Hebanowe drzwi

Od dziecka fascynowały mnie drzwi. Najzwyklejsze w świecie kawałki drewna, które wyznaczały miejsce gdzie kończył się przyjazny dom, a zaczynał obcy świat. Gdy tylko nauczyłem się chodzić moją pasją stały się próby dostania się do klamki oraz doznanie tego niesamowitego uczucia przygody, gdy jako czterolatek zamierzamy dokonać psoty odkrycia części tajemnic świata. Tak, więc przez całe życie moja pasja do drzwi rosła wraz ze mną. I to właśnie ta rosnąca obsesja na punkcie drzwi doprowadziła mnie do sytuacji w której jestem obecnie. Drżąc jak osika, nie mogąc zdobyć się na podjęcie jakiegokolwiek działania patrzę na drzwi. Potężne rzeźbione wrota wykonane z pięknego ciemnego drewna budziły jednocześnie podniecenie i grozę. Mieszanka emocji sprawiła, że stałem jak oniemiały z włosami pozlepianymi wokół czaszki jak gdybym dopiero skończył prysznic. Serce waliło mi jak młotem. Nie przeszkadzał mi wszechogarniający mrok. Nie przeszkadzały mi także szepty które z niego dochodziły. Byłem skupiony do granic możliwości. Zmysły mi się wyostrzyły, a jednocześnie zablokowały wszystkie inne bodźce, które nie dotyczyły odbioru wspaniałości tego arcydzieła. W powietrzu unosił się gęsty i uroczysty zapach antyku. Powoli moja prawa ręka zaczęła, bez udziału świadomości, sięgać do klamki. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero gdy zimno mosiężnej klamki przeszyło moją dłoń na wylot. Wzdrygnąłem się i nacisnąłem mocniej. Klik…

Zaledwie dzień wcześniej wstąpiłem do antykwariatu na Kruczej. Zamierzałem tylko znaleźć jakąś starą lampę by dopełnić wystrój mojego nowego salonu. Nowo kupione mieszkanie, było dla Ani synonimem szczęścia. Niestety dla mnie wyglądało zupełnie jak zwyczajna szara klitka, dla szarej warstwy biednych dorobkiewiczów, którzy po 15 latach pracy mogli sobie pozwolić na kupno jedynie takiej dziury. W dodatku korzystając ze znajomości i okazji jaka zapanowała na rynku mieszkaniowym w ostatnim czasie. Dodatkowe umeblowanie…

- W czym mogę pomóc? – przerwała moje rozważania staruszka o twarzy przypominającej kształtem i kolorem skóry pietruszkę.

- Szukam lampy – powiedziałem starając się ukryć niechęć jaką zawsze odczuwałem do ludzi, którzy przerywają mi myślenie.

- Hmmm… Ta powinna się panu spodobać – powiedziała staruszka, po czym dziwnie kiwając głową na boki, wyszła zza kontuaru i pokazała mi egzemplarz lampy z zielonym abażurem znanym z amerykańskich filmów.

- Strasznie kiczowate, nie ma Pani czegoś bardziej… Otwartego na świat? – zapytałem zupełnie neutralnym tonem, po czym od razu zrozumiałem, że popełniłem błąd. Zza okularów w cienkiej drucianej oprawie łypały na mnie ślepia pełne nienawiści, jak gdybym co najmniej zamordował jej syna. Widocznie była fanką starego amerykańskiego stylu. Cóż, jak dla mnie był to przereklamowany badziew.

- Otwartego na świat, powiada Pan? – zapytała drapiąc się w zamyśleniu za brodę.

Przeszła koło mnie wpatrując się w doskonale polakierowanych dębowych deskach ciągle wpatrując się pod nogi w zamyśleniu. Gdy odwróciłem się za nią zauważyłem, że na ścianach dookoła nas wiszą zupełnie nieadekwatne do wnętrza obrazy. Cały antykwariat grał jak gdyby żałobny marsz po minionej przeszłości, a obrazy zdawały się być nie na miejscu. Hiperrealistyczne akty, modernistyczne dziwactwa i barwne obrazy abstrakcjonistów, budziły wrażenie surrealizmu w tym drewnianym, starym i mrocznym budynku.

Skrzypnięcie wyrwało mnie ponownie z zamyślenia. Tuż za mną stała stara Pani z antykwariatu wpatrując się we mnie zimnym wzrokiem. Wyglądu żaby dodawał jej kok na głowie, który był tak ciasno związany, że napinał skórę na twarzy powodując efekt wyłupiastych oczu. Nim zdążyłem zadać jej pytanie czemu nic nie mówi tylko zachodzi mnie od tyłu, jej ręka chwyciła moją. Oniemiałem. Nie miałem jednak czasu na reakcje, bo starsza Pani, wyjątkowo silna jak na swoją posturę, zaciągnęła mnie na zaplecze i trzasnęła drzwiami.

