Cogito ergo... - epilog - część 1

Odpoczywaliśmy. Odpoczywaliśmy w lesie, u podnóża potężnej, majestatycznie wznoszącej się góry. Wcześniej rozpaliliśmy ogień, aby rozświetlał nam ciemność nocy. Noc? Czy jest ciemna? Czy wtedy rzeczywiście nie ma światła? Nie do końca. Jest księżyc, są gwiazdy, miliardy gwiazd rozświetlające drogę podróżnym, na lądzie i morzu. Czy my byliśmy podróżnikami? Nie wiedziałem. Myślałem, ale nie mogłem tego określić. Dlatego zapytałem Filozofa:
- Kim jesteśmy Filozofie?
- My? - spytał zdziwiony.
- Tak.
- My, jesteśmy chyba bytami, istotami, ludźmi - odpowiedział, delikatnie mierzwiąc swoją długą brodę.
- To tyle?
- Tyle i aż tyle.
Zastanawiałem się nad jego ostatnimi słowami. „Tyle i aż tyle”? Nie wiedziałem, o co chodzi, a chciałem wiedzieć. Znów zapytałem:
- Dlaczego „aż tyle” skoro „tyle”?
- Bo ludzie są zarówno słabi, jak i silni. Taka ich natura, sam widziałeś.
Muszę się z tym zgodzić, widziałem. Widziałem człowieka, gdy był słaby, widziałem człowieka, gdy był silny. Oba te widoki były piękne, a dlaczego? Bo wystarczy niewiele, aby człowiek z silnego stał się słaby, ze słabego silny. Widziałem to wszystko, ale teraz dręczy mnie pytanie, kolejne pytanie, które muszę zadać Filozofowi:
- A jacy my jesteśmy?
- To się okaże - odparł tajemniczo Filozof.
- Okaże?
- Tak, gdyż to jeszcze nie koniec naszej wędrówki.

Poszliśmy spać, wraz z blaskiem ognia i światłem gwiazd, które jakby wędrowały razem z nami. Nazajutrz czekała nas dalsza droga.
Wspinaczka na szczyt.

***

Obudziłem się. Coś łaskotało mnie w twarz. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem zajączka, który smaczne spał dokładnie przede mną. Zdziwiłem się lekko, lecz potem pomyślałem, że najprawdopodobniej przyciągnęło go ciepło ogniska. Rozejrzałem się, Filozof również już budził się ze snu. Spojrzał w moją stronę i zobaczył zajączka.
- Toż to zajączek - powiedział zdziwiony.
- Co z nim zrobimy? - spytałem.
Zwierzak w tym czasie również się zbudził. Siedział teraz i przyglądał się ciekawie swoim obserwatorom.
- Na pewno nie zjemy - odparł stanowczo Filozof.
- Dlaczego?
- Życie to życie, nieważne jakie. Jak widać zajączek nam zaufał. Wiedział, że nie zrobimy mu krzywdy, dlatego się do nas zbliżył.
- Zaufał?
- Tak, zwierzęta też ufają, też czują, też żyją.
- W takim razie, co z nim zrobimy?
- Weźmiemy ze sobą - rzekł Filozof.
Bez dłuższego zastanawiania się wystawiłem dłoń w stronę zajączka. Zwierzak ochoczo na nią wskoczył, widocznie zadowolony i powędrował prosto na moje prawe ramię. Tam spoczął i rozglądał się ciekawie, ze znacznej wysokości.
- Ale w takim razie co będziemy jeść? Potrzebujemy prowiantu na drogę - powiedziałem zaniepokojony.
- Jesteśmy w lesie, wystarczy się rozejrzeć, a natura zapewni nam, to co trzeba.
- Natura?
- Tak, ona daje nam od siebie wszystko, nie oczekując niczego poza dbaniem o nią.
- Czyli jest jak matka?
- Owszem jak matka, bezinteresowna w miłości do swych dzieci.
Zdziwiło mnie to, gdyż skoro bezinteresowna, to dlaczego oczekuje od nas opieki? Musiałem zapytać:
- Ale skoro jest bezinteresowna, to dlaczego oczekuje opieki?
- Dlatego, gdyż wtedy czuje, że jest potrzebna, że jest ważna.
- Potrzebna?
- Tak, każdy potrzebuje czuć się potrzebny, czuć się „warty”.
- „Warty”? „Warty” czego?
- Warty miłości.

Miłość, tak, można ją okazywać na wiele sposobów. Tylko jak okazać miłość naturze? Matce Naturze? Nie wiedziałem, chciałem wiedzieć, jak zawsze. Jak zawsze ciekawy, zapytałem Filozofa:
- Jak okażemy jej naszą miłość?
- To proste - powiedział krótko starzec.
- Proste?
- Tak, pójdziemy do lasu i skorzystamy z jej dobrodziejstw, z jej owoców. Weźmiemy tylko tyle, ile będziemy potrzebować. Zaopiekujemy się również zajączkiem, jej dzieckiem, które nam zostało powierzone, które nas wybrało.

