Sprzedawca cz.3

Saginteya leżała na białej pościeli. Pokój przepełniała delikatna, relaksująca muzyka. Zadbano też o wrażenia wizualne. Fale pastelowych kolorów subtelnie nakładały się na siebie i nieustannie zmieniały. Nie było przypadkowości. Centralny komputer dostosowywał impulsy słuchowe i wzrokowe do fal mózgowych, indywidualnie. I nie tylko. Smak i zapach również był właściwy. Wszystko w koło służyło jednemu celowi. Całkowitemu komfortowi dla wnętrza i ciała. Umiano porozumiewać się ze zwierzętami. Miano kontakt z drzewami i kwiatami. Ziemia była jednym wielkim ogrodem. Domy wisiały jak mydlane bańki nad ziemią. Podobnie biura i szpitale. Nie trzeba było środków transportu. Można było się znaleźć wszędzie, prawie natychmiast. Bez hałasu, zanieczyszczeń. Ludzie dożywali dwustu lat, a wyglądali na trochę po trzydziestce. Były małe dzieci i nastolatki, reszta w wieku koło trzydziestki. Nie zdarzały się przestępstwa, choroby znano z historii. Ludzie jednak umierali. Po prostu zasypiali. Pracowano nad tym, ale już od setek lat nie zrobiono postępu. System DNA wyglądał pełny i doskonały. Jednak nie można było przekroczyć magicznej granicy dwustu lat. Nie znaczyło, że dokładnie. Była tolerancja około dwudziestu lat w obie strony. Ludzie nauczyli się żyć w harmonii ze sobą i naturą. Dobierali się z miłości i nie znano od setek lat rozwodów. Rodziny miały zawsze dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. Dlatego nie było obawy, że ktoś będzie bez partnera. Ludzi przybywało powoli, ponieważ czasami rodziły się dwojaczki, ale nie obawiano się przeludnienia. Można było budować osiedla ,,baniek” nad oceanami, jak i pustyniami. Równie dobrze nad gorącą Saharą, jak i zimnym biegunem. Można powiedzieć: raj na ziemi. Saginteya wybrała poród wymiarowy. Najbezpieczniejszy, najpewniejszy. Kobieta decydowała czy chce nosić ciążę w sobie, czy w ,,wielkiej matce”. Prawie żadna kobieta nie rodziła normalnie, chociaż i to się zdarzało. Dziecko, niezależnie czy dorastało w naturalnym łonie matki, czy w ,,wielkiej matce” musiało przejść na świat, przechodząc naturalne wrota kobiecego ciała. Dlatego wynalazek ,,wymiarowości” zdawał się doskonały. Oszczędzał kobiecie bólu i stresu. Dodatkowym atutem było całkowite wyeliminowanie niedoskonałości genetycznych. Medycyna stała tak wysoko, że jeśli coś się jednak wydostało z nowym życiem, likwidowano to w ciągu pierwszych godzin życia. W zasadzie na ziemi zamieszkiwała jedna rasa. Ludzie mieli troszkę mniej niż sześć stóp wzrostu, zarówno kobiety jak i mężczyźni. Oliwkowozłoty kolor ciała i ciemnobrązowe oczy. Oczywiście, jeśli ktoś bardzo chciał, dziecko mogło być każdej dowolnej rasy i koloru z przeszłości. Kiedy dorosło do siedemnastego roku życia, miało prawo dowolnego wyboru. Nie było polityków i partii. Była jedna religia. Wierzono w jednego Boga. Nie odbyło się to bez ofiar. Ale to było dawno i prawie nikt o tym nie pamiętał. Jako ostrzeżenie pozostało głęboko w podświadomości.
*
– Czy mogę porozmawiać z żoną? – zapytał dyżurnego, Ailliantey, mąż Sagintey.
– Oczywiście – rzekł dyżurny.
Wszystko nadzorowały komputery, ale ostateczną decyzję podejmował człowiek.
– Jesteś pewna kochanie, że nie chcesz normalnie?
– Myślałam o tym, ale trochę mam obawy. Wprowadziłam w system prawdziwe doznania.
– To znaczy, że będzie bolało?
– Tak, pamiętasz przy Alney, będzie podobnie przy Ta–lii.
Alney urodził się rok temu. Wszyscy mieli najpierw syna potem córkę. I zawsze rodzice mieli pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści lat. Według wielokrotnych sprawdzianów to był optymalny wiek na poród.