- Co pani do cholery wyprawia? – krzyknąłem próbując przywołać oburzony ton głosu i miałem nadzieję, że nie usłyszy w nim nutki przerażenia. Ta jednak zdawała się go w ogóle nie usłyszeć. Odwróciła się ode mnie na pięcie i wówczas zauważyłem, że na nogach nie ma lekkich pantofli do pracy biurowej czy stania za kasą, tylko ciężkie wojskowe buty ukryte pod połami sukni. Serce podeszło mi do gardła.

- Czy pan uważa, że ta lampa to kicz? – zapiszczała zapalając lampę, która rzuciła miliony cieni na otaczające nas ściany. Lampa stała pośród graciarni starych i niesprzedawalnych meblopodobnych śmieci. Faktycznie w jej świetle było coś niezwykłego. Cienie na ścianach zaczynały się poruszać w dziwnych falujących ruchach, a przecież ani lampa ani meble nie ruszały się w ogóle. Fascynujące życie na ścianach urzekło mnie, a gdy zacząłem rozpoznawać poszczególne elementy, światło zgasło.

- Halo! Co pani wyprawia? – krzyknąłem wyjątkowo wysokim głosem

- Ukazuje Panu to po co Pan naprawdę przyszedł – wyszeptała prosto do ucha z takiego bliska, że czułem jej oddech na małżowinie. Natychmiast odwróciłem się i odskoczyłem jednocześnie. Oczywiście w tym zagraconym pomieszczeniu nie było miejsca na takie manewry, więc upadłem jak długi boleśnie obijając sobie żebra o jakiś barokowy sekretarzyk. Gdy tylko zacząłem się zbierać z podłogi otworzyły się drzwi, którymi wszedłem i jakiś staruszek z przestraszoną miną zaczął mnie wypytywać kim jestem i co robię na jego zapleczu. Zagroził zadzwonieniem na policję. Powiedziałem, że przywiodła mnie tutaj ciekawość i nie pisnąłem ni słowa o żabiej-staruszce. Gdy wychodziliśmy z zaplecza nadal czułem zapach jej tanich perfum, a zamykając za sobą drzwi usłyszałem delikatny szept na granicy słyszalności, który wypowiedział jedno słowo: „drzwi”…

Nadal nie mogłem uspokoić myśli po moim ostatnim przeżyciu, gdy lekko drżącą ręką włączałem czajnik elektryczny. Usiadłem przy stole i objąłem głowę rękoma próbując uspokoić myśli. Spokojnie, jesteś w stanie myśleć logicznie – myślałem. Prześledź po kolei wszystkie możliwości. Opcja A – oszalałem i to co stało się w antykwariacie było nierealnym mirażem. No fakt – przytaknął złośliwy głos w mojej głowie – gdybyś tylko właśnie nie patrzył na zieloną kiczowatą lampę w stylu staroamerykańskim, na którą wcale nie miałeś ochoty. No dobra, opcja B to jakaś sztuczka antykwariacka, pigułka gwałtu, LSD w areozolu dla niegrzecznych klientów, a może jakaś roślina wydzielająca opium. To również by się zgadzało, gdyby nie fakt, że całe zdarzenie zajęło dosłownie 2 minuty i nie było tu możliwości o pomyleniu się w czasie, bo przed wyjściem sprawdzałeś wszystkie zegary, bo gdyby który z trzech starych i nudnych zegarów stanął, to zastąpiłbyś go jakimś stylowym antykiem ze sklepu. A zatem pozostaje opcja C, czyli jakieś schorzenie neurologiczne, guz mózgu albo jakiś ostry atak schizofrenicznych halucynacji. Czemu nie podasz opcji D, co? Czyżbyś bał się dopuścić do myśli wniosek najbardziej rzucający się w oczy? Czyżbyś nie miał odwagi stanąć twarzą w twarz ze swoim małym d…

Szczęknął klucz wsadzony w zamek i w drzwiach jak gdyby nigdy nic stanęła Ania, wybawiając mnie z tych dziwacznych rozmów rodem z Cast Away. Nie odwróciłem głowy, by nie dać po sobie poznać jak jestem nadal poruszony. Przymknąłem oczy i wsłuchałem się w uspokajający dźwięk wody zanim zacznie się codzienny rytuał. Szmer, szmer, szmer, stuk, stuk. Ania jak zwykle zbyt skrupulatnie wycierała o wycieraczkę buty, po czym obstukiwała je na wszelki wypadek i dopiero wówczas odstawiała je na bok. Pyk – czajnik dał znać, że woda się zagotowała i czas zrobić sobie kawę.

- Mi też zrób, jak możesz – poprosiła mnie z uśmiechem na ustach.

