Kogo widzę?

Kogo widzę?”Kogo widzę?” To wyma­gało prak­tyki, ale trzy­na­sto­letni Marek doszedł w tej zaba­wie do per­fek­cji.  


Pierw­sze zało­że­nie było pro­ste. Podejść niczego nie­świa­do­mego deli­kwenta tak spryt­nie, by ten jak naj­dłu­żej się tego nie spo­dzie­wał, a następ­nie opi­sać w małym note­siku, kogo się widzi? Co robi? I jak się zacho­wuje? Marek wyobra­żał sobie, że jest jak Sher­lock Hol­mes, któ­rego przy­go­dami się wtedy zaczy­ty­wał. Począt­kowo bawił się sam i nie zawsze z suk­ce­sem. Cza­sem obser­wo­wana osoba zbyt szybko go zauwa­żyła. Zresztą nawet nie wie­działa, że bie­rze udział w jakiejś grze. Jed­nak kiedy wśród jego kole­gów roze­szła się fama o nowej roz­rywce, dzie­ciaki osza­lały na jej punk­cie.  
– Widzę Cię! – ktoś zakle­py­wał.  
– Nie to ja Cię zoba­czyłem pierw­szy! – krzy­czał ktoś inny, zanim cokol­wiek zdą­żył napi­sać.  

Wielu było poko­na­nych, a zwy­cięzcą jak zwy­kle pozo­sta­wał Marek. Całe lato minęło dzie­cia­kom na tej swo­istej odskoczni od lek­cji i nauki. Jed­nak jak to bywa z ambi­cjami, czę­sto dla jakie­goś deli­kwenta stają się zgubne i tak było w tym przy­padku. Sekretny klub został szybko roz­wią­zany po tym, jak jedna z dziew­czy­nek prze­gięła. Została odna­le­ziona przez księ­dza w kon­fe­sjo­nale. Jed­nak by oddać jej spra­wiedliwość, nie zro­biła tego spe­cjal­nie, po pro­stu tak długo cze­kała na swoją ofiarę, że w końcu znu­dzona zasnęła. Przy­ci­śnięta do muru przez "paste­rza owie­czek”, wsy­pała całą paczkę. Rodzice byli nie­ugięci. Te głu­pie psoty muszą się skoń­czyć, ow­szem niech dzieci się bawią, ale w zwy­kłego cho­wa­nego i już! Jak to już? Jak to już?! Prze­cież to nie mogło się tak skoń­czyć! Marek ogra­ni­czył wiel­kość grupy do mini­mum. Pozo­stali tylko naj­lepsi z najlep­szych, Ci naj­bar­dziej zaufani. Nie będzie im się tu krę­cić żadne bara­chło, przez które mają póź­niej tylko pro­blemy! Zmie­nili też tro­chę zasady. Będą obser­wo­wać tylko człon­ków grupy, a bawić się będą w spe­cjal­nie do tego wyzna­czo­nych miej­scach. I to było to!  

Na początku dosko­nałą miej­scówką do doka­zy­wa­nia, był mały lasek poło­żony zaraz koło szkoły. Teren na tyle duży, by się w nim świet­nie zaba­wić, a na tyle mały, by się w nim nie zgu­bić. Posia­dał jesz­cze jedną zaletę. Poprzew­ra­cane przez wiatr drzewa i dziury po korze­niach, które wspa­niale nada­wały się na kry­jówki, To było ide­alne lokum. Nikomu nie prze­szka­dzały ich dzi­kie wrza­ski, kiedy ktoś został odkryty. Jed­nak lato minęło, a tem­pe­ra­tury na dwo­rze nie zachę­cały do obser­wa­cji cze­go­kol­wiek poza cie­płym wnę­trzem. Zabawa po domach nie przy­no­siła tyle emo­cji. Znało się każdy kąt domu kolegi i nie było mowy o żad­nej tajem­nicy. To trzeba było zmie­nić! – ina­czej całą frajdę szlak by tra­fił! – jak to z uwiel­bie­niem powta­rzał Woj­tek.  

