się uśmiechnął.
Odzyskał przytomność. Patrzył na niebo. Czuł, że jest mokry. Do jego uszu docierały różne dźwięki. Krzyki, rozmowy, rżenie koni.
– Co z nim? – zapytał ktoś.
– Zabieramy go, inaczej znowu go będą chcieli spalić – odrzekł inny.
– A jeśli to wiedźmin? – zapytał drugi.
– Co za brednie – odrzekł pierwszy.
Gilbert podniósł głowę.
– A więc się nie upiekłeś – rzekł nieznajomy.
Miał miecz i kusze, a jego zbroja była niekompletna.
– Widzieliście człowieka w kapturze? – zapytał Gilbert.
– Wszyscy tu leżą, paru uciekło – odrzekł tamten.
– To był ktoś zupełnie inny – rzekł cicho Gil.
– Jestem Serge. Serge de Tonner (Serge Piorun).
– Gilbert Ciel (Gilbert Niebo) – odrzekł uratowany.
– No to się dobraliśmy – rzekł Serge.
– Dlaczego mnie uratowaliście, teraz macie murowane kłopoty?
– Kłopoty to my mamy już od jakiegoś czasu. Właściwie cała nasza grupa składa się z ocalonych od stosu albo innych wymyślnych rozrywek.
Serge miał pewnie po czterdziestce. Liczne blizny świadczyły, że musiał często być w kłopotach.
– Bardzo chcieliby mnie dostać, ci bandyci w habitach – rzekł uśmiechając się szyderczo. – Ale na razie im się nie udało.
– Umiesz jeździć konno, Gil?
– Trochę. Mama mnie tak wołała i... Franciszka – zamyślił się.
– Narzeczona, ukochana?
Gilbert milczał przez chwilę.
– Kochałem ją i nadal kocham. Zamknęli ją w Klasztorze de Ville.
– A co tobie zarzucali? Nie wyglądasz na czarownika, raczej na szukającego prawdy.
– Nigdy nie podważałem istnienia Boga, raczej ich metody!
Wsiedli na konie i po chwili ruszyli. Jechali w kierunku lasu.
– Tam jest nasz dom – pokazał na puszczę, Serge.
Piorun popatrzył na Gilberta.
– Mamy większość mężów, na pewno ucieszyliby się z kilku miłych kobiet.
– Nie chcesz powiedzieć, że...
– Myślę o tym. Może nie wszystkie chcą służyć Bogu z własnej woli. Uderzam szybko i mocno. Jak piorun, chociaż naprawdę tak się nazywam.
Jeszcze tego dnia, pod wieczór Gilbert dowiedział się co skłoniło Serga do walki.
Miał zamek, dobra. Wysoko postawiony duchowny oskarżył Serga o kontakty z diabłem. Tak naprawdę chodziło mu o jego ziemię i posiadłość. Serge był szlachetny i uczciwy i nie miał wielu odważnych przyjaciół. Zabili mu żonę i córkę. Jemu udało się uciec przed torturami, stosem lub stryczkiem. Wiedział, że nie wygra z systemem. Dlatego zamieszkał w lesie. Co jakiś czas zmieniał miejsca. I to trwało już dwanaście lat. Miał teraz wielu zaufanych przyjaciół. Uderzał szybko. Nie ufał nikomu spoza grupy. A ci, co z nim byli, zawdzięczali mu życie. Tak jak Gilbert.
– Umiesz tym się posługiwać? – zapytał go wielki mężczyzna o czarnej brodzie i kręconych włosach, pokazując miecz.
– Nie bardzo, lepiej znam się na pismach i cyfrach.
– Niczego ci nie brakuje, nauczysz się – rzekł brodacz. – Jestem Mały Jacque – powiedział, pokazując rząd pięknych zębów.
Od dawna Gilbert nie spał tak dobrze. Zobaczył kilka kobiet, ale większość grupy stanowili mężowie. Najmłodszy miał może siedemnaście, najstarszy sześćdziesiąt.
– Zastąpię cię – rzekł Gilbert do najstarszego.
Stary rąbał drzewo.
– Umiesz to robić – zapytał starszy, ale mocno zbudowany mąż.