- Też miło cię widzieć – odparłem nie bez kąśliwości. Ania uśmiechnęła się tylko i pocałowała mnie lekko w policzek podczas gdy zalewałem jej kawę. Zdążyła już przywyknąć do mojego wrednego charakteru i jakoś dawała ze mną radę. Nawet gdy zdecydowanie przesadzałem wykazywała się tytanową cierpliwością i zamiast wdawać się ze mną w szermierkę słowną zawieszała na mnie swój smutny i zmęczony wzrok na tyle długo, że w końcu brałem się w garść i kończyłem z tym gówniarskim zachowaniem. Jej błękitne oczy spoglądające tym pojednawczym spojrzeniem spod kaskady blond włosów były tym czymś czego brakuje większości kobiet i tym za czym tęsknią faceci po latach znajomości.

- Co tam? – zapytała zgodnie z naszym rytuałem. Gdy tylko zacząłem myśleć jak uniknąć odpowiedzi od razu rozgryzła, że zaczynam coś kręcić, więc tylko rozłożyłem bezradnie ręce i podjąłem męską decyzję. Opowiem jej o tym co się stało. A nuż świeże spojrzenie na sprawę pomoże znaleźć mi jakieś logiczne rozwiązanie niekoniecznie oparte na postaci zaczynającej się na literę d.

Słuchała nie przerywając mi prawie w ogóle. Raz na jakiś czas tylko w górę unosiła brew w komicznym mimicznym znaku zapytania. Wówczas dopowiadałem jakiś szczegół lub ubierałem zdanie w bardziej zrozumiałą formę stylistyczno-gramatyczną. Gdy po trzech minutach i dwóch łykach kawy skończyłem moją opowieść zapadła cisza. Ania przez chwilę siedziała bez ruchu opierając brodę o pięść w niezwykle słodkiej pozie. Widziałem po jej twarzy, że jej umysł pracuje na podwyższonych obrotach, więc nie przerywałem tego milczenia, dopóki ona się nie odezwała.

- A więc musisz tam wrócić – powiedziała patrząc mi prosto w oczy – to jedyna opcja.

- Rozumiem, że nie obawiasz się nic a nic o moje zdrowie psychiczne i zbawienie? – zapytałem pół-żartem pół-serio i uniosłem brew naśladując jej charakterystyczną minę.

- To nie jest śmieszne. Jeżeli to co mi powiedziałeś nie jest bajką i formą na zrobienie mi psikusa, a zapewne nie jest, to powinieneś traktować tą sprawę poważnie. Nie sądzę, by sytuacja była naprawdę zagrażająca. Prawdziwe demony nie ujawniają się w taki sposób i nie słyszałam dotąd o takim działaniu narkotyków. Schorzenie neurologiczne też należy włożyć między bajki. – jej logiczny i chłodny ton pozbawiał mnie wszelkiej nadziei. Nie dlatego, że miałem nadzieję na jakieś inne wytłumaczenie, ale dlatego, że w głębi duszy wiedziałem, że miała racje. Cholerną rację.

- Powinieneś – kontynuowała swój wywód po chwili milczenia – zmierzyć się z tym co czai się w antykwariacie. Jakkolwiek nieprawdopodobnie brzmiąca nie byłaby twoja historia, lampa, która tu stoi jest jak najbardziej realna. A ja tuż po wejściu do domu czułam, że coś jest nie tak. Do teraz gdy tak rozmawiamy czuję gęsią skórkę. Lampa roztacza wokół siebie jakąś mroczną aurę, jak gdyby jej zadaniem nie było roświetlanie mroków, tylko zamraczanie światła – urwała teatralnie. Czasami jej naturalny talent teatralny doprowadzał mnie do szału. Tym razem było inaczej.

Gdy ponownie stałem przed drzwiami do antykwariatu czułem kwaśną mieszankę strachu i ekscytacji. Porywisty wiatr szarpał poły mojego płaszcza, który dociskałem ręką tuż pod brodą by oszczędzić nieco ciepła tego zimnego kwietniowego wieczoru. Jak gdyby na złą wróżbę gdzieś na horyzoncie uderzył pierwszy piorun. Wyrył na mojej siatkówce odcisk swojego kształtu, a nim dobiegł mnie grzmot naciskałem zimną metalową klamkę by zmierzyć się z moim demonem.