Nie wia­domo kto pierw­szy rzu­cił hasło "szkoła”? To nie było ważne, bo bez szem­ra­nia wszy­scy zaak­cep­to­wali tę nową eks­cy­tu­jącą kan­dy­da­turę na miej­sce ich detek­ty­wi­stycz­nych eks­pe­ry­men­tów. Spra­wie dresz­czyk emo­cji nada­wał jesz­cze jeden szcze­gół. To nie była zwy­kła szkoła. To była "Ta szkoła! " ”Ta szkoła” to był duży, trzy pię­trowy budy­nek w kształ­cie litery "U”. Przed wojną mie­ściła się tu przę­dzalnia. Póź­niej miej­scowi zmu­szeni do pracy, szyli w niej mun­dury dla Luft­waffe i Wehr­machtu. Po 45 roku komu­ni­ści zro­bili tu wię­zie­nie dla nie­po­praw­nie poli­tycz­nych. Nawet podobno było kilka stra­ceń. Kiedy więź­niów roz­wie­ziono do innych aresz­tów, lub na Sybir. Budy­nek dostał inne prze­zna­cze­nie. Miał być szkołą z inter­na­tem dla dzieci umy­słowo cho­rych. Jed­nak i ten pomysł nie wypa­lił. Po jakimś cza­sie oka­zało się, że to tylko przy­krywka. Pla­cówka zamiast przyj­mo­wać wycho­wan­ków pokrzyw­dzo­nych przez los. Pod swoim dachem prze­trzy­my­wała te, z któ­rymi życie też lekko się nie obe­szło, a pań­stwo w domach dziecka nie potra­fiło sobie pora­dzić. Popraw­czak stał się swo­istym get­tem, stam­tąd się nie wycho­dziło. Krą­żyły legendy o tym, co się dzieje w środku. Małe groby na tyłach budynku miały o tym dobit­nie świad­czyć. Po upadku komu­ni­zmu wybuchł skan­dal, kiedy po samo­bój­stwie jed­nego z wycho­wan­ków wyszło na jaw, jakie było jego praw­dziwe prze­zna­cze­nie. Od tam­tej pory szkoła stała pusta…


