Coś z tyłu głowy szumiało nie, nie tylko echo wczorajszych drinków. To był raczej mętny kalejdoskop śmiechów, muzyki, rozmów i ciepła. Dużo ciepła. Czułam się… spełniona. Zaspokojona. W taki sposób, który zazwyczaj oznacza jedno: było dobrze. Bardzo dobrze.
Usłyszałam wodę. Prysznic.
Uśmiechnęłam się do siebie, domyślając się, że tajemniczy on klubowy Apollo, który zawrócił mi w głowie już się budzi i może warto go zaskoczyć. W końcu, skoro już jestem u niego… czemu nie pójść o krok dalej?
Delikatnie uchyliłam drzwi do łazienki, gotowa na powitanie pełne flirtu i półsłówek.
A tam…
Nie chłopak.
Dziewczyna.
Ciało jak z reklamy balsamu smukłe, jędrne, zalotnie kapiące wodą. Kasztanowe włosy przyklejone do szyi i ramion, twarz wyjęta z marzeń, których nie chciałam się przyznać nawet przed sobą.
Spojrzała na mnie zaskoczona, ale z uśmiechem.
– Hej
Zamarłam w progu, w tej męskiej flaneli, która nagle wydawała się jakby... zbyt symboliczna.
– Co Ty tutaj robisz? – Zapytałam
– To… ja chyba powinnam o to zapytać – próbowałam się uśmiechnąć.
– Fakt… to nie moje mieszkanie, prawda? - odparłam
Dziewczyna zakręciła wodę. Bez pośpiechu. Zupełnie jakby wiedziała coś, czego ja nie wiedziałam, albo nie pamiętałam.
– Jak się czujesz? – zapytała łagodnie. – Dobrze spałaś?
Wzruszyłam ramionami, lekko rozkojarzona. I zawstydzona własnym brakiem pamięci.
– Wiesz… chyba tak. Tylko… – zawahałam się. – Czy my… to znaczy… nie powinien być tu jakiś chłopak?
Uniosła brwi, wyraźnie rozbawiona.
– Chłopak? – powtórzyła z uśmiechem. – Kochana, to moje mieszkanie. A my spędziłyśmy noc razem. Ty i ja.
Wtedy dopiero dotarło do mnie, że to nie żart, że ten błysk w jej oczach i moje rozpalone ciało z rana nie były przypadkiem, a jednak… coś się nie zgadzało.
– Ale… ja nic nie pamiętam – przyznałam, wciąż próbując zebrać myśli. – To znaczy… lubię dziewczyny. Lubię też chłopaków. Jestem… no, biseksualna i nie przeszłabym obok ciebie obojętnie – dodałam, nie kłamiąc ani trochę. – Ale… jak do tego doszło?
Dziewczyna – czy ja znałam jej imię? – oparła się o blat, sięgając po ręcznik.
– Piłaś dużo – powiedziała spokojnie. – A potem urządziłaś sobie małą eskapadę po barach. Wróciłaś z kwiatkiem skradzionym z doniczki w jednej knajpie i teorią, że jesteśmy „bratnimi duszami z Wenus”.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem, ale jednocześnie... coś we mnie zadrżało.
– Tylko że ja naprawdę czuję się… jak po nocy z facetem. Znaczy... – poprawiłam się szybko – konkretnie, fizycznie. Rozumiesz?
Na to ona tylko uśmiechnęła się tajemniczo i jakby mimochodem uniosła z półki coś czarnego, lśniącego, z paskami.
– Poznaj swojego księcia z bajki – mrugnęła. – Twój „chłopak” miał na imię StrapOn i był bardzo zaangażowany.
Zaniemówiłam. A potem, ku własnemu zdziwieniu, zaczęłam się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, aż musiałam złapać się framugi drzwi, żeby nie usiąść na podłodze.
– To... wiele wyjaśnia – przyznałam, bawiąc się nieco nerwowo brzegiem koszuli. – Choć niewiele pamiętam z tej nocy, to... może mogłabyś mi przypomnieć? Wiesz, tak... edukacyjnie?
Spojrzała na mnie z tym samym błyskiem, który pewnie rozpalił mnie wczoraj. Tylko teraz czułam to bardziej świadomie.
– A więc jednak heretyczka z sumieniem – powiedziała z figlarnym uśmiechem. – Zaskakująco pokorna jak na wulkan emocji.
Zrobiłam krok w jej stronę, czując jak w tej flaneli – męskiej, a przecież teraz dziwnie intymnej – bije mi serce trochę szybciej.
– Tylko błagam – dodałam, zerkając na nią spod grzywki – nie zaczynaj od doniczkowego kwiatka.
Usiadłam na blacie, chłodnym i gładkim pod udami, ale wszystko we mnie było rozpalone. Zadrżałam lekko, bardziej z niecierpliwego oczekiwania niż z temperatury. Czułam, że to, co miało się wydarzyć, już od dawna tliło się między nami, jak iskra pod popiołem.
Dziewczyna, piękność spod prysznica, sen, który okazał się rzeczywistością podeszła bliżej. Jej ciało wciąż wilgotne, a skóra błyszcząca, jakby jeszcze nie zapomniała wody.
