Robert Dębski, tegoroczny niekwestionowany zwyciężca konkursu na najbardziej niepozorny wygląd (gdyby taki był), upychał właśnie zwłoki w bagażniku. Nie zwrócił uwagi na przechodzącą obok zapłakaną blondynkę, która mamrotała do telefonu. Z tego co usłyszał, wywnioskował, że miała tego dnia wypadek samochodowy. Kompletnie nic jej się nie stało i wydawała się z tego powodu jedocześnie uradowana i smutna. Zatrzymał swój wzrok, opamiętał się. Dwa trupy w „Golfie” mu się nie zmieszczą. Musiałby „coś” z nimi zrobić, a ćwiartowanie ludzi przy głównej ulicy już raczej nie umknęłoby czyjejś uwagi (co nie?).
Kiedy jechał w stronę lasu (najbardziej stereotypowe miejsce na ukrycie zwłok), pod wpływem impulsu skręcił na cmentarz. Tam nikt nie będzie
szukał - pomyślał w przypływie geniuszu. Faktycznie, przez następne cztery lata do przebudowy (nagły przypływ mieszkańców tego przytulnego osiedla), nikt nie znalazł nieszczęśnika zakopanego obok cmentarnego śmietnika. I to takiego, który tuż obok miał symboliczny grób postawiony przez jakiegoś odległego kuzyna.
Czujesz teraz potrzebę zjedzenia kanapki z rzodkiewką i pomidorem.
Robert był w domu o tej samej porze, co Klaudia. Ona od razu zaczęła upijać się właśnie do nieprzytomności w towarzystwie wieży stereo, on rozsiadł się w fotelu z poczuciem spełnienia. Patrząc przez okno jak gasną jedna po drugiej latarnie przelał resztkę zimnej herbaty z czajnika do szklanki i zaczął wspominać stare czasy, kiedy zadzwonił telefon. Zdziwiony, od razu podniósł słuchawkę. Głos po drugiej stronie był niepewny, jakby podejrzewał o szpiegostwo urządzenie, które przekazuje jego słowa przez eter komuś odległemu o kilkaset kilometrów.
- Muszę z panem koniecznie porozmawiać. Oczywiście domyśla się pan w jakiej sprawie?
- Zaszła chyba… - Po chwili zdał sobie sprawę, że o żadnej pomyłce nie mogło być mowy. W taki sposób mogło zacząć rozmowę niewiele osób. Zamiast tego zapytał tym samym tonem co jego rozmówca (jakby mówił „ale pada, prawda?”).
- W takim razie powinienem zaczekać na kolejny telefon, od pańskiego przełożonego. - Kiedy usłyszał cichy śmiech, po raz drugi zdał sobie sprawę z kim ma do czynienia.
- To nie będzie konieczne. Proszę się ze mną spotkać za godzinę.
- Do widzenia zatem. - Wiedział, że nie ma sensu o nic pytać (noo, bo niby o co?). Wiedział również, że może spokojnie iść spać. „Za godzinę” znaczyło pierwszy dzień miesiąca w miejscu docelowym ostatniego przegrupowania. W tym wypadku w Dowództwie Garnizonu Warszawa. Nie zastanawiał się, czego tam od niego chcą. Co ich tam przecież obchodzi, zatłukł paru przypadkowych ludzi. Kogo to w ogóle obchodzi, że ktoś przypadkowy nie żyje? No właśnie. Sądownictwo jest dla utrzymania pozoru sprawiedliwości, którą daje „stabilna” władza oraz dla utrzymania ludzi w ryzach. Nie podoba im się, ale się nie zbuntują wszyscy naraz, bo ich nikt nie prowadzi. Nikt nie poprowadzi, bo się boi kary (no, czasem z jakichś innych, „indywidualnych” powodów). Ot, jesteśmy więźniami tego całego systemu, dopóki jakiś inteligent nie wklepie masom do łbów, że czasem można coś zrobić z tym, że nie jest okej i że wcale nie musi być tak jak się samo układa.
Poczuł się zmęczony. Upuścił pustą szklankę i zasnął.
Dodaj komentarz