Po połu­dniu adepci nauk Sher­locka Hol­mesa spo­tkali się w domu Wojtka. Jego rodzice jak zwy­kle pra­co­wali do późna, a on dys­po­no­wał najwięk­szym lokum. Kiedy pożarli wszyst­kie chipsy i wypili całą colę. Marek wystą­pił na śro­dek pokoju i zako­mu­ni­ko­wał.  
– Dobra! Plan jest taki! Ude­rzamy na nasz cel w pią­tek po szkole!
– Dla­czego w pią­tek?! – zapy­tał Woj­tek.  
– To pro­ste w sobotę i nie­dzielę rodzice zawsze coś od nas chcą. Posprzą­taj swój pokój! Odrób lek­cję! Bab­cia przy­jeż­dża! Nauczy­łeś się na spraw­dzian? – traj­ko­tał jak kara­bin maszy­nowy.  
– Co racja, to racja! – przy­znali jak jeden mąż.  
– Dla­tego musimy teraz wszystko dobrze obmy­ślić. Tu nie ma miej­sca na pomyłki. Co wiemy o samym budynku? – zapy­tał Marek z tru­dem ukry­wa­jąc eks­cy­ta­cję. Czuł się jak na jed­nym z tych fil­mów wojen­nych, kiedy w szta­bie główni boha­te­ro­wie przy­go­to­wują się do kolej­nej akcji. I teraz nie potra­fił, ani nie chciał ukryć, że już nie może się docze­kać piątku.  
– Szkoła to trzy pię­tra żela­stwa i cegły – Janek wyłusz­czył sprawę bez zbęd­nych cere­gieli.  
– To nie wszystko – powie­dział Jurek – jest jesz­cze dwu­po­zio­mowa piw­nica, pod całym budyn­kiem.  
– Skąd wiesz, że jest taka wielka?! – zapy­tał Marek.  
– Mój pradzia­dek zapro­jek­to­wał przę­dzalnie i odkąd pamię­tam na każ­dym zje­ździe rodzin­nym doro­śli zawsze o niej roz­ma­wiali. Dzia­dek lubił wspo­mi­nać o piw­ni­cach, bo ich wybu­do­wa­nie nie było takie łatwe!
– Dla­czego?! – krzyk­nęli razem.  
– Bo budy­nek leży na podmo­kłych tere­nach. Podobno mieli dużo pro­ble­mów z osu­sze­niem terenu, ale w końcu się udało – odpowie­dział Jurek.  
Tym razem Woj­tek nie wytrzy­mał i powie­dział – Chrza­nisz bania­luki! To nie może być takie duże?!
– Może być i jest! A Ty co boisz się?! – zadrwił Jurek.  
– Ja się boję! Jaaa! Ja się niczego nie boję! Jed­nak myśla­łem o tym i uwa­żam, że zabawa w tym miej­scu to głupi pomysł. Jak uda nam się omi­nąć straż­nika, który pil­nuje terenu. I jakimś cudem dosta­niemy się do środka. To jesz­cze mogą na nas cze­kać inne nie­spo­dzianki!
– Jakie nie­spo­dzianki? – kpiąco zapy­tał Marek.  
– No nie wiem. Ludzie gadają, że tam wszystko jest ponisz­czone. Sza­brow­nicy nie próż­no­wali. Nie wiemy, co spo­tkamy w środku i...– tu Woj­tek zawie­sił głos – są duchy – cicho dokoń­czył i spu­ścił wzrok, bo zabra­kło mu odwagi, by spoj­rzeć w oczy kole­gom.  
– Ha ha nasz mały Woj­tuś boi się duchów! Możesz zostać z mamu­sią, niech Ci zrobi mleczko i pod­ciera tyłek! – Marek nie miał lito­ści dla kolegi.  
– Jesteś taki mądry? A skąd wiesz, że ich tam nie ma?! – poni­żony Woj­tek piskli­wym gło­sem, pró­bo­wał rato­wać swój honor.  
– Bo to tylko bajki na dobra­noc dla malu­chów! Wymysł ludzi, by trzy­mać się od tego miej­sca z daleka. Takie gada­nie nie może nam zepsuć dobrej zabawy! Dla­tego z Tobą, czy bez, my idziemy nie chło­paki?! – Marek pewny odpo­wie­dzi skie­ro­wał pyta­nie do pozo­sta­łych. Tamci zapew­nili o swo­jej lojal­no­ści, już z mniej­szym entu­zja­zmem.  
– Ej! No co Wy?! Prze­cież tam nic nie ma! Woj­tek gada głu­poty, będzie faj­nie!
– Ja też coś o tym sły­sza­łem – Janek nie­mrawo poru­szył temat.  
– Jurek, no weź cho­ciaż Ty pokaż, że masz jaja!! – Marek obró­cił się ku ostat­niej desce ratunku. Jurek się nie ode­zwał, tylko zwie­sił głowę i patrzył na swoje brudne buty.  
– Dobra! – podniósł do góry rękę. Mach­nął nią na kum­pli i kon­ty­nu­ował – widzę, że tu są sami tchó­rze! Idę stąd, nie chce mi się na Was patrzyć. Pobaw­cie się w kółko gra­nia­ste, albo coś!
– Weź nie wygłu­piaj się, wiesz, że to nie zabawa?! – powie­dział Woj­tek.  
– To jest i będzie zabawa! – Marek popa­trzył na kole­gów i dokoń­czył – ale bez Was!  


– Co za gnojki! Głu­pie gnojki pod­szyte stra­chem! – Marek nie mógł jesz­cze uwie­rzyć w to, co usły­szał przed chwilą. Tak na nich liczył, a oni wysta­wili go do wia­tru. Szedł szybko chod­ni­kiem, kąpiąc ze zło­ści kamie­nie i roz­wa­la­jąc kupy zagra­bio­nych liści. Nie wie­dział co ma zro­bić, bez kole­gów nie było zabawy. Dla­tego po roz­ła­do­wa­niu ener­gii, już nie był taki pewny, że nie będzie z nimi roz­ma­wiał do końca życia. Jak na trzy­na­sto­latka przy­stało, za chwilę wpadł na inny genialny pomysł.  
– Taaak! Tak! Dla­czego od razu o tym nie pomy­śla­łem – w duchu robił sobie wyrzuty. Roz­wią­za­nie było takie pro­ste. Sta­nął jak wryty na środku chod­nika i puk­nął się otwartą ręką w czoło.  
– Pójdę tam! Pójdę tam sam i zba­dam teren! Udo­wod­nię tym tchó­rzom, że tam nic nie ma! Ha ha, ale póź­niej będą wytrzesz­czać te głu­pie gały, gdy im o tym opo­wiem…