– Olimpia – powiedziała, niemal szeptem, jakby to imię było zaklęciem. – Mam na imię Olimpia.
Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, nachyliła się i pocałowała mnie. Na początku czule, niemal nieśmiało, jakby sprawdzała, czy chcę, czy pozwalam. Odpowiedziałam bez zawahania.
Jej usta smakowały wodą i czymś jeszcze może jaśminem, może namiętnością z poprzedniej nocy.
Pocałunek stał się głębszy. Głód narastał w nas obu, jak przypływ, którego nie da się zatrzymać. Jej dłonie znalazły drogę do moich bioder, a potem zaczęły wędrować w górę, zatrzymując się tylko po to, by odpiąć jeden guzik koszuli, potem drugi… aż w końcu materiał spłynął ze mnie jak niepotrzebne już niedopowiedzenie.
Drżałam lekko, może z emocji, może z czułości.
Jej dłonie były jak muzyka grana na mojej skórze. Nieporadne, nie były. Raczej nienasycone.
Palce dotknęły piersi, a ja odchyliłam głowę do tyłu, zamknęłam oczy, świat zwęził się do zmysłów.
Potem… potem zeszła niżej.
Pomiędzy nami było ciepło. Wrzenie. Nieprzyzwoicie piękna intymność.
Jej dłoń odnalazła miejsce, którego nie trzeba było wskazywać, ciało mówiło za mnie.
– Chciałam cię już wtedy – wyszeptała. – Ale teraz… chcesz, żebym ci przypomniała wszystko?
Nie umiałam odpowiedzieć. Tylko skinęłam głową.
Bo prawda była prosta: nie pamiętałam nocy, ale każdą jej sekundę teraz chciałam zapisać na nowo. Świadomie z nią.
Z Olimpią.
Jej dłoń poruszała się najpierw delikatnie, z kolistą cierpliwością, jakby malowała na mojej skórze znaki, które zna tylko ona. Nie było pośpiechu była pewność i czułość, w której gubiłam oddech, ale z każdą chwilą rytm narastał, stawał się bardziej stanowczy, jakby Olimpia czytała nie tylko moje ciało, ale i myśli pragnienie, które tłukło mi się gdzieś między brzuchem a sercem, domagało się spełnienia.
Oddychałam szybciej. Każdy jej ruch był jak błysk światła pod zamkniętymi powiekami.
Wpiłam się w jej usta z nagłą zachłannością, już nie mogąc dłużej być tylko bierną nutą w tym cichym koncercie.
Jej wargi były gorące, język niespieszny, ale czujny tańczył z moim, igrał, rozbudzał.
Oparłam dłonie na jej plecach, potem wsunęłam palce we włosy. Chciałam ją mieć bliżej. Całą.
Ciało zadrżało mi w rytmie jej pieszczot, jakby każdy dotyk był echem czegoś znanego i upragnionego zarazem. Nie umiałam myśleć, nie chciałam.
Byłam dźwiękiem. Odruchową, płynną odpowiedzią na każdą falę, którą mi przynosiła.
A ona…
Ona przyspieszała, jakby wiedziała, że jestem tuż na granicy tej cudownie ciepłej, miękkiej krawędzi, za którą nie ma już słów.
Zamruczałam coś bezładnie między pocałunkami, zagubiona w niej, w sobie, w wszystkim, co było teraz.
Bo teraz było wszystkim.
– Szybciej… – wyszeptałam między urwanymi pocałunkami, jakby powietrze było zbyt gęste, by składać z niego pełne zdania. – Proszę… Olimpia…
Moje słowa były bardziej dźwiękiem niż mową, bardziej jękiem niż prośbą, a jednak nie umknęły jej uwadze.
Poczułam, jak jej usta zatrzymują się przy mojej szyi, a potem słodko zsuwają się w dół, zostawiając za sobą wilgotne ślady czułości i ognia. Jej oddech był tuż nad moim sercem, nad każdą drgającą częścią mnie.
Poczułam, jak jej dłoń wsunęła się głębiej, bardziej śmiało. Jakby rozchylała mnie delikatnie od środka, odnajdując drogę, której sama już nie potrafiłam wskazać, a jednak tak bardzo jej potrzebowałam.
Jej palce poruszały się we mnie z rytmem, który był równocześnie czuły i zdecydowany jak fala niosąca wszystko, co kruche i rozpalone.
Zadrżałam, oplatając ją nogami, przyciągając jeszcze bliżej jakby mogła wejść we mnie cała, z każdą myślą, każdym tchnieniem.
Olimpia oddychała przy moim uchu, szepcząc imię, czasem tylko westchnienie, czasem ciche „tak, tak, już…”, które koiło i podsycało zarazem.
Czułam, jak rytm jej dłoni splata się z moim ciałem, jakby była we mnie nie tylko fizycznie, ale jako muzyka, która zna moje nuty lepiej niż ja sama.
Każdy ruch był bardziej intensywny, bardziej niecierpliwy, bardziej mój.
W mojej piersi coś narastało z każdym kolejnym przesunięciem, z każdym draśnięciem od wewnątrz. Pragnienie zaczęło się przelewać, nie w słowach, bo nie umiałam już mówić tylko w jękach, krótkich, łapczywych westchnieniach, w które wplatałam jej imię.