– Chcesz, abym był przy tobie, Saginteyo?
– Tak kochanie, chcę – rzekła.
Na czym polegał poród wymiarowy?
Łączyło się to z geometrią przestrzenna, genetyką molekułowa (inną niż molekularna) i oczywiście fizyką wymiarów. Powszechnie wiadomo, że poruszamy się w materialnym świecie, w trzech wymiarach. Na początku sądzono, że czwartym wymiarem jest czas. Ale było to całkowicie błędne. Tak samo, jak teoria strun. Kiedy jednak zaczęto wgłębiać się w DNA, to głównie przekonało naukowców, że Bóg istnieje. Samego zapisu genetycznego nie można było rozrysować w trzech wymiarach. Stworzono sztuczny, czwarty i piąty. Następne były już tylko pochodnymi od tych. Kobieta rodziła normalnie. Nie zdarzyło się od trzystu dwudziestu lat cesarskie cięcie. Ostatnia, mała komplikacja przy porodzie, nastąpiła czterysta osiemdziesiąt lat temu, a kilka lat przedtem dziecko zmarło.
W języku bardzo prostym. Dziecko opuszczało macicę matki jako czterowymiarowe, następnie skanowano wszystkie struktury od najbardziej podstawowych jak układ kostny, mięśniowy i krwionośny, aż do najbardziej zawiłych układów neuronowych pamięci. Mimo kolosalnych osiągnięć nie wiedziano, o czym niemowlę myśli. To znaczy umiano to pokazać, ale nikt nie miał pojęcia co to znaczy. Zanim dziecko opuściło miejsce, przez które od tysięcy lat przychodziło na świat, ,,składano” je z powrotem w trzeci wymiar. Upraszczając, praktycznie nienaruszone w żaden sposób, małe ciało, znajdowało się wirtualnie tylko w czwartym i piątym wymiarze. Poród odbywał się w ciągu godziny do półtorej. Zdarzało się i dwadzieścia minut. Jeżeli kobieta zdecydowała się na normalną ciążę i normalny poród, skanowanie ewentualnych niedoskonałości odbywało się również, tylko z ryzykiem. Ryzyko było prawie zerowe, ale było. Siedemnaście miejsc po przecinku. Saginteya była informatykiem i biologiem nontrealnym (zawiła część marzeń, wyższego ośrodka podkorowego). Do czwartej minuty porodu wszystko było normalnie. Śliczna dziewczynka, 4.8 kg wagi, 53 cm długości. Na początku piątej minuty... zniknęła. Z monitorów, odczytów i normalnie z ciała matki. Pojawiła się z powrotem po siedmiu sekundach. Wszystko trwało normalnie. Poród zakończył się po trzydziestu ośmiu minutach. Matka i ojciec ochłonęli już z szoku, że ich nowo narodzona pociecha zniknęła. Wszystko wyglądało doskonale. Aż do momentu, kiedy Saginteya chciała ją wziąć, aby przytulić do piersi. Wyciągnęła ręce i... trafiła na pustkę. Dziewczynka była widzialna i odczytywana przez wszystkie czujniki. Jednak nie można było jej fizycznie dotknąć. Po chwili do pokoju weszło trzech dyżurnych. Każdy z pracujący w każdej placówce miał kwalifikacje. I znowu różnica pomiędzy najlepszym a najsłabszym mieściła się w jednej setnej części.
Saginteya zbladła.
– Co się stało, gdzie jest moje dziecko?
– Jest tutaj – odrzekli razem.
– Wiem to – rzekła kobieta – ale nie mogę jej dotknąć.
Poszukiwanie powodu co się stało, zajęło trochę czasu. Technika stała tak wysoka, że umiano obserwować wybrany atom albo jego cząstkę w czasie wybuchu anihilacyjnego.
– Nie ma powodu do obaw. Dziecko będzie otrzymywać pokarm, możliwa będzie komunikacja werbalna i każda inna. Kontakt fizyczny zbudujemy na zasadzie wirtualnej.
– Nic mnie to nie obchodzi, jeśli nie będę mogła jej dotknąć, albo ona mnie. To gorsze niż przez szybę.
To było nie do zrozumienia, ale... Saginteya płakała.
– Możemy powtórzyć poród – powiedział jeden z dyżurnych.