To trwało dwa dni, ale udało mu się przy­go­to­wać skromny ekwi­pu­nek na eks­plo­ra­cję terenu na tyle, na ile to może zro­bić dora­sta­jące dziecko. Jego ple­cak zawie­rał zwę­dzoną ojcu dużą latarkę i w duchu się modlił, by ten nie zdą­żył zauwa­żyć braku sprzętu, zanim zwróci go na miej­sce. Pomy­ślał o dodat­ko­wych bate­riach, które kupił za swoje zaskór­niaki. Sześciometrową linę poży­czył od starszego kolegi. Wła­ści­wie nie wie­dział do czego może mu się przy­dać, ale widział na fil­mach, że inni zawsze też tak robią, to nie mógł być gor­szy. Pod­szedł do szafki i wycią­gnął scy­zo­ryk wie­lo­funk­cyjny, spa­dek po dziadku. Tak scy­zo­ryk z pew­no­ścią mógł się przy­dać…


Czwar­tek oka­zał się jed­nym z tych dni, w które nawet psa na dwór się nie wyrzuca. Ciemno i ponuro, deszcz lał z taką siłą, że każdy prze­cho­dzień, który nawet posiadał parasol, czuł się tak, jakby wszedł pod rynnę.  
-Trudno nie ma rady. Jak to mówią teraz albo ni­gdy – prze­ko­ny­wał się Marek.  
Odcze­kał na moment aż za wycho­dzą­cym do pracy ojcem, zamkną się drzwi. Wtedy wstał z łóżka i poszedł do łazienki się umyć. Póź­niej z mokrą głową wkro­czył do kuchni i przy­go­to­wał sobie kanapki z serem. Do pla­sti­ko­wego bidonu nalał wodę pro­sto z kranu i był gotowy. Kiedy wyszedł z domu, chłód prze­nik­nął jego drobne ciało. Kurtka prze­ciw­desz­czowa była słabą ochroną. Wiatr raz po raz zry­wał mu kap­tur, aż w końcu prze­stał go nacią­gać na głowę i tak był mokry. Teraz pierw­sze kroki skie­ro­wał w prze­ciw­nym kie­runku niż miał w pla­nach. Prze­biegł kilka prze­cznic i skrę­cił w lewo na polną drogę. Szlak pod wpły­wem desz­czu zamie­nił się w błot­ni­stą breję, która oble­piała jego buty. Nie zwra­cał na to uwagi. Kiedy doszedł do celu zatrzy­mał się przy meta­lowej furtce. Mały cmen­tarz przy­wi­tał go ciszą, deli­kat­nie popchnął furtkę, która zaskrzy­piała. Wszedł pomię­dzy groby i zatrzy­mał się przy jed­nym z nich.  

Maria Dęb­ska
ur. 1972 r. – zm. 2010 r
"Uko­chana mama, żona i córka
Śpij w spo­koju i cze­kaj na nas!"

Taki napis wid­niał na nagrobku. Marek spoj­rzał na słowa i coś go ści­snęło w gar­dle. Ręką zrzu­cił zabłą­kane liście, które po wpły­wem desz­czu przy­kle­iły się do nagrobka. Następ­nie się wypro­sto­wał, szybko prze­że­gnał i powie­dział.  
– Cześć mamo, przy­cho­dzę Cię pro­sić o opiekę. Idę do tej szkoły – zawie­sił na chwilę głos i szybko obej­rzał się za ramię. Zoba­czył, że nikogo nie ma i dalej kon­ty­nu­ował – wiem, że dzi­siaj jestem na waga­rach, ale obie­cuję, że to pierw­szy i ostatni raz! Muszę udo­wod­nić kole­gom, że się nie boję – jego głos zadźwię­czał mniej pew­nie – pro­szę Cię tylko o wspar­cie, bo nie wiem, co tam zastanę! – słowa dzie­cię­cej modli­twy pły­nęły w dal. Było w nich wszystko to, co może wyra­zić osie­ro­cone dziecko. Strach, nie­pew­ność i bez­sil­ność na los, który zgo­to­wało mu okrutne życie. Postał jesz­cze chwilę, nie zwa­ża­jąc na pły­nący po twa­rzy deszcz, który teraz wymie­szał się z jego łzami. Następ­nie znowu się prze­że­gnał, odwró­cił się i nie oglą­da­jąc się za sie­bie poszedł w kie­runku szkoły. Teraz już się nie bał…