– Myślę, że tak – odparł Gil.
Po godzinie nie czuł rąk. Miał bąble na dłoniach. Poszedł do strumyka, by umyć ręce.
– Potrzebujesz opatrunku? – usłyszał kobiecy głos.
Miała może dwadzieścia pięć lat. Ciemnorude pomieszane z brązowymi, naturalnie kręcone, długie włosy sięgały do połowy pleców. Ładne, zielone oczy, paliły się żywo. Musiała dostrzec, że patrzy na jej włosy.
– Widocznie ci na górze nie mogli się zdecydować – roześmiała się serdecznie. – Jestem Veronic.
Owinęła mu dłonie bawełnianym materiałem.
– Szkoda, że będziesz musiał się uczyć z dłońmi, w takim stanie – rzekł Serge.
Rzucił drewniany miecz. Gilbert nie zdołał go złapać.
– Będzie coś z niego, Pierre? – zapytał starszego męża, tego, co rąbał drzewo.
– Ma serce, to ważne.
Gilbert próbował, ale nie szło mu najlepiej.
– Veronic! Chodź, pokażmy mu – rzekł Serge.
Rzucił miecz. Dziewczyna złapała rękojeść. Dopiero teraz zauważył, że nie ma sukni, tylko spodnie. Patrzył jak walczą. Najpierw robili to powoli. Potem szybko. Oczy dziewczyny się zmieniły. Zapalił się w nich blask, ale całkiem inny niż poprzednio. Radziła sobie nieźle.
– Potrzebuję lat, aby zrozumieć z tego cokolwiek – powiedział Gilbert.
– Za dwa tygodnie jedziemy uwolnić Franciszkę – rzekł Serge.
– Słyszałeś Gilbert, mamy dwa tygodnie – rzekła Veronic.
– Ty będziesz mnie uczyła?
– To umiem najlepiej.
Nauczyła go postawy i paru podstawowych ruchów. Po blisko dwóch godzinach nie czuł dłoni ani nóg.
Wrócili do środka obozu.
– Jak postępy? – zapytał Serge.
– Będzie z niego dobry szermierz – rzekła dziewczyna.
– Uczyłaś go tylko walki na miecze? – uśmiechnął się Serge.
– Idź do diabła, Piorun – odrzekła zła.
Poszła pomagać kobietom przygotowywać strawę.
– Traktuję ją jak córkę – rzekł poważnie Serge.
– To nie powinieneś tak żartować – rzekł Gil.
– Widzisz. Jest piękna, a przy tym dzika. Nikt nie próbuje podejść do niej zbyt blisko. Chyba ją ktoś skrzywdził... albo próbował. Nigdy nie widziałem, by do kogoś podeszła jak do ciebie. Nie jestem pewny czy bym jej sprostał w mieczu – odrzekł na koniec Piorun.     – Oczywiście jestem od niej silniejszy, ale jest szybsza. A strzela tak, że wygrałaby każdy turniej.
– Najsilniejszy jest mały Jacque, co?
– Tak, ale Pierre nie wiele mu ustępuje.
– A ja go chciałem wyręczyć w rąbaniu.
Serge zaczął się śmiać.
– A to mnie rozśmieszyłeś.
– On był drwalem całe życie.
– A jak tu trafił?
– Kiedyś rąbał drzewo. Koło jego chaty zatrzymał się jakiś możny z szóstką. Pierre miał piękną żonę i na jej nieszczęście, była na zewnątrz. Ten niby szlachcic, pozwolił całej piątce, by się pobawili z jego żoną. Kiedy Pierre wrócił z lasu, zobaczył ją zakrwawioną przed chatą, a oni właśnie zbierali się do odjazdu. Żona zmarła po paru godzinach. Kiedy przybył do nas, był mocno poraniony. Pozabijał ich gołymi rękami. Tylko Veronic nie lubi bardziej szlachty niż on.
– A ty, przecież jesteś wyżej urodzony?
– Nie dla nich – rzekł poważnie. – Tu, w lesie, jesteśmy równi.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy i miłosne, użył 3381 słów i 20097 znaków, zaktualizował 12 maj o 5:04.

Dodaj komentarz