Po otwarciu dębowych drzwi z przeszkloną szybą poczułem się jakbym przekroczył wrota do innego wymiaru. Wśród magicznie wibrującego dźwięku dzwonka informującego ekspedientów o wejściu klienta zagłębiłem się w drewniane wnętrze oświetlone przytulnymi i ciepłymi lampami o delikatnym pomarańczowym świetle. Krzyknąłem „dobry wieczór” i ostrożnie rozglądając się postąpiłem krok naprzód rozglądając się na prawo i lewo w poszukiwania kogokolwiek, kto mógłby mnie obsłużyć. Cicha nadzieja próbowała mi wmówić, że obsłuży mnie tylko dziwny staruszek, a nie zasuszona wiedźma. Dookoła jednak nie było żywego ducha. Ciekawe co miała na myśli staruszka, która mówiła mi, że ukaże mi to po co naprawdę przyszedłem. Haloo – krzyknąłem ponownie licząc na to, że ktoś może przysnął na zapleczu i zaraz z niego wyjdzie przepraszając mnie najserdeczniej w świecie. W końcu włażenie innym w dupę było w handlu tak samo popularną czynnością jak wśród gastrologów. Nikt tego wieczoru nie zamierzał włazić mi dupę. Poczułem za to, że ktoś zamierza mi wejść do głowy. Najpierw po plecach przeszło mi całe komando mrówek. Później nadeszła fala pewności, że z jednego z ukrytych w półmroku starych fotelu ktoś uważnie mnie obserwuje. Poczułem paniczną chęć by jednak opuścić to pomieszczenie i wrócić do ciepłego łóżeczka, a wszystkie wydarzenia dnia dzisiejszego przypisać na karb zmęczenia i koszmarów nocnych.

- Witaj – usłyszałem delikatny szept wypowiedziany zza moich pleców. Zamarłem. Przez chwilę stałem w totalnym bez ruchu nie wiedząc co robić. W końcu przełamałem impas i powoli obróciłem się płynnym ruchem. Za mną nikogo nie było. Lampy na ścianach zaczynały za to powoli migotać. Jedna. Druga. Trzecia. Nagle zapadł mrok. Po mojej lewej stronie rozległo się skrzypnięcie, a ja kontem oka spostrzegłem ruch i natychmiast obróciłem głowę w tamtą stronę. Ujrzałem jednak tylko kontuar za którym wczoraj stała stara wiedźma, oświetlony przez lekką księżycową poświatę. Błysnął piorun. Cień który ujrzałem na ścianie w jego blasku przybrał kształt mojej postaci. Obok mojej pojawił się cień drugiej postaci, której przy mnie nie było. Powoli i spokojnie zacząłem się oddalać od cienia należącego do niewidocznej postaci. Pierwsze krople deszczu zabębniły o szyby. Moje serce waliło tak głośno, że zacząłem się zastanawiać czy może sąsiedzi nie wywabią mnie z opresji dzwoniąc po policję za zakłócanie ciszy nocnej. Klik. Po mojej lewej stronie gdzie właśnie znajdowały się drzwi wyjściowe dobiegł mnie dźwięk zamykanego zamka. Skrzyp, skrzyp. Przede mną w totalnym mroku znajdowała się jakaś postać, a jej absurdalne milczenie napawało mnie strachem. Uciekaj – podpowiedział mi szept tuż przy uchu. Wówczas wszystkie moje hamulce puściły i rzuciłem się do tyłu biegiem. Przed moimi oczami stanęły surrealistycznie lśniące w blasku księżyca drzwi na zaplecze za którymi przeżyłem popołudniową przygodę. Szarpnąłem za klamkę słysząc jak skrzypiąca postać zbliża się do mnie bezszelestnie. Jedyne co mi mówiło o jej obecności to było skrzypienie starej dębowej, doskonale wypastowanej podłogi. Zatrzasnąłem za plecami drzwi i od razu się o nie oparłem. Absolutny mrok zaplecza stanowił dla mnie bezpieczne schronienie, więc nawet nie pomyślałem o tym, że w tym mroku też może się coś czaić. Nie wiedziałem co robić. Starałem się oddychać głęboko by uspokoić rozszalałe serce. Z nerwów zaciskałem pięści tak mocno, że prawie przebiłem paznokciami skórę do krwi. Poluzowałem mięśnie i wtedy usłyszałem kolejne cichnące: skrzyp, skrzyp, skrzyp. Dobrze, cokolwiek to było oddala się. Poczułem coś na kształt ulgi jednak nadal moje ręce bezwiednie zaciskały się w pięści, a plecy nie zamierzały przestać opierać się o drzwi. W końcu mrok przede mną był równie wielką niewiadomą jak ten za mną. Zebrałem się na odwagę. Odwróciłem się przy samych drzwiach i uchyliłem drzwi. Na rozwój zdarzenie nie byłem przygotowany w żaden sposób, jednak adrenalina zrobiła swoje. Gdy tylko uchyliłem drzwi ujrzałem, że światło księżyca padające przez okno załamuje się jakieś pięć metrów ode mnie na zwalistej postaci. Ta natychmiast ruszyła w moją stronę małymi i przerywanymi krokami, które jednak nie wydawały żadnych dźwięków poza skrzypieniem. Jej ruch był dziwaczny i nienaturalny jak postać wykonana komputerowo i oglądana przez zbyt słabe łącze internetowe. Przerywanie ruchów nie sprawiała jednak, że poruszała się wolno. Obliczyłem, że mam dwie sekundy na podjęcie decyzji i jednocześnie czułem przeciąg wiejący od strony drzwi które otworzyłem w głąb zaplecza. Od razu odwróciłem się i rzuciłem dwoma susami w totalną atramentową czerń. Potknąłem się ponownie o jakiś drewniany element w tym zagraconym pomieszczeniu i poczułem, że to są ostatnie chwile w moim życiu. Skrzypiąca postać jednak górowała tuż przed drzwiami i nie zamierzała wejść. Rzuciłem w jej stronę rozedrgane spojrzenie gramoląc sie z podłogi i nie czując zupełnie bólu. Postać miała nierozpoznawalne rysy twarzy. Na tle jasnego pomieszczenia, które było za jej plecami zdawała sie być postacią wykonaną z samego cienia. Cienia ubranego w kaptur i potężną posturę. Potykając się i podtrzymując różnych mebli przeszedłem do przeciwległego pomieszczenia. Moje wyciągnięte dłonie wyczuły fakturę drewna. Szybkie badanie podpowiedziało mi, że były to drewniane drzwi okute w metal. Gdy tylko dotarł do mnie ten fakt od drugiej strony drzwi usłyszałem delikatne: puk,puk…

