Kwiat mroku cz. I

W Berlinie fajne jest jedynie to, że można w nim zniknąć. Po raz pierwszy spróbowałam w parku Tiergarten: ogromny teren, a jednak za mały. W lesie Tegeler Forst jest zbyt wiele alejek spacerowych i za często można tam wpaść na innych ludzi. Dla szukających samotności najlepszy jest Gruenewald.  
Jadę S-Bahnem. Na stacji przeciskam się przez tłum do tylnego wyjścia, przemykam się wąską uliczką. Mijam skrzyżowanie i wreszcie mam pod stopami sosnowe igły. Tutaj samochody nie jeżdżą.  
Deszczowo dzisiaj. Spacerowicze zostali w domu. Moje adidasy plaskają w błocie, jak zwierzęce łapy. Krople wody spadają z drzew na odsłoniętą szyję. Kulę się. Może już nigdy nie wrócę do miasta. Nigdy więcej domu. Nigdy więcej szkoły. Może zostanę na zawsze tutaj, w lesie, może rozpłynę się wśród drzew. Żadnych kłamstw. Żadnych fałszywych zapewnień: och, jak mi się tu podoba! Prawda jest taka: Berlin jest koszmarny. Za głośny, za hałaśliwy.
Tylko w lesie jest spokój i dlatego tu przychodzę. Chcę być sama, ale to niemożliwe. Znowu towarzyszy mi to czarne bydlę. Skrada się za mną w zaroślach. Wielki czarny pies ze sterczącymi uszami, bez pana. Cholerny kundel! Rzucam w niego patykiem, który ze świstem przecina mokre listowie, pies warczy, odskakuje w bok. Patyk spada na ziemię, na mokrą ściółkę. Pies nie odchodzi, znów biegnie za mną, nie odrywa ode mnie oczu. Naprawdę nie ma właściciela? Nie wiem sama czy go lubię. To nie jest słodki pieszczoch ani dzielny obrońca dzieci. To czarny kundel o zmierzwionej sierści i małych bystrych ślepiach. Nie potrafię określić, jakiego są koloru.
Podchodzę bliżej i pies czmycha w zarośla. Może zwabię go jedzeniem? Nie, wolałabym, żeby nie podchodził aż tak blisko. Może sobie to tylko wmawiam, ale wydaje mi się, że wyczuwam w nim coś mrocznego, niebezpiecznego. Boję się.
Idę jeszcze kawałek asfaltową drogą, która przecina las. Niemal machinalnie kieruję się w stronę wieży w Gruenewaldzie. Przynajmniej tam pies za mną nie pójdzie. Tam dla mi spokój. Burczy mi w brzuchu. Powinnam była coś zjeść, ale kto w takich chwilach myśli o jedzeniu? Ja już w ogóle nie myślę. Od wielu tygodni.
Wieża w Gruenewaldzie stoi na małym wzniesieniu. Z jej szczytu rozciąga się widok aż na Havel. Wspaniały. Chcę spojrzeć na drzewa z góry, chcę nabrać dystansu. Tak w każdym razie sobie wmawiam. A tak naprawdę mam w nosie widoki. Pies nadal mi towarzyszy, słyszę go w zaroślach. Nadjeżdża samochód, rozpryskuje kałuże. To jedno z tych aut dla całej rodziny - w reklamach w fotelach z tyłu za rodzicami siedzą dzieci. Zawsze dwójka. Pieprzony cudowny świat.
Szybko wbiegam na wieżę. Górny poziom, wzniesiony z czerwonej cegły, jest zamknięty, nie ma dostępu do posągu cesarza Wilhelma. Na wielkich drewnianych drzwiach wisi tabliczka: "Ryzyko upadku". Nie mogę opanować śmiechu. Przecież i tak cały świat legł w gruzach. Wydaje ci się, że coś będzie istniało wiecznie, a jutro może się okazać, że już tego nie ma. Drzwi są zamknięte, ale wiem, jak się dostać na górę. Kilka stopni wyżej przeciskam się przez uchylone drzwiczki. W środku jest brudno i ciemno, jakbym znalazła się w tajemnym przejściu na strych zamieszkany przez duchy. Stopień, jeszcze jeden, jeszcze.. czy powinnam je liczyć? Nie dzisiaj, i tak znam wynik. Dwieście siedem kruchych betonowych schodków.
Drzwi na górze są zamknięte, ale coś je blokuje. Napieram barkiem. Tu, wysoko powietrze jest takie samo jak w lesie, wilgotne i gorzkie od zapachu sosen. Mówi się, że stąd, z góry, świat wygląda inaczej, lepiej. Ale świat, który widzę w dole, jest po prostu zielony. Zielony i mokry.
Moje nogi pokonują znajome stopnie, niosą mnie coraz wyżej. Jeszcze jeden krok i stoję na poręczy. Dlaczego akurat w tej chwili myślę o psie? Od wielu dni towarzyszy mi w lesie. Przyczepił się jak rzep. Nie widzę go na dole, wśród gałęzi.
Usiłuję wmówić sobie, ze stąd, z muru, jest najlepszy widok. To kłamstwo, podobnie jak wiara, że umiem latać. Nie potrafię tego. Na szczęście. Jeszcze krok i jak kamień runę na ziemię. Ważne jest tylko jedno: czy to wystarczy? Czy wieża jest dość wysoka? Z ilu metrów trzeba spaść, by nie poczuć uderzenia? Żeby życie uszło od razu? Jestem tchórzem. Nie chcę cierpieć, nie chcę mieć połamanych rąk i nóg, gdyby się nie udało. Powoli rozpościeram ramiona.
Ktoś chwyta mnie za rękę, od tyłu. Przerażona, odwracam się, tracę równowagę, obsuwa mi się noga i mało brakowało, a jednak runęłabym w przepaść. Ale nie, on mnie chwyta. Najdziwniejszy chłopak, jakiego w życiu widziałam. Jak kotwica trzyma mnie przy życiu.

Lindsay

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 869 słów i 4816 znaków.

5 komentarzy

 
  • Rayonvert

    Fajnie napisane.... nie cierpie Berlina instynktownie, nigdy nie bylem haha, ale opowiadanie jest dobre po prostu !

    29 cze 2023

  • y

    Już to gdzieś czytałam.

    20 lut 2014

  • ;-)

    Świetne! *o* Zapowiada sie bardzo, bardzo ciekawie...o takie opowiadania tu chodzi.;-)

    20 lut 2014

  • Natalia

    Bardzo fajne pisz dalej :)

    20 lut 2014

  • LittleScarlet

    Oh la la! Świetna zapowiedź, naprawdę. Ładnie napisane i w ogóle. Mnie się bardzo podoba. Brawo! :3

    19 lut 2014