Jego "nie­ustra­szone serce” stra­ciło tro­chę ani­mu­szu, kiedy sta­nął jakieś dzie­sięć metrów od płotu ota­cza­ją­cego ceglaną for­tecę. Ogromny ciemny i z zakra­to­wa­nymi oknami budy­nek nawet pod­czas ład­nej pogody wyda­wał się straszny, a co dopiero dzi­siaj. Marek zawa­hał się przez moment, ale to była tylko chwila. Ścią­gnął ple­cak, poszpe­rał tro­chę w środku i wycią­gnął mały seka­tor, który mama uży­wała do obci­na­nia róż. Musiał uwa­żać na straż­nika, ale przy odro­bi­nie szczę­ścia stary Wój­cik grzeje teraz kości w przy­cze­pie i ogląda film na małym tele­wi­zo­rze tran­zy­sto­ro­wym. Psy wypusz­czano dopiero na wie­czór, a ich zagroda mie­ściła się bli­sko przy­czepy, więc musi tylko uwa­żać, by go nie zwę­szyły. Zabrał ekwi­pu­nek i poszedł na tył budynku. Brzo­zowy lasek dawał nie­złą ochronę. Pró­bo­wał roz­ciąć meta­lowe ogro­dze­nie, co oka­zało się nie­wy­ko­nalne. Po tej porażce wpadł na lep­szy pomysł, poszedł tam gdzie meta­lową siatkę, zastą­pił beto­nowy mur nad­szarp­nięty zębem czasu. Tym razem miał wię­cej szczę­ścia. Wyrwy w pło­cie aku­rat wspa­niale nada­wały się do tego, by dziecko mogło się po nich świet­nie wspi­nać. Kiedy wgra­mo­lił się na górę zoba­czył, że z zej­ściem już nie będzie miał tak łatwo, żad­nych wyrw, czy nawet wklę­sło­ści – Trudno, to tylko trzy metry – pomy­ślał. Prze­ło­żył jedną i drugą nogę i przy­trzy­mu­jąc się rękoma za koniec ścianki zawisł na moment, a następ­nie z impe­tem opadł w dół. Upa­dek nie nale­żał do przy­jem­nych. Rym­snął na bok, aż mu dech w pier­siach zaparło. Oddy­chał szybko jak rybka wycią­gnięta z akwa­rium. Po jakiejś minu­cie doszedł do sie­bie na tyle, by oce­nić straty. Nogi i ręce były całe jeśli nie liczyć wiel­kiego otar­cia na prze­gu­bie dłoni w miej­scu roze­rwa­nej kurtki. Pomy­ślał, że to nic i od tego się nie umiera, takie rze­czy są wli­czone w przy­godę i już! Kiedy usiadł posta­no­wił oce­nić straty w ple­caku. Kanapki to była jedna wielka mia­zga, bidon pękł, roz­le­wa­jąc wodę po tor­bie. Odrzu­cił go na bok, bo bar­dziej go inte­re­so­wało czy działa latarka, na szczę­ście ta była na cho­dzie, ale szybka chro­niąca żarówkę pękła. Co powie ojciec? Tym posta­no­wił mar­twić się póź­niej. Teraz wstał i poszedł w kie­runku budynku, od któ­rego dzie­liło go jakieś dwa­dzie­ścia metrów. Brzozy na­dal dawały ide­alne schro­nie­nie i co prawda lichą, ale zawsze jakąś ochronę od desz­czu. Tro­chę się odprę­żył i poma­sze­ro­wał dalej. Nagle lewą stopą potknął się o coś tak mocno, że znowu o mało co się nie prze­wró­cił. Cudem udało mu się utrzy­mać rów­no­wagę i psio­cząc pod nosem spraw­dził co to jest. Odgar­nął trawę, którą obro­sła ta rzecz. Chwy­cił kawa­łek drewna i wyszar­pał go z objęć natury. Nad­szarp­nięty zębem czasu krzyż robił pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Marek podniósł głowę i wtedy je zoba­czył. Groby leżały nie­re­gu­lar­nie. To tu, to tam, przy­gar­nięte przez drzewa, które zda­wały się je przy­tu­lać. Dzieci, któ­rych ciała zna­la­zły tutaj ostatni spo­czy­nek nie mogły sobie wybrać pięk­niej­szej sce­ne­rii. Bez­i­mienne mogiły, były świa­dec­twem niespra­wiedliwości i bestial­stwa w świe­cie doro­słych. Uczy­nił znak krzyża i poszedł dalej. Teraz cze­kała go gor­sza prze­prawa…