  

Purpurowe chmury płynące po niebie wprawiły mnie w zachwyt. Mimo tego, że w pierwszej chwili po wyskoczeniu zza drzwi nie dostrzegłem ich zupełnie, teraz stałem z lekko otwartymi ustami wlepiając szeroko otwarte oczy w niebo. Nitka śliny, która wyciekła mi z ust stworzyła łuk nim oderwana siłą wiatru poszybowała w dal. W końcu zacząłem wzrokiem zjeżdżać w dół by zdać sobie sprawę, że coś w pejzażu jest nie tak. Spłynęło na mnie uczucie podobne do tego, gdy we śnie nagle odkrywasz, że śnisz. Wiesz, że COŚ jest nie tak. Czasami to coś jest widoczne na pierwszy rzut oka, ale ze wszystkich sił opiera się naszej świadomości. Czasami jednak jest to jakiś mały nieharmonijny element, który tylko odrobinę nie pasuje do całości. Tym razem to COŚ było bardzo wyraźne. Widok, który roztaczał się przed moimi oczyma był baśniowy i piękny, ale biła z niego jakaś niewypowiedziana groza. Stałem na szczycie jakiegoś średniej wielkości wzgórza. Przede mną wiła się ścieżka, wiodąca łagodnym zboczem w dół niknąc w lesie jakieś pół kilometra dalej. Na horyzoncie widoczne były góry przypominające kropla w krople górę z Paramount Pictures. Całość była oświetlona przez złote i ciepłe zachodzące powoli słońce przybierając w ten sposób lukrowany wygląd znany z reklamówek biur podróży. Po obu stronach ścieżki znajdywały się dziwne pozostałości po starożytnych budowlach. To właśnie one były tym czymś.

Ruszyłem naprzód. Drzwi zawieszone pośrodku wzgórza zostawiłem za sobą i ruszyłem w ten sielankowy świat. Chciałem wrócić myślami do domu i czekającej na mnie Ani, ale taka operacja wymagała ode mnie zmierzenia się z cieniem. Wolałem więc ruszyć przed siebie nie zaprzątając sobie głowy absurdem sytuacji. Zbliżając się do pierwszych architektonicznych elementów starożytnych zabudowań czułem narastającą ciekawość. Skąd w tej pięknej krainie wśród idealnie wykoszonej trawy i pięknych promieni słońca wzięły się starożytne kolumny, kawałki monolitów i pozostałości ścian starych budynków? Podszedłem do pierwszej kolumny, która oprócz drobnego ukruszenia u szczytu wydawała się być kompletną i oryginalną kolumną z czasów starożytnej Grecji. Przejechałem palcem wskazującym po jej powierzchni i w palcach rozgniotłem pozostały pył. Prawdziwe.