Tak też się stało. W lesie zebraliśmy jeżyny, jagody i kilka jabłek. Natomiast dla zajączka soczystej trawy i trochę przeróżnych nasion.

Tym samym ukazaliśmy swą miłość Matce Naturze.

Tym samym byliśmy gotowi do drogi.

***

Staliśmy u podnóża Góry. Widzieliśmy drogę, jedyną możliwą drogę. Czy mogliśmy zawrócić? Czy mogliśmy się poddać? Nie, nie mogliśmy. Chcieliśmy iść do przodu, przed siebie, wspólnie, w dwójkę, a nawet trójkę, gdyż nawet zajączek, jakby wykazywał chęć do drogi. Tak, była nas trójka, zdecydowanie. Każdy się liczy, nieważne, jak mały by nie był.
Przed nami majaczył stary, lekko zatarty już znak, z którego można było wyczytać:
„Droga donikąd?”
Spojrzałem na Filozofa, on na mnie, nawet zajączek na nas spojrzał. Dlaczego na siebie patrzyliśmy?
Bo wiedzieliśmy, po takiej drodze, już wiedzieliśmy, wiedzieliśmy, że gdzieś tam, tam wysoko na szczycie Góry, jest coś, czego jeszcze nie widzieliśmy. Czego jeszcze nie odkryliśmy.
Czego nie wiemy, a co bardzo chcemy wiedzieć.
Jak zawsze.

Ruszyliśmy więc, w drogę.

Wędrowaliśmy już długo. Co jakiś czas przystawaliśmy na odpoczynek oraz po to, aby się posilić. Każdy z nas na to zasługiwał, gdyż każdy z nas był Szukającym. Tak, każdy. Nawet zajączek trwał przy nas niestrudzenie, co jakiś czas przechodząc z mojego ramienia, na ramię Filozofa. Filozof był wtedy zadowolony i jakby szczęśliwy. Zdarzało mu się, mimowolnie go głaskać, a nawet z nim rozmawiać. Pewnego razu zapytałem:
- Rozumie cię?
- Oczywiście - odpowiedział pewnie starzec.
- Skąd to wiesz?
- Odpowiada mi.
- Odpowiada, przecież nic nie słyszę - zdziwiłem się.
- Ja mówię do niego po swojemu, on odpowiada po swojemu, ale rozumiemy się. Moglibyśmy rozumieć się nawet bez słów.
- Bez słów?! - spytałem zszokowany.
- Tak, gdy znasz kogoś już na tyle dobrze, iż potrafisz przewidzieć, o czym myśli i co powie, to nie potrzebujesz słów, aby go zrozumieć. Tak samo jest z ludźmi.
- Z ludźmi?
- Tak, gdy znasz dobrze człowieka, to nawet cisza i proste czyny, potrafią być najlepszą komunikacją.
Zastanowiłem się. Cisza i czyny mogą być najlepszą komunikacją? Jeśli tak, to potrzeba wtedy czegoś więcej, czegoś więcej niż tylko dźwięki powstające w strunach głosowych i składające się na mowę.
Przyjrzałem się Filozofowi, jak bawi się z zajączkiem, po prostu, jak dziecko. Starzec uśmiechał się i śmiał. Po zwierzaku, a dokładnie po pyszczku również było widać, jakby się uśmiechał.
Wtedy zrozumiałem, zrozumiałem, co jest tym czymś więcej.
To psychiczne i duchowe połączenie dwóch istot, tak różnych od siebie.
A mimo to tak podobnych.