– Co pan powiedział? – zapytał Ailliantey.
– Możemy powtórzyć poród, nie ma ryzyka – powtórzył raz jeszcze dyżurny.
– Moja mała Ta–lii, gdzie jesteś? – mówiła przez łzy, matka.
Zaalarmowano wszystkich. Na drugi dzień, wszyscy dorośli, a nawet dzieci mogące to pojąć, wiedziały. Cała 40 miliardowa populacja wiedziała o Ta–lii.
Matka mogła ,,zabrać” ją do domu. Prawie nie było różnicy. Saginteya zdecydowała się powtórzyć poród. Jednak rezultat był podobny, identyczny.
Dopiero po tygodniu znaleziono powód. Jakaś niesamowicie przenikliwa cząstka, nieznanego pochodzenia przeszła w czasie skanowania przez ciało Ta–lii. Wszyscy ludzie mający jakikolwiek związek z tą dziedziną pracowali nad tym, co zrobić.
Saginteya płakała jeszcze kilka razy. Minął już miesiąc. Nikt nie mógł znaleźć rozwiązania.
*
– Chodźmy na plażę – powiedziała kobieta.
– Chcesz się przejść? – zapytał.
– Tak, weżniemy Alneya.
Po paru minutach byli nad oceanem. Ludzie odzwyczaili się od spacerów. Wszystko można było uzyskać wirtualnie: pot, zmęczenie, ból mięśni. Dlatego nie zdziwili się, że plaża była pusta. Nie licząc kilku mew. Siedzieli na piachu i patrzyli na nisko położone Słońce. Alney popłakiwał, więc wzięła go na ręce i zaczęła kołysać. Usnął w jej ramionach. Ailliantey pierwszy go zobaczył.
Ktoś szedł plażą. Kiedy był zupełnie blisko, dostrzegli różnice. Co prawda miał taki sam kombinezon jak oni, lecz było coś z nim inaczej. Szedł na bosaka, a biologiczne, rosnące ze stopami buty, niósł na ramieniu.
– Ładny zachód będzie – rzekł nieznajomy.
– Tak, zawsze jest ładny, prawie identyczny, ale nie taki sam – rzekł Ailliantey.
– Tak – potwierdził nieznajomy.
– Mam coś, co mewy lubią, chciałbym, aby pani podała to tej, która przyleci pierwsza. Zrobi to pani?
Saginteya dostrzegła, że ma niebieskie oczy.
– Tak, bardzo chętnie to uczynię. Nie wielu ludzi teraz spaceruje – dodała.
Nieznajomy uśmiechnął się subtelnie.
– Mam coś dla pani. Pani zrobiła to dla mnie, a ja zrobię to dla was.
Podał, lekko zdziwionej kobiecie, pudełeczko.
Po chwili odszedł. Saginteya zauważyła pierwsza. Siedzieli prawie nad brzegiem, może dlatego zauważyła.
– Zobacz, nie ma śladów – powiedziała.
Patrzyli w dal.
– Nie mógł tak po prostu zniknąć – rzekł Ailliantey.
– Wiesz, że mógł. Co innego ze śladami, to jest niemożliwe.
– A co on ci dał?
Ona otworzyła pudełko. Była tam mała karteczka. Od stuleci nie posługiwano się listami.
,,Droga Saginteyo, jeśli chcesz być z Ta–lii i z mężem i Alney, będziesz wiedziała co zrobić”.
W pudełku leżał maleńki typowy USB, pasujące do każdego komputera. Wrócili do domu. Saginteya odwróciła kartkę. Przeczytała głośno, by mąż słyszał.
,,Jeśli zgodzicie się, będziecie tam gdzie jest Ta–lii, ale pozostaniecie tam do końca. Tylko wy”.
Patrzyła na męża .
– Co myślisz?
– Masz zaufanie do kogoś, kogo widziałaś pierwszy raz na oczy?
– Nie czułeś?
– Tak, on był dobry – rzekł.
Było to dziwne co powiedział. Teraz na Ziemi WSZYSCY BYLI DOBRZY. Wsunął pendrive do pierwszego z brzegu komputera. Wszystko było połączone w jeden system.
Na ekranach pojawił się napis. ENTER. Saginteya wzięła chłopca na ręce. Oboje z mężem popatrzyli na Ta–lii. Ailliantey nacisnął klawisz.