Nagle zdałem sobie sprawę, że jest absolutna cisza. Oprócz dźwięku jaki wydawałem przy poruszaniu się źdźbeł trawy nie muskał nawet najlżejszy wiatr, a ciszy nie przerywał żaden ptasi śpiewak. Poczułem jak gdzieś w trzewiach zaczął narastać niepokój. Rozejrzałem się dookoła ostrożnie i już miałem ruszać w dalszą drogę gdy moje oczy oślepił krótki błysk światła. Coś jakby odbity promień słoneczny. Odwróciłem się cały w stronę ściany z piaskowca zza której łysnęło na mnie światło i powoli zacząłem się do niej zbliżać okrężnym ruchem. Usłyszałem dziwny dźwięk. Coś posuwało się po ziemi za ścianą. Nie byłem przekonany czy chcę się dowiedzieć co to takiego, ale nie miałem innego wyboru. Przecież nie mogłem zostawić potencjalnego zagrożenia za plecami. Gdy dochodziłem do ściany serce waliło mi jak młotem. Mięśnie szczęki miałem boleśnie zaciśnięte. Jednym płynnym ruchem wyskoczyłem zza ściany. Zdążyłem tylko zobaczyć jak jakiś lśniący ogon znika za załomem ściany po drugiej stronie. Światło odbiło się od dziwnie lśniącej skóry. Pierwszy raz widziałem takie coś i poczułem, że zaciśnięte pięści w tym momencie mogą nie wystarczyć by ocalić życie. Oparłem się o ścianę i odchyliłem głowę do tyłu. Co robić? Co robić?! Powtórzyłem to pytanie kilkakrotnie jak mantrę w ogóle nie skupiając się na myśleniu. Odetchnąłem głęboko i wtedy to usłyszałem. Delikatny syk. Usłyszałem też dźwięk ślizgania się po ziemi w moją stronę. Sięgnąłem lewą ręką po luźny kamień, który znalazł się przy postrzępionej krawędzi ściany zza której przyszedłem. Syk zaczął przybierać na sile, a przesuwający odgłos ewidentnie esował w moją stronę w akompaniamencie śliskiego szelestu. Panicznie myślałem co mam zrobić i wtedy stało się. Coś w moim mózgu przeskoczyło – wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsce. Prawą ręką sięgnąłem po telefon i poczułem spokój, który wynika ze zrozumienia. Szybko odblokowałem ekran rysując na jego powierzchni literę L i wybrałem aparat. Esowaty dźwięk przystał tuż za ścianą i syknął tysiącem syków jak kotka odstraszająca psa. Szybko kliknąłem ikonkę aparatu z dwoma strzałkami wskazującymi na obrót i ujrzałem w ekranie swoją twarz. Następnie nie patrząc przed siebie odwróciłem sie w lewo i wystawiłem przed siebie telefon. Esowatość zaczęła narastać, usłyszałem jak przewracane są kamyki z granicy załomu za którym się schowałem. Panicznie wystawiona przed siebie ręka trzęsła mi się jak przy napadzie padaczki i wtedy usłyszałem wycie. Potworne, przerażające wycie tysiąca umierających zmieszane z jękiem rannych zwierząt. Nadal jednak lewym przedramieniem zasłaniałem sobie oczy, a prawą trzymałem wyciągnięty przed siebie aparat. Wówczas do odgłosu jęków dołączył dźwięk kruszenia się skały, a raczej sztywnienia tkanki. Zmieszany z okrzykiem bólu sprawiał, że zacząłem współczuć istocie, której celem było nie pozbawienie mnie życia, a uwiązanie w jednej i niezmiennej formie. Stworzenie ze mnie posągu, który nie miałby możliwości dynamicznej zmiany i ruchu, pomimo zachowania możliwości umysłowych. Przez chwilę jeszcze trzymałem przed sobą wyciągnięty telefon, jednak przeciągające się milczenie sprawiło, że postanowiłem zaryzykować. Raz się żyje.

Gdy otworzyłem oczy okazało się, że stoję na tej łące na której stałem, lecz zniknęły z niej wszystkie pozostałości dawnych cywilizacji. Nie było resztek ścian, ani antycznych kolumn. Jedynym potwierdzeniem, że minione wydarzenia rozegrały się naprawdę, a nie w mojej chorej głowie, był kamień który wcześniej wziąłem z zamiarem walki. Teraz jako jedyny pozostał po całej teatralnej otoczce. Niewielki, kanciasty kawałek piaskowca, który dobrze leżał w dłoni. Podniosłem go i włożyłem do kieszeni z iskierkami w oczach. Czułem się jak mały chłopiec, który dostał możliwość wybrania swojej pamiątki z wycieczki nad morze. Spojrzałem w lewą stronę gdzie kawałek wyżej i dwa kawałki dalej wisiały zawieszone w próżni drzwi. Odwróciłem głowę po chwili i ruszyłem w dalszą podróż w stronę lasu na dole. Czułem, że tam czeka na mnie odpowiedź skąd cała ta wariacka sytuacja.

Gdy zbliżałem się do lasu ujrzałem, że po lewej stronie obok drogi stoi jakaś postać. Z odległości z której ją widziałem stanowiła tylko jaśniejszy punkcik na tle czarnej ściany lasu. Co prawda słońce przez ostatnie dwadzieścia minut wędrówki nie przesunęło się ani o krok, to jednak padało pod takim kątem, że obszar tuż przy lesie był nieomal mroczny. Postać, którą widziałem była naga. Zbliżając się do niej czułem coraz większy niepokój, lecz próbowałem go opanować. Wiedziałem, że moja droga wieść może tylko w przód. Z każdym kolejnym krokiem byłem w stanie wyłonić kolejne szczegóły postaci. Brązowe włosy za ramiona. Bujne i delikatnie falujące włosy za ramiona. Niewielkie piersi i idealna figura. Idealnie wyprofilowane brwi, orli nos i pełne czerwone usta. W końcu granat oczu, który przypominał barwą lipcowe niebo nocą.