Sta­nął na brzegu lasu, od szkoły dzie­liło go jakieś pięć metrów. Marian który poży­czył mu linę mówił, że na dole z tyłu budynku jest kotłow­nia, do któ­rej można się dostać przez szyb wen­ty­la­cyjny. Doro­sły się nią nie prze­ci­śnie… – ale Ty powi­nie­neś dać radę – powie­dział. Chło­piec już widział kratkę wlotu. Tak bli­sko, był tak bli­sko celu, musi mu się udać. Pobiegł tak szybko na ile mu pozwa­lały krót­kie nogi. Dopadł ściany obej­rzał się za sie­bie i spraw­dził wlot. Prze­żarty właz był przy­twier­dzony, dostępu do celu bro­niły dwie śrubki. Wycią­gnął scy­zo­ryk i modlił się, by któ­ryś z noży­ków oka­zał się odpo­wiedni. Na szczę­ście wkręty nie sta­wiały zbyt­niego oporu i łatwo dały się odkrę­cić. Deli­kat­nie odło­żył meta­lową płytkę na bok i poświe­cił latarką w głąb meta­lo­wego tunelu. Marian miał rację, on się prze­ci­śnie, ale ple­cak będzie musiał pchać przed sobą. Wsu­nął go teraz do środka, zawa­hał się przez moment, a następ­nie wśli­zgnął się za ple­ca­kiem. Teraz już nie było odwrotu…


Wła­ści­wie to cie­szył się, że ple­cak pchał przed sobą. Bał się, a bagaż był swo­istą tarczą, która jak sobie dzie­cin­nie wyobra­żał miała go chro­nić od nie­bez­pie­czeństw. Torba posia­dała jesz­cze jedną nie­wąt­pliwą zaletę. Prze­tarła mu teren pozby­wa­jąc się po dro­dze kurzu i paję­czyn, któ­rych wła­ści­ciele umy­kali teraz przed świa­tłem latarki gdzie się da. Marek wzdry­gnął się, taka ilość czar­nego obrzy­dli­stwa nawet na nim robiła wra­że­nie, choć zawsze twier­dził, że pają­ków się nie boi. Teraz miał tro­chę trud­niej, droga pro­wa­dziła pod lekką górkę i meta­lowe śli­skie ścianki były sła­bym opar­ciem dla rąk i nóg. Na szczę­ście ta trasa nie była długa i po kolej­nym wysiłku, zoba­czył następną kratkę, był na miej­scu. "Śrubokrętoscy­zo­ryk” nie mógł się przy­dać. Wkręty były przy­krę­cane od wewnątrz kotłowni. Przy­po­mniał sobie o seka­to­rze, który oka­zał się przy­ja­cie­lem w uni­ce­stwie­niu prze­szkody. Nad­szarp­nięte zębem czasu łatwo zostały obcięte, przez bez­li­to­sne urzą­dze­nie. Popchnął płytkę, która z hukiem upa­dła do środka i rozej­rzał się po dużym pomiesz­cze­niu. Pierw­sze co zoba­czył to cztery olbrzy­mie piece, na ścia­nach wisiały potężne boj­lery, gdzieś w rogu stało kilka taczek. Świa­tło dzienne wpusz­czało słabe świa­tło przez dwa małe okna. Wyłą­czył latarkę – może to nie Wer­sal – powie­dział wpeł­za­jąc do środka – ale w końcu jestem na miej­scu – dokoń­czył i wstał zado­wo­lony. Teraz ruszył w kie­runku cięż­kich meta­lo­wych drzwi i mocno pocią­gnął za klamkę. Był pewny, że natrafi na opór, a tu taka nie­spo­dzianka. Drzwi lekko się otwo­rzyły jakby cze­kały na gościa. Wyszedł na mały kory­tarz i wbiegł po kilku schod­kach na górę.  

