Była godzina około 18:35. Siedziałem w garażu i polerowałem części do mojego motocykla. Kiedy nagle usłyszałem dźwięk, który każdego strażaka budzi nawet w nocy, był to głos syreny. Moc jej była tak wielka, że zagłuszyła nawet grające radio. I w tym momencie moje serce zaczęło szybciej bić, czułem to w sobie. Porzuciłem wszystko, z tego rozpędu zapomniałem wyłączyć radio. Biegłem ile sił w nogach do domu, zabrałem klucz do garażu i pędziłem jak najszybciej do remizy. Otwieram szybko garaż, biorę radiostację w dłoń i zgłaszam się do Państwowej Straży. Nikogo w tej chwili nie było, tylko ja sam. W oddali widziałem już kolejny samochód, pędzący na wezwanie. Nareszcie dyspozytor mi odpowiedział i przekazał miejsce, gdzie mamy się udać. W tym momencie nogi zrobiły mi się jak z waty. W głośniku usłyszałem tylko "pożar budynku wielokondygnacyjnego, możliwe, że zostały jeszcze jakieś osoby w środku". Przeraziłem się, dłonie zaczęły mi lekko drżeć. W głowie już miałem plany co robić, jak działać. Po minucie przybyła kolejna osoba. Wyszła z samochodu, a ja tylko krzyczę, że ma szybciej ubierać, blok się pali. Nie czekaliśmy długo, kiedy to kolejne osoby przybyły na straż, a każdy kto wbiegał do garażu się przebrać pytał: "Co się dzieje?". Po odpowiedzi dostawali siły, ich ruchy przyspieszyły. Jest nas 10. Jeden kierowca wskakuje szybko do pierwszego samochodu i wyjeżdża. Ja wskakuje do kabiny i mówię koledze, że ma zakładać aparat, bo będzie wchodził razem ze mną do budynku. Dowódca potwierdza wyjazd. W lusterkach widać, że drugi samochód też jedzie za nami. Po paru minutach powoli dojeżdżamy na miejsce. Już z około dwustu metrów widać wydobywający się przez okna dym. Każdy z nas miał swoje zadanie i dokładnie wiedział, jak najlepiej go wykonać. Szkoliliśmy się długo. Dotarliśmy na miejsce. Serca zaczęły nam walić jak szalone, ale wiedzieliśmy, że musimy się opanować, bo nasz błąd może zaważyć o życiu naszym, naszych rodzin i tych biednych ludzi, którzy tracą właśnie swój dom... Widzimy tłumy osób przed blokiem. Policja twierdzi, że wszystkie osoby zostały ewakuowane z budynku. Zaglądam w górę i w oknie ktoś, na mała sekundę, wychylił się by zaczerpnąć powietrza. Poprosiłem dowódcę, by wpuścił mnie do środka, by to sprawdzić. Nie wyraził zgody, ponieważ rzekomo wszyscy są już ewakuowani. Ja nie dałem mu wygrać, powtarzam mu drugi raz: "Albo pozwalasz mi i Marcinowi wejść, albo sam tam wchodzę bez zgody". Po tych słowach zgodził się. Więc szybko bierzemy dwa węże i prądownice, zakładamy maski na twarz, patrzymy się na siebie. W naszych oczach było widać strach walczący z odwagą. Daliśmy sobie znać. Weszliśmy. Zadymienie było ogromne, Marcin ledwo mnie widział, a byłem przed nim zaledwie metr. Dla pewności wchodzimy do każdego mieszkania na klatce, by sprawdzić że napewno każdy wyszedł. Wchodzimy już na ostanie piętro, pod naszymi stopami słyszymy jak stare, drewniane schody skrzypią i uginają się. Przeszukujemy ostatnie piętro - pierwsze drzwi. Były otwarte i nikogo nie było. Drugie natomiast były zamknięte. To było już dla mnie dziwne. Nie mogliśmy ich otworzyć. Mówię Marcinowi żeby podał mi łom, ale zostawił go przed drzwiami do budynku, jak ubieraliśmy maski. Rozkazałem mu, żeby się wrócił po niego, ja na niego zaczekam. Gdy zszedł już piętro niżej stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Schody, które miały już swój wiek, pod wpływem temperatury, która panowała w środku zawaliły