– Olimpia… – urwałam się, bo nie potrafiłam więcej.
Czułam, jak zbliżam się do krawędzi tej cudownej, zawieszonej między oddechem a ciszą, tej, na której świat się kurczy do jednej jedynej prawdy: do niej.
Olimpia nie przestawała. Znała mnie, albo zgadywała z intuicją ciała, z uważnością kochanki.
Aż w końcu…
Pękłam.
Nie gwałtownie, nie dramatycznie, raczej jak rozkwit, jak eksplozja światła pod zamkniętymi powiekami, jak fala ciepła, która ogarnęła mnie całą i zostawiła lekką, bezwładną, niemal senną.
Oparłam głowę na jej ramieniu, z policzkiem przy jej skórze, rozdygotana, mokra od łez albo potu nie wiedziałam już.
Ona tylko przytuliła mnie mocniej, jej palce łagodnie wycofały się, a usta złożyły pocałunek na moim czole.
Nie musiała nic mówić. Ja też nie.
W tej ciszy było wszystko.
Olimpia zsunęła mnie z blatu, płynnie, pewnie, jakby dokładnie wiedziała, czego teraz potrzebuję – a może czego sama zapragnęła. Obróciła mnie delikatnie, plecami do siebie, a potem uklękła tuż za mną, z czułością, która miała w sobie coś z oddania, ale i z głodu.
Jedną nogę oparłam o chłodny marmur blatu. Czułam się odsłonięta. W rozchyleniu. Otwarta – i dla niej, i dla siebie.
A kiedy jej język dotknął mnie tam, gdzie tęsknota zagnieździła się najmocniej – moje ciało zadrżało tak głęboko, jakby samo przypominało sobie coś, czego rozum jeszcze nie objął.
To nie był zwykły dotyk.
To była rozmowa – szeptana między biodrami, drżąca między udami, w rytmie, który znała tylko ona i który z każdą chwilą przyspieszał, zagarniając mnie w siebie.
Zatrzymałam wzrok na lustrze przede mną.
Zobaczyłam odbicie – własne ciało, napięte i rozpalone, i siebie… ulegającą. Usta miałam rozchylone, oddech płytki, skóra błyszczała w miękkim świetle poranka.
Zawstydzenie?
Nie.
Zachwyt.
Patrzyłam na siebie, jakby to było coś więcej niż odbicie, jakby ta kobieta w lustrze była dowodem na to, że można się zgubić i odnaleźć jednocześnie.
Pochyliłam się nieznacznie i… dotknęłam własnych ust.
Potem je pocałowałam delikatnie, z czułością, jakbym chciała siebie podziękować, albo przeprosić za wszystko, co dotąd od siebie oddalałam.
Tymczasem język Olimpii zataczał na nowo swoje kręgi, śmielszy, bardziej łapczywy. Jej dłonie obejmowały moje biodra, czasem zacieśniając uchwyt, gdy ciało reagowało silniej, a reagowało.
Byłam jej i swoim własnym lustrem.
Czułam, jak fala narasta znowu, ale ta była inna. Nie miała w sobie już tylko potrzeby, miała też ulgę, ukojenie, oddanie.
Ciało zaczęło drżeć, jakby każdy nerw tańczył. Ciepło rozlało się po mnie miękko, powoli, ale bez odwrotu.
Wypowiedziałam jej imię w połowie oddechu, w połowie jęku i wtedy pękłam drugi raz.
Może piękniej niż za pierwszym.
Długo stałam tak, oparta o blat, z głową opuszczoną, cicho oddychając, podczas gdy Olimpia wtuliła twarz w moje plecy i całowała skórę pod linią kręgosłupa.
– Chyba zapamiętam ten poranek… – powiedziałam, niepewna, czy słyszy.
Odpowiedziała pocałunkiem, który nie potrzebował słów.
Olimpia bez słowa ujęła moją dłoń i zaprowadziła mnie w stronę sypialni. Jej krok był pewny, ale spojrzenie miękkie, jakby sama nie była do końca pewna, czy to, co się wydarza, to sen czy rzeczywistość.
Położyła mnie na łóżku z taką delikatnością, jakby układała jedwab na jedwabiu. Potem pochyliła się nade mną i złączyła nasze usta najpierw czułym, leniwym pocałunkiem, który jednak szybko zgubił ostrożność, przekształcając się w zachłanne poszukiwanie – nas siebie nawzajem.
Ciała ocierały się o siebie jak dwa fragmenty tego samego oddechu. Dłonie błądziły raz subtelnie, jak pióra niesione przez wiatr, raz gwałtowniej, jakby próbowały odnaleźć zgubione wspomnienie z poprzedniej nocy.
Olimpia przesuwała się po mnie ustami od szyi, przez obojczyki, zatrzymując się przy piersiach, całując je z uważnością, która sprawiała, że każda komórka mojego ciała otwierała się na nowo.
Czułam jej język pod linią żeber, potem niżej, aż do miejsca, gdzie moje pragnienie już nie kryło się za słowami, ale zanim zdążyła mnie w pełni posmakować, zatrzymałam ją.