*
Ailliantey stał nad brzegiem i łowił ryby ze swoim dwunastoletnim chłopcem. Saginteya wyszła na próg prostej, rybackiej chaty.
– Hej, zaraz będzie obiad – krzyknęła.
Śliczna, smukła dziewczynka chwyciła ją za dłoń.
– Mamusiu, ziemniaki się przypalają.
– Nie mogłaś sama, Ta–lii?
– Mogłam, ale uwielbiam z tobą gotować. Jesteś najlepszą kucharką na świecie.
Matką pocałowała ją w policzek.
– Czy mówisz tak, ponieważ innych nie ma?
– Nie, dlatego, że cię kocham – rzekła Ta–lii.
Przytuliły się mocno. Ojciec z synem byli już zupełnie blisko.
IV
Ostatnie podanie. Rozpaczliwy strzał, do dalekiej bramki przeciwników. Obrońca przyjął niezbyt celny rzut i odkopał do lewego skrzydła. Rozległ się gwizdek kończący mecz. Przegrali 2:1, ale grali nieźle. Czekał na Józka, aż się rozbierze, umyje i założy normalne ubranie. Szatnia pachniała potem i śmierdzącymi skarpetkami. No cóż, chłopcy dawali z siebie wszystko, a wentylacja pozostawiała wiele do życzenia. Józek Granel grał w lewym ataku. Miał talent. Ale pogodził się z tym, że zostanie w trzeciej lidze. Poza tym miał coraz mniej czasu na piłkę. Pracował i pomagał rodzicom. Ojciec czuł się niezbyt. Wiele opuszczał z powodu zdrowia, ale był uparty. Papierosy mu nie służyły, ale nie chciał rzucić.
– No i jak wypadliśmy? – zapytał Józek, kiedy wyszli na ulicę.
– Mieliście kilka szans – rzekł Zbyszek.
Kolegowali się od podstawówki. Raz jednak pobili się o dziewczynę. Ona ostatecznie wybrała Jarka, kolegę z innej klasy. Od tego czasu postanowili nie naginać przyjaźni nawet dla spraw sercowych.
– Jak ze starym? – zapytał Zbyszek.
– Nie za bardzo, prześwietlenie coś pokazało w płucach. Wiesz, uparty kozioł, nie chce rzucić. Mówił, że są tacy co nie wzięli papierosa do ust i też mają raka.
– Lekarze podejrzewają u niego? – zapytał Zbyszek.
– Nie chce dalszych badań. Mówi, że jak kostucha ma przyjść, to przyjdzie.
– A co na to pani Zofia?
– Matka prosiła, ale nakrzyczał na nią, to już nie naciska. Znasz ją, dobra kobieta.
Przez chwilę milczeli.
– Mam propozycję pracy w Warszawie – rzekł Józek.
– Wiesz, ja też się rozglądałem – powiedział Zbyszek.
– Ja to się dziwię co ty robisz w tym Piasecznie. W Warszawie z twoim dyplomem i umiejętnościami znajdziesz pięć razy lepszą pracę.
– Wiesz, to duże miasto, a ja jestem... wiesz.
– Chłopie, otrząśnij się, masz już dwadzieścia cztery lata.
– Wiesz, ciągle myślę, że mogło być inaczej.
Józek zatrzymał się przed nim i chwycił go za barki.
– Nie możesz siebie winić. Jolka była inna, imponowało jej to, czego nie miałeś. Widziała, że są pijani, mogła nie jechać.
– Mogłem ją zatrzymać.
– Próbowałeś! Mnie też szkoda i nie tylko jej.
Dwa lata temu miał dziewczynę, Jolkę. Była ładna, ale lubiła towarzystwo i imponowała jej forsa. Józek wiedział, że to nie będzie trwało długo. Pojechała ze swoim towarzystwem. Dwie osoby zginęły na miejscu, jedna została ranna. Jolka siedziała obok kierowcy. Czołowe z tirem, nie mieli szans. Od tego czasu, Zbyszek jeszcze bardziej się zamknął w sobie. Raz Józek przyszedł z Ewą i jej przyjaciółką. Marysia była fajna. Ale ani Zbyszek dla niej, ani ona dla niego. Józek miał kilku znajomych i kumpli. Zbyszek tylko jego.