- Witaj, nie wchodź do tego lasu, ponieważ czeka tam na ciebie wyzwanie, któremu nie sprostasz – odezwała się metalicznym jak robot głosem i nawet nie odwróciła w moją stronę spojrzenia. Wypowiedziała swoją kwestię niczym poczta głosowa i nadal stała bezruchu. Pomimo idealne figury i nagości nie wzbudzała pożądania. Wzbudzała raczej uczucie estetyczne, podobne do tego, które czujemy przy podziwianiu doskonale zrobionej rzeźby przedstawiającej nagiego człowieka. Zupełnie aseksulany podziw. Przez chwilę milczałem myśląc co powiedzieć.

- Jakież to wyzwanie na mnie czeka? – zapytałem nie mając pomysłu na mądrzejsze pytanie.

- Czeka Cię starcie z największym przeciwnikiem Twojego szczęścia, mistrzem małodobrym, który para się odbieraniem radości i zmienianiem ludzi w paranoików. Czasami zdarza mu się wykonać na czyjejś duszy taką operację, że człowiek zamienia się w bezwzględnego skurwysyna. – ostatnie słowo wypowiedziała tak dobitnie, że w moich uszach brzmiało jeszcze przez chwilę echem.

- Czy jesteś gotów by stawić mu czoła? – powiedziała i skierowała na mnie swoje zimne, piękne oczy. Nie wiedząc co odpowiedzieć uniknąłem spojrzenia. Odwróciłem od niej głowę i skierowałem swoje kroki w głąb lasu. Kilka minut po tym jak zagłębiłem się w ciemność lasu ujrzałem przed sobą światło. Drzewa zaczęły się przerzedzać, a przede mną pojawiała się polana położona nieco niżej. Szybkim krokiem zmierzyłem w tamtą stronę i wówczas znów doznałem szoku. Stopniowo zbliżając się do końca polany rozpoznawałem po lewej i prawej stronie drogi drzewa i krzewy. Gdy rozejrzałem się uważniej dostrzegłem po lewej stronie na tle ściany lasu jaśniejszy punkcik. Poczułem, że mam de ja vu i ruszyłem przed siebie dalej. Punkcik okazał się oczywiście granatookim robotem do wieszczenia typu wróżka-2000. Stanąłem przed nią raz jeszcze i jeszcze raz odegraliśmy rozmowę jak ostatnim razem. Tym razem postanowiłem, że twardo potwierdzę gotowość do walki z tym mistrzem małodobrym. Gdy jednak dotarliśmy do momentu zadania kluczowego pytania cała odwaga uszła ze mnie niczym powietrze z balona. Popierdując zabawnym dźwiękiem i zmniejszając objętość mojego poczucia własnej wartości, równie imponująco jak balon. Znów bałem się tego ostatecznego potwierdzenia. Podjęcia jednej wiążącej decyzji z której już odwrotu nie będzie. Która sprawi, że będę musiał już do końca ponosić konsekwencję tej decyzji. Ruszyłem, więc przed siebie do lasu. Czując jak każdy krok zaczyna ważyć kilogramy, a dystans metrów zaczyna sprawiać mi maratońską trudność. W myślach biłem się z sobą, rugałem za niemęskie zachowanie i wykonywanie głupich powtórek. W końcu znów ujrzałem przed sobą polanę oświetloną dokładnie tym samym słońcem, na tej samej wysokości z tym samym jaśniejszym punkcikiem na tle ściany lasu. Nad nim nadal górował szczyt a’la Paramount Pictures. Znów nie udało mi się pokonać własnego oporu. Wędrówkę odbyłem jeszcze sześć razy. Za siódmym udało mi się przełamać. Wszystkie próby nie były daremne i głupie, bo pozwoliły mi za dziesiątym razem pokonać słabość i odkryć w sobie pokłady siły. Mocniejszy o wiarę w samego siebie, nie martwiąc się o zamianę w żywą skamielinę ruszyłem w czeluść lasu, która tym razem zapowiadała mroczne zakończenie.