Zatrzymałam nie dlatego, że nie chciałam, lecz dlatego, że… teraz to ja pragnęłam być tą, która daje.
Spojrzałam jej w oczy i delikatnym ruchem przewróciłam ją na plecy.
Zaskoczenie ustąpiło uśmiechowi.
Pochyliłam się nad nią i zaczęłam całować powoli, wyczuwając każdy oddech, każde drgnięcie jej ciała, każdy moment, w którym stawała się jeszcze bardziej miękka, jeszcze bardziej otwarta.
Od jej ust, przez szyję, aż po linię piersi moje usta odkrywały ją tak, jak odkrywa się tajemnicę, której nie chce się rozwiązać, a jedynie chłonąć jej złożoność.
Jej skóra smakowała ciepłem, pachniała snem i jeszcze niesłabnącym porankiem.
Zatrzymałam się przy pępku, przelotnie musnęłam językiem i spojrzałam na nią spod przymkniętych powiek. Oddychała głęboko, a jej dłoń dotknęła mojej głowy z tym lekkim napięciem, które mówiło więcej niż słowa: „nie przestawaj”.
I nie przestawałam.
Zeszłam niżej, między jej uda i tam już nie było przestrzeni na niepewność. Tylko na zmysły.
Olimpia odchyliła głowę i westchnęła cicho, jakby nie oddychała powietrzem, ale samym pragnieniem. Jej ciało poruszało się w moim rytmie, a jęk, który wymknął się z jej ust, był najpiękniejszą odpowiedzią, jaką mogłam dostać.
Była pod moimi ustami, otwarta, rozedrgana, cudownie prawdziwa.
Kiedy poczułam, jak drży pod moimi pocałunkami, jak zastyga w napięciu, jakby każda fala rozkoszy była kolejnym błyskiem na jej skórze zamknęłam oczy. I pozwoliłam, by jej uniesienie stało się moim.
Tego poranka już na pewno nie zapomnę.
Olimpia była blisko jej oddech, coraz urywany, ciepły i drżący, rozbrzmiewał wśród naszych splecionych ciał. Czułam, jak napięcie rozlewa się pod moimi ustami, jakby w niej coś się rozpinało, gotowe do rozkwitu…
…i nagle, bez słowa, przerwała.
Zaskoczona spojrzałam w górę, ale w jej oczach nie było niepewności tylko to roziskrzone „teraz ja”, które mówiło więcej niż cała rozmowa. Pocałowała mnie z miękkością, która na moment uśpiła płomień, by zaraz potem obrócić mnie na plecy.
Jej ciało było nad moim, a usta przez krótką chwilę całowały mnie z taką łagodnością, jakby chciały mi podziękować, zanim znów zawładną pragnieniem.
Potem podniosła się i z powolnością, która sama w sobie była pieszczotą usiadła na mojej twarzy.
Nie było już przestrzeni między nami.
Jej uda otuliły moją głowę, a jedwabista miękkość kobiecości spoczęła na moich ustach jak obietnica.
Sabina, ja wessałam ją z czułością, którą chciałam zapamiętać na całe ciało.
Była rozkosznie gorąca, drżąca, wilgotna od pożądania, które niosłyśmy razem.
Pochyliła się do przodu, nasze dłonie odnalazły się bez szukania mocno się chwyciłyśmy, jakby tylko ten uścisk mógł nas uziemić w rzeczywistości.
Oddawała się rytmowi moich ust, a jej biodra zaczęły poruszać się w tempie intuicyjnym, miękkim, coraz głębszym, coraz bardziej bezwstydnym w swoim pięknie.
Widziałam jej twarz w półcieniu głowa odchylona do tyłu, usta rozchylone, włosy opadające kaskadą.
Oddychała przez moje imię.
Była piękna.
Była moja.
Z każdą chwilą coraz mniej powściągliwa, coraz bardziej prawdziwa, aż w końcu zadrżała w całym ciele, niemal bezgłośnie, jakby rozkosz była modlitwą, którą wypowiada się tylko w środku.
Zatrzymałam się dopiero, kiedy jej dłoń ścisnęła moją nieco mocniej, a potem… tylko cisza i nasze splecione palce, które wciąż trzymały się tak, jakby żadna z nas nie chciała puścić.
Jej ruchy były jak taniec, biodra Olimpii unosiły się i opadały z naturalną, płynną gracją, jakby jej ciało znało tę melodię od zawsze. Każde drgnienie było odpowiedzią na mój dotyk, każda fala echem mojego języka, który pieścił ją z uwagą i oddaniem, jakby każda sekunda była niepowtarzalna.
Między nami nie było już ciszy, była muzyka. Cicha, urywana symfonia oddechów, pomruków, westchnień, coraz bardziej rozedrganych.
Jej biodra falowały w rytmie, który prowadziły moje usta, a ja odnalazłam w tym ruchu wspólny język, język ciała, który nie potrzebował słów.
Olimpia przechylała głowę, zamykała oczy, a na jej wargach tańczył cichy szept jakby mówiła coś do siebie, do mnie, do nieba. Ciało miała napięte, drżące, jakby miała eksplodować w każdym momencie, lecz zamiast tego przedłużała rozkosz, zawieszona między pragnieniem a spełnieniem.