*
Minęła wiosna. Zbyszek przeniósł się do stolicy. Józek również. Pochował ojca zaraz po Nowym Roku. Matka nie chciała sprzedawać domu. Pani Zofia zapuściła korzenie w tym podwarszawskim miasteczku. Poza tym Józek miał dwóch starszych braci. Mieli dobre prace. Matka miała opiekę. Rodzice Zbyszka rozeszli się kilka lat temu. Matka mieszkała w Chicago. Ojciec pracował w Gdyni. Zbyszek był jedynakiem. Mimo że był już dorosły, przeżył to ciężko. Był zdolny, silny i przystojny. Przy tym spokojny i zamknięty. Jedyne co mu dawało zapomnienie to grafika komputerowa. Potrafił zrobić wszystko. Istny geniusz. Zamieszkali razem, ale ponieważ i Józek dostał dobrą pracę, znalazł sobie osobną kawalerkę. Po trzech miesiącach pracy firma Zbyszka wynajęła mu apartament i pokrywała połowę kosztów. Miał teraz świetne, nowe mieszkanie, a kosztowało go mniej niż poprzednie.
– Mówiłem ci, że cię docenią – powiedział Józek, patrząc na apartament.
– Jak z Ewą?
– Wszystko dobrze, dostała prace w firmie zagranicznej. Więcej zarabia niż ja.
– Planujecie coś?
– Tak, na przyszły rok. Firma jest OK, już jej powiedzieli, że będzie mogła pracować w domu, większość czasu.
– Planujemy iść jutro do, Poranka a ty idziesz z nami!
– Nie wiem, mam dużo pracy – rzekł Zbyszek.
– Słuchaj, wiem, że jesteś silny, ale ci wtłukę – zaśmiał się Józek.
– To się kiedyś stanie – zaczął Zbyszek...
– A co, wysłałeś oferty na internecie?
– Coś ty, zgłupiałeś! – obruszył się.
– To jak to sobie wyobrażasz?
– Wiesz, może w pracy...
– Przychodzimy po ciebie o piątej – powiedział Józek – i bez gadania.
– Ogol się – krzyknął Józek już w drzwiach.
– O co mu chodzi, przecież jestem ogolony.
Zbyszek miał mocny, czarny zarost i faktycznie czasem golił się dwa razy dziennie, szczególnie jak miał spotkanie w pracy, po południu.
*
Poranek była porządną restauracją z parkietem. Kiedy Zbyszek przekroczył wejście, od razu wyczuł zamiary Ewy i Józka.
– Na pewno nie poproszę nikogo do tańca.
– Na razie coś zamówimy.
– Nie umiem tańczyć – nie dawał za wygraną.
– Ewa, czy to prawda?
– O ile pamiętam to nieźle mu szło ostatnio, sprawdzę go po obiedzie.
– Tylko mi się nie przystawiaj do żony – uśmiechnął się Józek.
– Zupełnie ci odbiło – obruszył się Zbyszek
– Józek, wiesz, że on nie lubi takich żartów – powiedziała Ewa. – Poza tym masz do niego całkowite zaufanie – pogładziła Józka po policzku.
– Ale do ciebie nie mam – rzekł poważnie.
– Zaraz cię zabiję – uśmiechnęła się Ewa.
– Widzisz co to za człowiek i ja mam mieć z nią dziecko – odezwał się do przyjaciela.
– Nie człowiek, tylko kobieta – powiedziała Ewa.
– Dobra, zatańczę raz – powiedział Zbyszek.
Zjedli obiad. Zbyszek popatrzył na Józka i Ewę, potem już tylko patrzył na stół. Za to oni rozglądali się po sali. Po drugiej stronie siedziała czwórka. Józek poprosił żonę dwa razy.
– Zatańczysz? – zapytała Zbyszka, Ewa.
– Cholera, ty masz szczęście człowieku, taka laska chcę z tobą tańczyć.
Ewa miała zgrabną figurę. Ładną buzię i dobre serce.
– Idzie ci nieźle – rzekła, kiedy byli już na parkiecie.
Starał się jej nie dotykać, ale nie uniknął zetknięcia z jej torsem.
– Nie bądź taki spięty, traktuję cię jak brata. Nawet jak mnie dotkniesz, tak to odbieram.
Postarał się rozluźnić.
– Widzisz tę dziewczynę naprzeciw?
– Tak, zauważyłem.