Wędrowaliśmy dalej. W pewnym momencie się zatrzymaliśmy. Przed nami była rozpadlina, która jakby dosłownie rozerwała nam drogę. Na szczęście nie była na tyle duża, aby nie dało się jej przeskoczyć.
Chcieliśmy ją przeskoczyć, chcieliśmy iść dalej. Nic nie mogło nas powstrzymać.
Pierwszy spróbowałem przeskoczyć ja. Wziąłem delikatnie zajączka i wsadziłem go sobie za koszulkę, aby się nie bał i nie wypadł.
Skoczyłem.
Udało mi się, wylądowałem po drugiej stronie.
Przyszła kolej na Filozofa.
Skoczył.
I przeskoczył, jednak źle wylądował i skręcił sobie kostkę prawej stopy.
Szybko podbiegłem do niego i przykucnąłem.
- Nic ci nie jest?
- Chyba... chyba skręciłem kostkę - powiedział z wyraźnym bólem w błękitnych wszystko widzących oczach.
Podniosłem go, postawił krok prawą nogą, jednak upadł.
- Nie mogę iść - zakomunikował smutno. - Zostaw mnie tutaj, a sam idź dalej.
- Dlaczego?
- Nie chcę cię spowalniać, poza tym, chcesz poznać odpowiedzi? - spytał Filozof.
- Chcę! Ale z tobą, nie bez ciebie! Z tobą albo wcale! - wykrzyczałem nagle.
- Dlaczego?
- Bo jesteś moim przyjacielem, bo jesteś moim bratem!
Nagle usłyszałem głos:
„Na pewno? Czy na pewno nie chcesz go zostawić i sam poznać odpowiedzi? Będzie cię spowalniał, możliwe, że nie dacie rady dotrzeć na szczyt, a samemu dasz radę. No zostaw go, zostaw!”
To, co usłyszałem, dotknęło mnie, dotknęło mojej duszy, jakiejś jej najgłębszej cząstki, nie wytrzymałem:
- NIEEEEEEEE, SAM NIE DAM RADY! I NIE, NIE ZOSTAWIĘ GO. PO MOIM TRUPIE - ryknąłem, a mój głos odbił się potężnym echem wśród górskich skał.
Szybko znalazłem jakiś patyk, oderwałem kawałek materiału od swojej koszulki i dzięki temu usztywniłem stopę Filozofa. Powiedziałem do niego:
- Jesteś moim przyjacielem, jesteś moim bratem, idziesz ze mną - mówiąc to, poczułem, jak po moich policzkach płyną łzy.
Podałem mu dłoń, którą od razu chwycił. W jego oczach również widziałem łzy. Miałem wrażenie, jakby to niebo płakało.

Wziąłem go na plecy i ruszyliśmy dalej.

Razem.

Szliśmy dalej. Po jakimś czasie znaleźliśmy górskie źródełko, dzięki któremu mieliśmy wodę.
Jednak nie na długo.
Pogoda nam nie sprzyjała. Dopadł nas wielki upał.
Żar dosłownie lał się z nieba.
Wędrowaliśmy tak, zmęczeni, cali mokrzy od potu, oddychając ciężko. Lecz szliśmy, a raczej szedłem, nie zamierzałem się poddać pogodzie.
Mimo to szedłem przed siebie.
Bo oni byli ze mną.

Gdy już myśleliśmy, że to koniec upału, dopadła nas potężna burza i ulewa. Teraz już nie miałem wątpliwości. Komuś bardzo zależało, aby nas zatrzymać, abyśmy przegrali. Nic to, szedłem uparcie przed siebie, cały mokry, do ostatniej nitki, grzęznąc w błocie.
Mimo to szedłem przed siebie.
Bo oni byli ze mną.

Po burzy zerwał się potężny wicher. Miałem wrażenie, jakby ktoś bawił się miechem do pieca. Wiatr był tak silny, iż praktycznie zatrzymywał. Jednak uparcie stawiałem każdy krok. Pomimo oporu. Mój opór, przeciwko oporowi wiatru. Kto zwycięży? Nie wiadomo.
Mimo to szedłem przed siebie.
Bo oni byli ze mną.

Po wichrze zerwała się potężna zamieć śnieżna i mróz. Praktycznie nic nie widziałem. Było tak zimno, że aż cały dygotałem. Jednak Filozof mnie ogrzewał, ja ogrzewałem jego. Zajączek natomiast schronił się za moją koszulką i ogrzewał moje serce, aby mogło nadal pompować krew do głodnych mięśni.
Coś chciało mnie powstrzymać.
Mimo to szedłem przed siebie.
Bo oni byli ze mną.

Padłem, padłem przed wielkimi drzwiami. Dotarłem, dotarliśmy. Zwyciężyłem, zwyciężyliśmy.
Dotarliśmy na szczyt.

Przed nami wznosiły się majestatyczne lustrzane drzwi z napisem:
- „Dolina nierzeczywistości?”
Rozejrzeliśmy się. Zauważyliśmy malutką wagę, a na niej zajączka. Nagle pod moją koszulką usłyszałem szmer. Wyskoczył z niej nasz zajączek i pokicał do wagi. Wskoczył na nią. Wyglądał tak, że gdyby mógł, to pewnie przytuliłby drugiego zajączka.
Waga się wyrównała i nagle usłyszeliśmy potężny zgrzyt.
Drzwi się otworzyły.
Nasz mały przyjaciel został ze swoją drugą połową.
My za to, pomagając sobie nawzajem, wkroczyliśmy do „Doliny nierzeczywistości?”