Jej dłonie wplatały się w moje włosy, delikatnie, błagalnie, i czułam, że prowadzi mnie, choć w istocie to ja ją prowadziłam – tam, gdzie kończą się słowa.
W pewnej chwili jej biodra zaczęły poruszać się szybciej, mocniej, bardziej stanowczo, jakby fala, którą tak długo niosłyśmy wspólnie, miała się wreszcie rozbić o brzeg.
Jej jęki stały się bardziej miękkie, urywane, jak śpiew bez melodii, ale pełen treści.
Jej ciało pięknie się poddało bezwstydnie, z ufnością i pasją, którą czułam aż do końców palców.
I w końcu… nadeszło.
Fala przeszła przez nią jak rozbłysk biodra zadrżały, dłoń ścisnęła moją, a z jej ust wydobył się dźwięk cichy, głęboki, i tak czysty, że mogłabym przysiąc, iż słyszałam w nim echo swojego imienia, a potem zatrzymanie, jak ostatni takt przed ciszą, jak świt po nocy, jak uśmiech, który nie potrzebuje słów.
Deszcz wciąż stukał o parapet, jakby znał rytm naszego ciała. Leżałyśmy wtulone, jej usta dotykały moich tak delikatnie, jakby mogły się jeszcze zgubić w ich kształcie. Całowałyśmy się niespiesznie, z czułością, która nie potrzebowała już żadnego pośpiechu, ale wiedziałam obie wiedziałyśmy, że to jeszcze nie był koniec.
Olimpia sięgnęła do szuflady przy łóżku. Wiedziałam, co tam znajdzie. Przeniosła to z łazienki wcześniej, niby od niechcenia, jakby mimochodem, a przecież z wyczuciem czasu niemal scenicznym.
Spojrzała na mnie. Nic nie powiedziała, ale ten wzrok był pytaniem. Odpowiedziałam uśmiechem i lekkim skinieniem spokojnym, przyjmującym.
Patrzyłam, jak zakłada uprząż z precyzją, z gracją. Jakby zapinała ozdobny pas do sukni balowej. Usiadłam naprzeciw niej, naga, otwarta. Podeszłam bliżej i bez słowa pochyliłam się, by pocałować to przedłużenie jej pragnienia gładkie, chłodne, a jednocześnie pełne obietnicy.
Nie śpieszyłam się. Każdy ruch języka był świadomy. Każde muśnięcie ust jak pocałunek w miejscach, które zwykle pozostają ukryte. Wiedziałam, że patrzy na mnie. Czułam, jak jej ciało reaguje, choć nie dotykam go bezpośrednio.
Była w tym jakaś dziwna intymność to, jak głaskałam pragnienie ukryte w przedmiocie, jak pieściłam nie tyle ją fizycznie, co emocjonalnie.
Podniosłam wzrok. Jej oczy były ciemne, rozświetlone czymś, co przypominało czułość i ogień jednocześnie. Uśmiechnęłam się. Oblizałam wargi spokojnie, bez kokieterii. Tylko z cichym uznaniem: dla niej, dla chwili, dla siebie samej, która się tej chwili poddaje.
I wtedy wiedziałam, to nie była tylko kontynuacja nocy. To był poranek, który miał smakować długo, jak dobrze opowiedziana historia, jak wspomnienie, które nie blaknie.
Odwróciłam się bez słowa. To był gest pełen zgody i zaufania. Uklękłam na miękkiej pościeli, dłonie oparłam o materac, czując pod palcami jego chłodny jedwab. Moje ciało było otwarte na nią, na to, co miało nadejść, na wspomnienie, które dopiero miało się zapisać we mnie głęboko, jak list pisany na skórze.
Poczułam jej dłonie na biodrach ciepłe, zdecydowane, a jednocześnie tak ostrożne, jakby czytały mnie palcami. Przysunęła się za mnie i przez moment zatrzymała. Jej oddech spływał mi po plecach, a potem nisko, niżej… jak czuły szept, aż wbiła się we mnie StrapOnem.
Kiedy zaczęła się poruszać, to nie był pośpiech. To była muzyka pulsujący rytm dwóch ciał, które odnalazły wspólny język bez słów. Moje ciało samo podjęło ten taniec, wygięte lekko, z biodrami szukającymi jej w każdej fali ruchu. Była uważna. Czuła. Dostosowywała się do mnie, jakby znała mój alfabet przyjemności, jakby potrafiła odczytać drżenie moich mięśni zanim jeszcze przemówiło językiem westchnień.
Trzymała mnie mocno, a zarazem z czułością tak, jak trzyma się coś kruchego, czego nie chce się zgubić.
Oparłam głowę o ramię, uchylając usta, przez które wydobywały się dźwięki nieskładne, nieme słowa, zduszone jęki, których nie próbowałam już zatrzymać. Każdy z nich był odpowiedzią, potwierdzeniem, że jestem tu, że jestem cała zanurzona w niej, w nas.
Nasze ciała falowały jednym rytmem, jak fale, co wracają do brzegu raz z impetem, raz z czułą tęsknotą.