– Ładna i czuję, że jest wstydliwa jak ty, więc na pewno cię nie poprosi.
– Ja jej też nie.
– Albo mi obiecasz, że to zrobisz, albo... pocałuję cię, ale nie jak brata.
– Zwariowałaś! – wystraszył się.
Ewa faktycznie robiła coś w tym kierunku.
– Ok, poproszę ją, tylko przestań.
Odprowadził ją do stolika. Usiedli.
– To ma być dziś – powiedziała Ewa.
Zbyszek patrzył na nią błagalnie.
– Ona ci nie odmówi, wierz kobiecej intuicji.
Zbyszek wstał, lecz zamiast iść do stolika, poszedł do toalety.
– Zabiję go – rzekła Ewa.
– Czy ty go chciałaś pocałować?
– Powiedziałam mu, że jeśli mi nie obieca, że poprosi tę drobną dziewczynę, to go pocałuję.
– Ja bym wolał buzi – zaśmiał się Józek.
Ewa chwyciła go za rękę.
– Kocham cię, mój chrabąszczu – rzekła słodko. – Ona patrzyła na niego, jestem pewna, że jej się podoba.
Zbyszek wrócił z łazienki. Jeszcze raz popatrzył na Ewę błagalnie. Ona wskazała mu dziewczynę oczami, a potem dotknęła znamiennie ust palcem.
– Cholera – szepnął do siebie Zbyszek.
Podszedł do stolika.
– Zatańczysz?
Ona się uśmiechnęła, lecz jej uśmiech zgasł natychmiast.
Zbyszek się zdecydował, a nie poszło mu łatwo, więc nie chciał po prostu odejść.
– Chciałem cię poprosić do tańca – powtórzył.
– Wracaj na miejsce, zanim coś ci zrobię!
Chłopak siedzący obok dziewczyny miał gromy w oczach.
– Daj spokój Krzysiu, on nie wie – rzekła drobna dziewczyna.
Na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Miała śliczne, wielkie, lecz smutne, zielone oczy.
– A co, ślepy? – zapytał Krzysiek.
– Przepraszam, nie tańczyliście. Nie wiedziałem, że to twoja dziewczyna.
– To mój brat. Jestem Agata – podała mu rękę przez stół.
Poczuł jej drobną dłoń. Odczuł po dotyku, że jest przyjazna i szczera. Miał w tym pewność.
– Podejdź bliżej i powiedz, czy nadal chcesz.
Mimo półmroku zobaczył rumieniec na jej twarzy. Minął wciąż złego brata i... zobaczył.
Nie mógł tego widzieć poprzednio. Siedziała na wózku. Jej nogi były drobne. Zbyszek poczuł, że mięknie w kolanach. Dostrzegł w jej oczach coś, czego nie mógł pojąć.
W sekundę podjął decyzję.
– Chcę nadal, tylko jak to zrobimy?
– Nie jestem ciężka, a ty wyglądasz na silnego.
Wyciągnęła dłonie do góry.
Zbyszek nie pamiętał co się stało, kiedy oprzytomniał trzymał ją w objęciach. Ona mocno oplotła go rękami za kark. On tulił jej ciało, trzymając mocno jej drobne biodra. Była w niego wpatrzona.
– Nie muszę ci mówić, że nigdy nie tańczyłam z nikim. Poza ojcem – dodała.
– Dawno to masz?
– Jak miałam siedem lat, po szczepionce.
Zbyszek nie pytał po jakiej, domyślał się. Zaczęli drugi kawałek.
– Zmęczyłeś się? – zapytała.
– Nie, wcale.
– To możemy jeszcze jeden.
Tańczyli bez słów. Kiedy muzyka ucichła wziął ją na ręce i posadził na wózek.
– Przepraszam – rzekł Krzysiek – myślałem, że sobie robisz żarty.
– Jestem trochę nieśmiały – rzekł Zbyszek. – To mój telefon i e–mail – powiedział. – Zadzwonisz?
– Na pewno – rzekła Agata.
Napisała coś na kartce.
– Bardziej wypada abyś ty zadzwonił pierwszy – rzekła podając kartkę z numerem komórki.
– Nie wiedziałam – szepnęła Ewa, kiedy wrócił do stolika.
– Jest w porządku, świetna dziewczyna.
– Ale ona... – zaczął Józek.