Gdy tylko wszedłem ścieżką do lasu, który przemierzyłem dziesięciokrotnie od razu poczułem zmianę. Drzewa dookoła były bardziej poskręcane. Konary prastarych dębów łączyły się nad moją głową tworząc gęste sklepienie, przez które prawie nie przebijały się promienie słoneczne. Korzenie tu i ówdzie wychodziły z ziemi jak jakieś dziwaczne żarty drzew, które w porywie poczucia humoru postanowiły przechodniom podłożyć nogi. Dla dopełnienia obrazu między drzewami rosły niskie krzewy, które pokryte były skąpym ciemnozielonym listowiem i nieproporcjonalnie dużymi kolcami będącymi w stanie przebić dłoń nieostrożnego podróżnika na wylot. Znów w uszy uderzała mnie nienaturalna, absolutna cisza. Od jakichś dwudziestu minut maszerowałem w absolutnym milczeniu i jedyną zmianą jaką obserwowałem w otoczeniu był narastający mrok. W końcu byłem w stanie widzieć wyraźnie najdalej na trzy metry i wtedy przed sobą dostrzegłem płomyk. A raczej niewielką delikatną pomarańczową poświatę gdzieś na granicy horyzontu. Wraz z moimi krokami poświata zaczynała przypominać światło, a później światło płomienia. Gdy dotarłem dość blisko by dostrzec jego źródło zauważyłem, że pochodziło z pochodni. Były one zawieszone po dwóch stronach dziwnego drewnianego podestu, który nieco przypominał średniowieczną wersję sceny koncertowej. Sceny która znajdowała się na polanie w środku ciemnego lasu. Polana miała kształt idealnego okręgu, a gdy wyszedłem z cienia lasu na jej teren dostrzegłem, że w trakcie podróży światło słońca zamieniło się na światło księżyca. Zaskoczyło mnie, że nie dostrzegłem tak istotnego faktu. Zauważyłem wówczas, że na scenie siedzi dziwna zwalista postać w żółtej szacie z kapturem.  Postać była większa niż zwyczajny człowiek i zapewne żaden zwyczajny człowiek nie był w stanie jej sprostać pod względem fizycznym. Nawet siedząc na tronie ustawionym na tej niby-scenie z drewna była wyższa od stojącego człowieka. Kaptur rzucał cień tak głęboki, że nie było widać czy istota w ogóle ma twarz. Ciarki przeszły mi po plecach, gdy zauważyłem że obrazu dopełnia ogromny topór obosieczny, na którym opiera swoją prawicę. Na szacie wyhaftowany był złotą nicią żonkil, a dookoła polany na krawędzi lasu stały postacie nagich ludzi. Wszyscy z nich wpatrzeni byli z obrzydzeniem na postać na scenie, a grymasy na ich twarzach nie pozostawiały wątpliwości. Wszyscy bali się jej i nienawidzili jednocześnie. Gdy wyszedłem na polanę zapytałem pierwszą postać z lewej kim jest postać na środku. Człowiek o pożółkłej, jak od nikotyny, cerze odwrócił powoli swoją twarz z zastygłą mimiczną maską i powiedział, że to słynny mistrz małodobry. Podobno rujnuje ludzkie życia i wykańcza związki kochających się ludzi. Z kochanków robi morderców, a czułość zamienia w brutalność. Stałem przez chwilę w milczeniu i wpatrywałem się w przerażającego mistrza małodobrego próbując rozwikłać zagadkę jaką usłyszałem. W końcu po kolei wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Może wskoczyło źle, a moje zrozumienie nie było właściwe, ale innego wyjścia nie widziałem. Uniknięcie pożółknięcia w nienawiści i strachu mogło przebiegać tylko w jeden sposób. Zrzuciłem ubrania, złożyłem je i położyłem u stóp ścieżki. Poczułem się nieco niepewnie bez ubrań w obecności tylu milczących ludzi, ale rzut oka na ich marne postacie dodał mi sił – wszyscy stali nago. Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem. Krok, drugi, trzeci. Niby-scena nie była sceną tylko miejscem do egzekucji. Czwarty, piąty, szósty. Postawiłem na jedną kartę swoje życie. Siódmy, ósmy, dziewiąty. Przyjemna była trawa muskająca podeszwy bosych stóp. Pierwszy stopień, drugi, skrzyp, trzeci. Szelest szaty wstającego mistrza małodobrego. Pod kapturem nie było żadnej twarzy. Jego postać górowała nad moją potężnie. Nie czułem już jednak strachu, a jedynie spokój wynikający z akceptacji swojego przeznaczenia. Położyłem powoli głowę na pieńku. W kolano wbiła mi się drzazga gdy klękałem i teraz pomyślałem, że w takim momencie powinno być więcej patetyczności. Wykonałem głęboki wdech i odetchnąłem. Usłyszałem jak mistrz małodobry unosi topór szeleszcząc szatą. Zamknąłem oczy.

  

Stuk.

  

Pstryk.

  

- Halooo, ziemia do pana. Proszę do nas wrócić panie Janku – mówił do mnie staruszek z lekkim zniecierpliwieniem na twarzy. Otworzyłem wtedy oczy lekko zdezorientowany. Nie wiedziałem co odpowiedzieć co szybko staruszek odczytał z mojej twarzy i przeją inicjatywę.

- Zdecydował Pan, czy w lampie ukrywamy ten pierścionek czy nie? – zapytał uśmiechając się z wyrozumiałością dla moich wątpliwości.

- Wie Pan co? Wezmę ten pierścionek, w końcu czasami jedynym rozwiązaniem jest położyć głowę pod topór.

1 komentarz

 
  • Somebody

    Interesujące... Masz bardzo dobre opisy i niezły pomysł. Chylę czoła :ciuch:

    23 kwi 2017

  • Edwin

    @Somebody Dziękuję bardzo :)

    23 kwi 2017