W pewnym momencie Olimpia pochyliła się nade mną, jej pierś dotknęła moich pleców. Czułam, jak jej pocałunki przesuwają się po moim karku, aż do ucha, gdzie wyszeptała coś, czego nie zrozumiałam, ale nie musiałam. Ton jej głosu sam był zmysłowym wyznaniem.
Zamknęłam oczy. Pozwoliłam sobie dryfować w tej fali, w tym ogniu, który tlił się pod skórą i z każdą chwilą stawał się silniejszy, głębszy. Nie tylko cielesny.
To była chwila, w której nie istniało nic poza nami. Ruchy jej bioder, delikatna siła, z jaką we mnie wnikała, szelest pościeli, bicie serca wszystko to zlewało się w jedną, powolną kulminację.
Nie walczyłam z nią. Nie wstrzymywałam oddechu. Przyjęłam ją tak, jak przyjmuje się dar, który nie musi być nazwany, by był prawdziwy.
Kiedy fala wreszcie mnie uniosła… pozwoliłam jej mnie zabrać. Całą. Bez reszty.
Poczułam, jak jej palce wsuwają się we włosy, pewnie, ale bez szarpania, raczej jakby wskazywała mi drogę, której i tak nie chciałam z niej zbaczać. Ten subtelny gest, to pociągnięcie, sprawiło, że zadrżałam nie tylko z zaskoczenia, lecz z czegoś głębszego uległości, która nie była słabością, ale świadomym oddaniem.
Pochyliła się ku mnie, a potem delikatnie, nie przerywając rytmu, pokierowała moim ciałem. Zmieniłyśmy pozycję jak tancerki, nie rozplątując się ze wspólnego rytmu. Olimpia usiadła na podwiniętych nogach, klęcząc, a ja… ja opadłam na jej uda, przysiadając, jakby właśnie to miejsce było mi pisane. Poczułam, jak obejmuje mnie mocno – jedno ramię oplatające moją talię, drugie sunące ku piersiom, które w jej dłoniach zdawały się jeszcze wrażliwsze, jeszcze bardziej moje.
Znalazłyśmy nowy rytm. Głębszy. Bardziej zdecydowany. Wznosiłam się i opadałam na niej, jej spojrzenie wbite we mnie było tak intensywne, że momentami czułam, jakby pieściło mnie równie mocno jak jej dłonie. Nasze ciała współbrzmiały jak instrumenty rezonowały, przenikały się, szukały wspólnego tonu.
Jęknęłam, bezwiednie, cicho, jakby z wnętrza mnie wydobył się głos, który zna tylko ona. Czułam, jak drżę. Moje ciało wiło się w jej objęciach, nie z bólu, nie z niepewności, z rozkoszy tak silnej, że niemal ją śniłam, choć byłam przecież całkowicie przytomna, obecna w każdej sekundzie.
Każdy ruch moich bioder był odpowiedzią na jej dłoń, na ten nieskończenie subtelny nacisk na piersi, na ciepło jej oddechu przy moim uchu, na ten szept bez słów. Gubiłam rytm i zaraz na nowo go odnajdywałam, bo to było jak taniec nie do końca kontrolowany, ale płynący z głębi.
Byłyśmy jednością w ruchu, w dźwięku, w drżeniu skóry, w spłyconym oddechu. W moich policzkach tętniło ciepło, po karku spływały pojedyncze krople potu, a w środku… ogień. Taki, który nie parzy, ale stapia z nią, na niej.
Nie wiem, jak długo trwała ta chwila, straciłam poczucie czasu, w zamian zyskując coś bardziej realnego: czystą, fizyczną ekstazę połączoną z czymś jeszcze głębszym. Jakby moje serce nauczyło się bić w jej rytmie.
Olimpia opadła na plecy, jakby unosiła się na fali, która właśnie rozbiła się o brzeg. Wciągnęła mnie ze sobą nie gwałtownie, lecz z tym magnetyzmem, którego nie da się opisać inaczej niż potrzebą bliskości. Moje biodra wciąż poruszały się miarowo, instynktownie, jakby ciało samo pamiętało melodię, której końcówka już była tuż-tuż, ale wciąż nie chciało wybrzmieć ostatnim dźwiękiem.
Ujeżdżałam ją na StrapOnie… a może to bardziej ja byłam ujeżdżana przez falę, która narastała we mnie z każdym głębokim zanurzeniem. Czułam ją przez zabawkę w każdym włóknie, pulsującą rytmem, rozlewającą się błogością, coraz bardziej intensywną. Olimpia patrzyła na mnie z dołu, oczy miała przymglone, roziskrzone, jej dłonie wciąż oplatały moje biodra, prowadziły mnie, ale już nie w rytmie, tylko w ekstazie, której nie dało się zatrzymać, a potem… przyszła.
Nie jedna, nie cicha. Fala za falą, wstrząsy rozkoszy przebiegające przez moje ciało, jakby ziemia pod moją skórą drżała. Drgawki, skurcze przyjemności, spazm, który nie był końcem, tylko początkiem kolejnej fali. Zacisnęłam powieki, a moje usta wydały z siebie dźwięk nie krzyk, nie szept coś pośrodku, jakby dusza właśnie przeszła przez ciało.