– Co ona? – zapytał Zbyszek. Myślisz, że lecę na cycki i tyłek?
– Wybacz, stary – rzekł Józek. – Naprawdę przepraszam.
*
Zbyszek obudził się rano. Poszedł do łazienki. Patrzył na swoje odbicie, wrócił do pokoju. Wziął komórkę.
– Cześć – usłyszał miły głos Agaty. – Nie myślałam, że zadzwonisz tak rano.
– Obudziłem cię?
– Nie, wstałam już wcześniej, myślałam o tobie. Dzisiaj mam wolne – rzekła – masz plany?
– Nie.
– To może pójdziemy gdzieś, gdzie tylko chcesz.

Spędzili ze sobą cały dzień. Poruszali się jej samochodem, był przystosowany.
– Mieszkam sama, chcesz wejść?
Po chwili byli na górze.
– Zrobię coś do jedzenia, mam kawałek lazanii, może być?
– Jasne.
Poszedł za nią do kuchni.
– Widziałam twoją wizytówkę, pracujesz jako grafik, prawda?
– Tak, nieźle mi idzie.
– To mamy wspólne zainteresowania. Ja buduję programy.
– Wirtualne?
– Też, mogę tam biegać i skakać. Szkoda, że nie mogę naprawdę – powiedziała smutno.
Po tygodniu pokazała mu swój ulubiony program. Założyli hełmy. Chodzili po łące, trzymała go za rękę. Poznawali się lepiej. Miała dwadzieścia dwa lata. Poznał jej rodziców. Krzyśka już znał.
Siedział w salonie i niechcący usłyszał strzęp rozmowy.
Agata rozmawiała z mamą w kuchni.
– Myślisz na poważnie? – zapytała matka.
– Tak.
– Znasz go zaledwie trzy tygodnie.
– Ja wiem, że to on.
Przyjechała z deserem. Popatrzył na nią.
– Słyszałem co mówiłyście.
Agata skuliła się w wózku.
– Tak, to ja. Ten twój. – powiedział Zbyszek. – Jeśli ty mnie nie opuścisz, ja ciebie nigdy.
Podjechała do niego. Położyła mu dłonie na policzkach. Całowali się długo. Matka wyszła z kuchni. Zobaczyła ich i się wycofała.
– Miałeś kogoś?
– Parę lat temu, miała na imię Jola. Zginęła w wypadku.
– Przykro mi – powiedziała Aga.
– Nie byliśmy dla siebie. To by i tak długo nie potrwało.
– A myślisz, że my jesteśmy?
Patrzył długo w jej oczy.
– Myślę i czuję, że tak.
Pocałowała go. Delikatniej i czulej.
– Chcesz, pojedziemy do ciebie.
Wyczuł co ma na myśli i poczuł się dziwnie. Pojechali, była już tu kilka razy.
– Będziesz mi mógł pomóc, jeśli zechcesz.
Zdjęła bluzkę.
– Na pewno chcesz?
Kiwnęła głową.
– Robiłeś to już? – zapytała, rumieniąc się.
– Nie, nie doszliśmy tak daleko.
– Nie mam czucia od górnej części ud w dół – powiedziała.
Pomógł jej zdjąć spodnie. Kiedy leżała bez niczego, patrzył na jej dziecięce biodra i rozwinięty tors.
– Poleżmy chwilkę – poprosiła.
– Nie musi być nic więcej, jeśli nie chcesz.
– Bardzo chcę – szepnęła.

Ubierał ją, a ona tylko patrzyła. Mogła sama, ale chciała, by to zrobił.
– Powiedziałeś mi to może w przypływie emocji.
– Nie, to jest to, co czuję. Kocham cię, od chwili kiedy tańczyliśmy.
W jej oczach pokazały się łzy.
– Ja poczułam to, do ciebie, w tej samej chwili – powiedziała, gładząc go po policzku.
*
Minęło kilka miesięcy. Ich miłość trwała niewzruszona, mocna. Siedzieli w botanicznym, kwitły kwiaty, pachniały cudownie. W oddali na mostku stał samotny człowiek. Aga patrzyła na niego i czuła, że tamten człowiek cierpi. Nagle pojawił się obok pan w średnim wieku, może lekko po czterdziestce. Zatrzymał się opodal ławki, na której siedzieli.
– Można się przysiąść?
– Tak, oczywiście – powiedział Zbyszek.