– Wooow! – sam nie był pewny, że to powie­dział. Wszedł do wielkiej i wysokiej auli. Jej ozdobą były gip­sowe rzeź­bie­nia i drew­niane orna­menty. To wszystko mogło robić ogromne wra­że­nie. Domy­ślił się, że jest w hali głów­nej, gdzie przed wojną przyj­mo­wano klien­tów i kon­tra­hen­tów, kie­dyś widział zdję­cie z tego miej­sca. Jeden z nauczy­cieli zro­bił wystawę poświę­coną przę­dzalni i umie­ścił ją w gablotce szkol­nej. Na archi­wal­nych odbit­kach salę wypeł­niały rozłożyste palmy. Światło dzienne wpadało przez ogromne okna, którego niektóre części teraz były zabite dyktą. Ściany zdo­biły wspa­niałe obrazy z wize­run­kiem parku przed budyn­kiem. Goście mogli liczyć na odpo­czy­nek sia­da­jąc na skó­rza­nych kana­pach i fote­lach. Panie w pięk­nych libe­riach, a pano­wie w ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach uśmie­chali się z foto­gra­fii. Tak było kie­dyś, a teraz…Sala była pusta, jakby ktoś ją wysprzą­tał. Zda­wało się, że czeka, aż ją zapeł­nią meble i palmy, a ludzie sie­dząc na wygod­nych sofach, będą poru­szać ważne bizne­sowe tematy. Marek spoj­rzał na zega­rek, docho­dziła jede­na­sta. Nie mógł tra­cić wię­cej czasu. Lek­cje koń­czył o czter­na­stej, a ojciec wra­cał z pracy dwie godziny póź­niej. W najlep­szym przy­padku miał jakieś cztery i pół godziny na spraw­dze­nie terenu. Dla­tego nie zasta­na­wia­jąc się już dłu­żej prze­szedł całą salę, minął sze­ro­kie drew­niane schody pro­wa­dzące na górę i udał się na lewo. Popchnął waha­dłowe drew­niane drzwi z wybi­tymi szyb­kami i wyszedł na długi kory­tarz. Latarka na razie nie była mu potrzebna. Trakt wypeł­niały otwarte pokoje. Pełno kar­tek walało się po podło­dze, jakieś krze­sło ze zła­maną nogą zagro­dziło mu drogę. Prze­su­nął je ostroż­nie i zaj­rzał do jed­nej z sal. Meta­lowe łóżka takie jak kie­dyś były w sta­rych szpi­ta­lach, cięż­kie i nie­wy­godne, stra­szyły obdra­pa­nym wyglą­dem. Brudne i poprze­cie­rane mate­race, były ich dopeł­nie­niem. Wzdry­gnął się i pomy­ślał o swoim wygod­nym tapczanie. Na te pry­cze trudno było patrzyć, a co dopiero na nich spać. Minął kolejne pokoje, które miały podobne ume­blo­wa­nie i doszedł do następ­nych waha­dło­wych wrót. Otwo­rzyły się z piskiem i uka­zały mu kolejną dużą salę. Nie była taka impo­nu­jąca i wysoka jak poprzed­nia, ale też posia­dała swój urok. Marek po prze­wra­ca­nych sto­łach i meta­lo­wych krze­słach domy­ślił się, że tra­fił do jadalni. Napis "Jemy w ciszy i spo­koju” nad miej­scem do wyda­wa­nia posił­ków upew­nił go, że miał rację. Przeszedł do kolejnego pomieszczenia. W kuchni było ciemno. Zapa­lił latarkę i poświe­cił po ścia­nach. Bia­ło­czarne kafle, nic nie zwy­kłego. Ostroż­nie ruszył do przodu, bo podłoga była usłana róż­nymi śmie­ciami. Prze­cho­dził nad nimi podno­sząc wysoko nogi jak bocian. Kiedy udało mu się wyjść z pomiesz­cze­nia sta­nął przed roz­wi­dle­niem. Na wprost w dół pro­wa­dziły schody, domy­ślał się, że do piw­nicy, a na lewo kie­ru­nek wyzna­czał kolejny kory­tarz. Spoj­rzał na schody, tro­chę się bał, ale pomy­ślał sobie, że nie daruje sobie widoku nie­do­wie­rza­nia na buziach kole­gów. Już sły­szał te słowa.  
– Byłeś w piw­nicy?! I nie bałeś się?!
Bał się, bał się jak jasna cho­lera! Ale musiał to zro­bić, przecież ktoś musi dać dobry przykład! Zszedł scho­dami w dół, ale kiedy doszedł do pierw­szego zakrętu, zoba­czył, że jego misja nie­ko­niecz­nie się zakoń­czy powo­dze­niem. Strop nad scho­dami się zawa­lił. Zło­mia­rze, któ­rzy szu­kali żela­stwa, uszko­dzili kon­struk­cję wyszar­pu­jąc meta­lowe wzmoc­nie­nia. Zły na głupi los, cof­nął się w górę i skrę­cił w drugą z moż­li­wo­ści. Długi trakt zapro­wa­dził go do zakrętu. Skrę­cił w prawo i pomy­ślał, że ma pecha. Znowu ciemna uliczka, ale kiedy poświe­cił latarką, zauwa­żył mały zaułek. Kiedy w niego wszedł, zagwizdał z radości.  
– Jest! Jest nadzieja – pomy­ślał, patrząc na otwarte drzwi do szybu windy. Nachy­lił się nad ciemną dziurą i poświe­cił dookoła. Ele­wa­tor wisiał mu nad głową. Zresztą i tak był bez­u­ży­teczny bez prądu. Snop świa­tła oświe­tlił dół. Nie był eks­per­tem, ale to była co naj­mniej pięciometrowa prze­paść. Jed­nak drzwi do windy na dole wyda­wały się otwarte, a to dało mu kolejny dowód na to, że musi tam się dostać. Wycią­gnął linę i rozej­rzał się za czymś do czego mógłby ją przy­wią­zać z pra­wej strony szybu był kawa­łek dra­binki, któ­rej reszta też została pocięta na złom, ale jej góra się zacho­wała i do niej przy­cze­pił sznur, zawią­zu­jąc ją na podwójny supeł. Resztę olinowania prze­ło­żył przez pasek i ucho latarki, a następ­nie znowu owi­nął ją wokół skó­rza­nej taśmy. Takie pro­wi­zo­ryczne zabez­pie­cze­nie i oświe­tle­nie musiało mu wystar­czyć. Spraw­dził supeł jesz­cze raz i powoli niczym alpi­ni­sta opie­ra­jąc nogi o ścianę szybu, zaczął opusz­czać się w dół. Ręce pie­kły, ale nie zwa­żał na to, bo nagle oka­zało się, że ma więk­szy pro­blem. Pozo­stały kawa­łek dra­binki się ruszał, tego nie prze­wi­dział. Musiał dzia­łać szyb­ciej. Odbił się od ściany i wyko­nał dłuż­szy zjazd. Meta­lowe zabez­pie­cze­nie zachro­bo­tało. Szybko spoj­rzał na otwarty właz windy, który był jego celem i pomy­ślał – teraz albo ni­gdy. Wykonał najdłuższy skok na jaki potrafił się zdobyć. Obcią­żony pod jego napo­rem kawa­łek metalu wycze­pił się i Marek z całym impe­tem runął trzy metry w dół. Ostat­nie co pomy­ślał to to, że już po nim…