Upadłam na nią, cała w drżeniach. Jej ramiona otuliły mnie natychmiast. Przytuliłam twarz do jej szyi i próbowałam złapać oddech, który uciekał z moich płuc z każdym pocałunkiem, jaki zostawiała na moim czole, policzku, ustach.
Zegar przestał istnieć. Zostało tylko bicie naszych serc zsynchronizowane, głębokie, spowolnione. Czułam ją całą – jej zapach, ciepło, wilgotny dotyk czoła, które oparła o moje. Jej palce głaskały moje plecy powoli, jakby rysowała po mnie zapamiętane ścieżki, a ja… ja po raz pierwszy od bardzo dawna czułam się tam, gdzie powinnam być.
Nasze usta spotykały się w miękkich, długich pocałunkach nie łapczywych, lecz czułych, pełnych tego, co zostało po burzy. Ciepła, zaufania, świadomości, że wszystko wydarzyło się naprawdę.
Leżałyśmy splecione nogi, dłonie, oddechy. Całe. Kompletne. Ukołysane tą nocą, która zaczęła się niepewnością, a kończyła czymś, czego nawet nie potrafiłam jeszcze nazwać, ale czułam to pod skórą. W spojrzeniu Olimpii i w smaku jej ust, które z każdą chwilą stawały się dla mnie coraz bardziej znajome.
– Nie mogę się Tobą nasycić – wyszeptałam, muskając czubkiem nosa jej linię żuchwy. Moje palce zataczały leniwe kręgi na jej plecach, a usta odnajdywały na nowo smak jej skóry, teraz cieplejszej, pachnącej snem i potem.
Olimpia uśmiechnęła się z półprzymkniętymi oczami, jedną dłonią głaszcząc mój kark.
– To dobrze. Bo ja jeszcze nie skończyłam – odpowiedziała z takim spokojem, że aż przeszedł mnie dreszcz.
Jej dłoń przesunęła się po moim udzie, wolno, z intencją. Nasze nogi znów splatały się, jakby instynktownie szukały rytmu – tego jedynego, który prowadził do ostatniego ognia.
– Chodź tu… bliżej – powiedziała cicho, pociągając mnie ku sobie. Nasze ciała zsunęły się niżej po łóżku, aż dotknęłyśmy się miejscem, które drżało jeszcze od wspomnień poprzednich chwil.
Pocałowała mnie. Najpierw miękko, jakby chciała uspokoić. Ale już po chwili nasze usta tańczyły razem, a oddechy przyspieszyły, tworząc tło dla jęków, które przemykały między wargami.
– Czujesz to? – zapytała, muskając moją skroń.
– Całą sobą – odpowiedziałam, szczerze, bez wstydu. – Pragnę cię. Wciąż.
Olimpia wsunęła dłoń pod moje udo i uniosła mnie nieco, przysuwając bliżej. Gdy nasze uda się zetknęły, poczułam znajome napięcie drgające gdzieś w rdzeniu kręgosłupa. Ułożyłyśmy się naprzeciw, nasze ciała w lustrzanym odbiciu kolana zgięte, uda splecione, a kobiecość dotykała kobiecości.
Z początku było powoli. Jak taniec, który zna się od zawsze. Ruch za ruchem, spojrzenie za spojrzeniem. A potem… tempo zaczęło rosnąć. Jak fala, która najpierw łagodnie podmywa piasek, by w kolejnej chwili runąć z całą siłą.
– Sabina… – jęknęła cicho, drżąc pod moimi ruchami.
– Mów do mnie – poprosiłam zachłannie, czując jak nasze wnętrza rezonują.
– Jesteś cudowna… jesteś piękna…jesteś seksowna.
W naszych ruchach było już wszystko, zachłanność, oddanie, pragnienie, które pulsowało między udami. Pocierałyśmy się, prowadzone tym samym ogniem, tym samym dźwiękiem, który stawał się coraz głośniejszy, jęki, westchnienia, krótkie, rwane słowa, a w końcu już tylko imię.
– Olimpia… – wyszeptałam, tracąc twardość głosu. – Nie przestawaj… jeszcze trochę…
Nasze uda spotykały się w rytmie, ciało w ciało, aż granice się zatarły. Byłyśmy jedną drżącą falą. Ja na niej. Ona we mnie. Aż do samego szczytu, kiedy rozkosz rozlała się we mnie szeroko, głęboko, bez końca.
Złapałam ją za rękę. Ścisnęłam mocno, gdy fala przeszła przez moje ciało z taką intensywnością, że aż zaparło mi dech. Olimpia też krzyknęła cicho, nieco niżej, w gardle, jakby echo mojej ekstazy przetoczyło się przez nią z równą siłą.
Upadłyśmy z powrotem, splątane, bez słów, tylko z oddechem, który stopniowo wracał. Jej czoło oparło się o moje. Uśmiechnęłyśmy się w milczeniu i wtedy pojęłam, ta noc, te pocałunki, to wspólne tętno… nic nie było tylko ciałem.
To było serce i coś, co w nim zaczynało się rodzić.
Leżałyśmy jeszcze przez długi czas splątane, rozgrzane, pachnące sobą nawzajem. Dotyk nie przestawał płynąć, tylko zmieniał rytm: z zachłannego na miękki, z burzliwego na kołyszący, jakby nasze ciała syte, ale niespełnione chciały wciąż pamiętać.