– Ładnie dzisiaj – powiedział nieznajomy.
– Tak, bardzo – powiedziała Agata.
– Co robicie z zawodu?
– Oboje pracujemy przy komputerach. Ja robię programy, a on grafikę – dodała Aga.
Poczuła coś czego nie potrafiła wytłymaczyć.
– Ja jestem sprzedawcą.
– Co pan sprzedaje – zapytał Zbyszek.
– Dobre, przydatne rzeczy.
– Kochanie, nazrywaj mi kwiatków – poprosiła Agata.
– Tu nie wolno.
– Tak cię proszę, przecież nas nie zabiją.
Poprosiła go o to, bo czuła, że nieznajomy chce ją o coś zapytać.
Zbyszek wstał i zaczął zbierać zaraz za ławką. Powoli, oddalał się.
– Co myślisz o tym człowieku? – zapytał nieznajomy, pokazując mężczyznę stojącego na mostku.
– On cierpi – rzekła bez zastanowienia.
– Masz rację. Nie był zbyt dobry. Pił, kradł. Jego żona jest u kresu wytrzymałości. On chce się zabić – rzekł nieznajomy.
– Dlaczego mi pan to mówi?
– Bo wiem czego pragniesz, nie trzeba być wizjonerem, aby to wiedzieć. Mogę to zrobić dla ciebie, bo sprzedaj takie rzeczy, lub mogę pomóc tamtemu mężczyźnie. Co mam zrobić? Zadecyduj.
Agata zaczęła gorączkowo myśleć i odczuwać niespotykane. Wiedziała, że jej stan jest nieuleczalny. A ten człowiek mówił o tym w sposób tak naturalny... Agata popatrzyła w jego błękitne, dobre oczy.
– Ja jestem szczęśliwa, kocham i jestem kochana. Pomóż jemu.
Nieznajomy wstał, uśmiechnął się i poszedł w kierunku stojącego na mostku.
– To u was stworzono sprzedaż wiązaną – powiedział cicho, ale mogła go usłyszeć.
Agata płakała. Zbyszek przyszedł z bukietem polnych kwiatów.
– Co on ci zrobił?
Nie czekał na odpowiedź. Pobiegł do nieznajomego.
– Zbyszek, nie!
– Co pan jej powiedział?
Zbyszek zatrzymał się przed nieznajomym. Zobaczył jego dobre oczy.
– Sprzedałem jej coś, a ona kupiła, to wszystko. Dbaj o nią, Agata jest dobrą dziewczyną.
Kiedy wrócił już doszła do siebie.
– On jest dobry, nie powiedziałeś mu nic złego, prawda?
– Nie. Powiedziałaś mu swoje imie?
– Nie, a dlaczego?
– Wiedział jak masz na imię.
– On wiedział dużo więcej – szepnęła.
Obydwoje milczeli, kiedy jechali do domu. Czuli się lekko. Dobrze.
*
Wrócili do niego. Siedziała na fotelu, wózek stał obok. Lubił ją brać na ręce. Tuliła się wówczas do niego jak dziecko do matki.
– Pójdę zrobić herbaty – rzekł.
Wstawił wodę, wyjął kubeczki i włożył torebki z herbatą z malin.
Rozmyślał o tym dziwnym człowieku. Od momentu rozmowy z nim, czuł coś nieodgadnionego.
Woda się zagotowała. Nalał do dwóch kubeczków, sięgnął po tackę.
Usłyszał coś za plecami. Tacka wyleciała mu z rąk.
Agata stała w drzwiach i nie trzymała nawet futryny. Podeszła do niego.
– Pomogę ci – rzekła.
*
Wychodzili z kościoła. Józek i Ewa koniecznie chcieli ich na chrzestnych. Agata miała nieco inne spojrzenie na wiarę, ale się zgodziła. Miała ładne, umięśnione nogi i szersze biodra.
Wyglądała zupełnie normalnie, a przecież minęło dopiero dziesięć miesięcy.
Trzymała małą Kasię na ręku.
– Zostaniesz chrzestną, Ewo? – popatrzyła znamiennie na brzuch.
Na płaszczu przy kołnierzu miała małą różową wstążkę. Sprzedawca zostawił ją na jej wózku, wtedy, w parku.

Sapphire77

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy i miłosne, użył 4768 słów i 28360 znaków.

Dodaj komentarz