Wewnątrz nie było nic poza drzewami i lustrami. Wszędzie były lustra ustawione w okrąg, tworzące jakby ściany i praktycznie zasłaniające drzewa. Wszędzie widzieliśmy swoje odbicia, pod każdym możliwym kątem. Patrzeliśmy na to w zauroczeniu, gdy nagle odezwał się głos:
- A więc dotarliście, podołaliście, jesteście godni.
- Podołaliśmy? - spytałem instynktownie.
- Tak, jesteście silni.
- Silni?
- Owszem, wcześniej pytałeś Filozofa, jacy jesteście, prawda?
Przeraziłem się, to była prawda, tylko skąd on to wiedział?
- Tak, to prawda, ale skąd to wiesz? Kim jesteś?
- Skąd to wiem? - zastanowił się głos. - Widziałem, widziałem w lustrze. Obserwowałem was od początku. Pytasz, kim jestem? Jestem po prostu Lustrem.
- Zaraz, zaraz, obserwowałeś nas od początku? Jak to? - spytałem zdziwiony.
- Na początku drogi byliście słabi, niepewni, wahaliście się. Teraz jesteście silni jak nikt.
- Ale my przecież nic wielkiego nie zrobiliśmy, my po prostu szliśmy drogą. Gdzie tu siła?
- Siła to nie tylko siła fizyczna - mój drogi. - Siła to również siła psychiczna, duchowa. Siła to proste rzeczy, proste gesty. Drobne, ale jakże ważne. Siła to uczucia, emocje. Siła to druga istota. Siła to, to wszystko. Zobacz, nie poddałeś się teraz pomimo tylu przeciwności, jakie stanęły ci na drodze, a dlaczego?
- Dlaczego?
- Ponieważ miałeś za sobą siłę o wiele potężniejszą niż to wszystko.
- Jaką siłę?
- Spójrz na swojego towarzysza, kim dla ciebie jest?
Spojrzałem na Filozofa i wiedziałem, wiedziałem to już od bardzo dawna.
- Jest moim przyjacielem, moim bratem.
- Tak, wszystko, co zrobiliście, wszystkie czyny, gesty, słowa, wyrażone emocje, uczucia. Wszystko to składa się na jedno, na odpowiedź.
- Co jest tą odpowiedzią? - spytałem zaintrygowany.
- Pamięć.
- Pamięć?
- Tak, pamięć. Spójrz w lustro - poprosił.
Spojrzałem. Nagle ujrzałem Kolosa, którego spotkaliśmy w podziemiach. Był jakiś inny niż wcześniej. Jakby... jakby szczęśliwy. Usłyszałem, jak mówi sam do siebie o podróżnikach, którzy go odwiedzili, nie bali się go, a nawet przeszli przez Cienie i z nim porozmawiali. Chodził i rozprawiał sam ze sobą.
Potem ujrzałem Zuzię i Absolut, jak siedziały przed swoim domkiem. Zuzia opowiadało ochoczo z uśmiechem na ustach o tym, jak ją znaleźliśmy i przyprowadziliśmy do mamy. Absolut słuchała, śmiejąc się ze szczęścia, że jej córka nas spotkała. Widziałem ich szczęście, widziałem ich radość, doprawdy piękny było to widok.
Na końcu, na jednym lustrze zobaczyłem Filozofa, na drugim lustrze siebie. W naszych brzuchach coś świeciło, bardzo słabo. Potem zobaczyłem siebie i Filozofa na jednym lustrze. Teraz nasze całe ciała świeciły oślepiającym blaskiem.
- Teraz już rozumiesz? - spytał Lustro. - Pamięć to potężna rzecz, może wywoływać smutek, gniew, ale również szczęście i radość. Tylko to po nas zostanie, gdy odejdziemy. I tylko my poprzez swoje czyny, działania wybieramy, co po sobie zostawimy, czy smutek i gniew, czy szczęście i radość. Pamięć to nieśmiertelność. Życie to szuka bycia zapamiętanym, wywołując smutek, albo radość.
- W czym tkwi siła pamięci?
- W wyborze.
- W wyborze?
- Tak, wy już wybraliście, jesteście silni, wasza pamięć jest silna. Nie zostaniecie zapomniani. Jesteście godni.
- Godni?
- Tak, godni, aby pójść dalej.
- Dalej? To jeszcze nie koniec drogi?
- Została jeszcze jedna droga, droga, na której potrzebna wam będzie silna pamięć. Droga, na której odpowiedź odnajdą tylko godni, ci, którzy dzięki radości i szczęściu, są nieśmiertelni. Wzbijcie się do gwiazd, tam odnajdziecie drogę.

Wzbiliśmy się do gwiazd.
Ostatnia wędrówka.
Ostatnia droga.
Szukający.
Godni.
Nieśmiertelni.
Odnaleźć ostatnią odpowiedź.
Czym będzie?
Nie wiemy.
Chcemy wiedzieć.
Jak zawsze.
Wędrujemy.
Dalej.
Razem.
Przed siebie.

Shogun

opublikował opowiadanie w kategorii inne, użył 2734 słów i 15084 znaków.

Dodaj komentarz