Moje usta odnalazły zagłębienie tuż przy obojczyku Olimpii. Jej dłoń błądziła po moich plecach, rysując delikatne wzory paznokciem, raz po raz wracając do punktu tuż nad kręgosłupem, który zawsze drżał, gdy go dotykała.
– To było… – zaczęłam, ale nie dokończyłam.
– Wiem – odpowiedziała cicho, całując mnie w skroń. – I też chcę jeszcze. Ale może… za godzinę?
Zaśmiałam się miękko, wtulając twarz w jej szyję.
– Zgoda. Godzina przerwy. Może pół.
– Umowa, pani niecierpliwa. – Jej głos miał w sobie to zaspane ciepło, które miękko osiada między żebrami.
Jeszcze przez chwilę leżałyśmy w milczeniu, aż w końcu przewróciłam się na plecy i przeciągnęłam leniwie, jak kot.
– Mamy kawę? – zapytałam, unosząc jedną powiekę.
– Mamy też chleb i jajka, ale nie wiem, czy pozwolę ci wstać.
– Możesz mnie zaciągnąć do kuchni, lecz tylko w flaneli.
Uśmiechnęła się, przewróciła na bok i podniosła. Wsunęła na siebie swoją szaro-białą koszulę lekko za dużą, z załamanym kołnierzem i drobnymi guzikami, które zapięła tylko do połowy. Rękawy miała podwinięte niedbale. Wyglądała jakby wyjęta z jakiegoś snu o północnych lasach.
Podała mi moją błękitno-białą, z miękkiej bawełny. Gdy ją założyłam, pachniała jeszcze wczorajszym deszczem i… nią.
W kuchni było cicho. Słońce przemykało przez firankę, rysując pasy światła na blacie. Olimpia stała przy kuchence, z lekko zmierzwionymi włosami i z półuśmiechem, który nie znikał nawet wtedy, gdy próbowała nie przypalić jajecznicy.
– Wyglądasz, jakbyś miała właśnie powiedzieć coś bardzo romantycznego. – Podeszłam do niej, obejmując ją od tyłu.
– Myślałam raczej o soli – zaśmiała się, sięgając po przyprawę – ale mogę być romantyczna.
Odwróciła się, stając twarzą w twarz.
– Powtórzymy to. Tyle razy, ile zechcesz. Ale każda noc będzie inna.
– A poranki? – zapytałam, muskając jej usta.
– Poranki będą takie same.
– W jakim sensie?
– Ciepła flanela, ciepłe dłonie i ciepła kawa. Tyle wystarczy.
Usiadłyśmy przy stole z rozczochranymi głowami, bez stanika, z bosymi stopami zahaczającymi się pod blatem. Jadłyśmy niespiesznie, uśmiechając się nad tostami, dzieląc się dżemem i wspominając momenty, w których straciłyśmy oddech czasem dosłownie, czasem metaforycznie.
– A gdyby tak… zostać dziś w domu? – zapytała.
– A gdyby tak zostać w tym łóżku do wieczora? – odpowiedziałam pytaniem.
– I powtórzyć wszystko?
– Od pocałunków aż po śniadanie. W nieskończoność.
Zgasiłyśmy światło w kuchni nieco później, wracając znów do tej pościeli, która znała już nasze imiona – wyszeptane, wyjęczane, wyszeptane znów.
Kiedy zgasły wszystkie słowa, zostały tylko dłonie i ta flanela oraz ona.
4 komentarze
gosiak89
rozpieszczasz nas ostatnio
nie tylko kolejnymi opowiadaniami, ale przede wszystkim słowem, dźwiękiem i obrazem... chciałabym zobaczyć cię w takiej scenie
słodka, subtelna, a zarazem stanowcza i zdeterminowana i na wskroś erotyczna 
iskra957
@gosiak89 Mogłabyś zobaczyć, ale wyłącznie z Tobą
Dziękuję, cieszę się, że mogę cię rozpieszczać 
BrutuS
No dobra, przyznam: czytałem niby „dla stylu”, ale mózg zszedł gdzieś niżej.

To nie opowiadanie, to erotyczna zasadzka – człowiek się nie spodziewa, a tu nagle flanela, pościel i takie obrazki, że Netflix może się schować.
Masz talent. I, cholera, wyobraźnię
iskra957
@BrutuS A dziękuję, staram się ją przekuwać w słowo
BrutuS
@iskra957 Skoro słowa potrafisz tak rozpalać… to aż strach pomyśleć, co potrafisz bez klawiatury 😏

Ale przyznaję – masz talent. I pazur. I cholernie dobrze to ze sobą mieszasz
iskra957
@BrutuS Dziękuję, dziękuję
andkor
Pięknie opisane to co wydawało by się nie do opisania. Pewnie uczucie było jednak większe niż dało się opisać.
Pozdrawiam Andrzej
iskra957
@andkor A dziękuję. Cieszę się Andrzeju, że się podoba
Dużo pracy przede mną, ale staram się w opisach 
ichtiolog
A tu tylko trzy błędy ortograficzne w tytule. Pewnie dlatego, że tytuł krótszy.