się. Nie miałem już drogi powrotu. Strach przeszył moje całe ciało. W głowie miałem tylko moją rodzinę, kochającą żonę, malutkiego synka... Dało mi to moc, wiedziałem, że ma dla kogo żyć. Marcinowi nic się nie stało, kazałem mu stąd wyjść. Przez radiostację mówię dowódcy, że ma wezwać podnośnik na wschodnią ścianę bloku, na 3 piętro, bo nie mam drogi wyjścia. W trakcie, gdy mówiłem, usłyszałem cichy głos, płacz dziecka. Serce przyspieszyło jak nigdy, dostałem dodatkowych sił, jak superbohater. Rozpędziłem się i z całych sił uderzyłem w drzwi. Po takim uderzeniu otworzyły się. Wszedłem tam na kolanach, by mieć lepszą widoczność. Za mną płomienie, które zamknęły mi drogę ucieczki z mieszkania. Przeszukuję sypialnię, łazienkę, kuchnię, nikogo nie ma. Płacz stawał się coraz mniej słyszalny. Wszedłem do pokoju gościnnego, też nikogo nie było. Jednak usłyszałem płacz, już naprawdę cichy. Dla sprawdzenia otwieram. Widzę małą dziewczynkę, może w wieku 5 lat. Mówię: " Nazywam się Dawid. Jestem strażakiem, przyszedłem Ci pomóc. Czy jesteś sama w domu?". Odpowiedziała mi , że mama wyszła godzinę temu na zakupy, a ona została w domu. Przez okno słyszę już nadjeżdżający podnośnik, czekam na potwierdzenie. Po minucie dostałem. Mam poczekać 2 minuty, aż się rozstawi. Zadymienie stało się coraz większe. Języki ognia powoli wkradały się do pokoju. Dziewczynka była przerażona, ja lekko też. Zaczynała mieć nierówny oddech, i krztusiła się. Postanowiłem oddać jej swoją maskę. Zdjąłem ją z twarzy. Wtedy dopiero poczułem, jak ciepło tam było. Kazałem jej przyłożyć ją do ust i oddychać. W pewnej chwili kawałek sufitu się urwał. Ja szybko zakryłem swoim ciałem dziewczynkę. Kawałek sufitu uderzył mnie w plecy. Poczułem ból, ale nie dałem po sobie tego poznać, by nie przerazić dziewczynki bardziej. Zerkam na okno i widzę już kosz. W myślach głośno krzyczę "W końcu jest..." Proszę Zuzę, bo tak miała na imię, by mocno się we mnie wtuliła. "Chodź, teraz stąd wyjdziemy". Jej drobne ciałko wtuliło się we mnie tak mocno, jak tylko starczyło mu sił. Powoli podchodzimy do okna. Mówię jej, że będzie dobrze, zaraz zjedziemy na dół. Powoli przenoszę ją nad barierką kosza i wkładam ją do środka, i wskakuję zaraz za nią. Ona przytula się do mnie. Daję znać operatorowi, że może już nas opuszczać. Z dołu dobiega do mnie głośny krzyk matki. Po paru chwilach byliśmy już na dole, zaprowadziłem Zuzę do karetki, by lekarze mogli ją zbadać. Odwróciłem się, a mama Zuzi mocno mnie przytuliła i podziękowała. Potem już tylko musieliśmy dogasić pożar. Gdy wróciliśmy już do naszej OSP, każdy mi pogratulował, że nie bałem się tam wejść. Ale ja powiedziałem: "Ja się bałem tak, jak wy, ale musimy z tym strachem walczyć". Zrobiliśmy sobie po kawie, usiedliśmy jeszcze przy stole, trochę porozmawialiśmy. Sprzęt wyczyściliśmy i włożyliśmy znowu na samochód. Każdy już zbierał się do domu, do swoich rodzin, by móc położyć się spać. Ja wyszedłem jako ostatni i zamknąłem jednostkę. Spojrzałem na zegarek, była godzina 01:27. Zajrzałem na okno w kuchni, widzę światło, czyli ktoś nie śpi. Spokojnym krokiem wchodzę do domu, po cichu włażę po schodach, by nie obudzić mojego dziecka. Otwieram drzwi, a w kuchni żona czeka na mnie, usypiając syna. Widząc to, zacząłem płakać, sam nie wiem dlaczego. Jeszcze chwilę posiedzieliśmy razem i cała nasza trójka, a nawet można powiedzieć
czwórka ponieważ, żona była już 4 miesiącu ciąży, poszliśmy spać...
Dodaj komentarz