Kiedy się obu­dził leżał na ple­cach. Próbował sobie przypomnieć gdzie jest. W końcu pamięć mu wróciła. Piwnica! Jest w piwnicy! Skok się udał, ale teraz miał problem i to naprawdę duży. Nikt przecież nie wiedział, że tu jest. Dlatego musiał liczyć na własne siły. Latarka na szczę­ście dzia­łała, widocz­nie cia­łem ochro­nił ją przed znisz­cze­niem. Podniósł ręce przed swoją twarz, były całe. Wziął głę­boki oddech i ruszył stopą naj­pierw prawą, a póź­niej lewą. Też nie szwan­ko­wały. Rozejrzał się wokoło  
– Jak się stąd wydo­stanę? – myślał prze­jęty. – Muszę poszu­kać innego wyj­ścia! – wstał i oświe­tlił podłogę. Ple­cak znik­nął. Nie miał ochoty go szu­kać, pew­nie leżał w szy­bie razem z głu­pią dra­binką, która go wpa­ko­wała w kło­poty. Tro­chę mu było szkoda scy­zo­ryka, ale może jak wróci tutaj z kum­plami uda mu się go odzy­skać. Pokrze­piony roz­wią­za­niem pro­blemu, ruszył naprzód.  
– Dobra jestem na pozio­mie – 2. Czyli muszę zna­leźć schody pro­wa­dzące do góry – ana­li­zo­wał. Kro­czył powoli dłu­gim kory­tarzem, któ­rego sufit wień­czyły rury cie­płow­ni­cze. Doszedł do rozwidlenia. Sam nie wiedział dlaczego, ale instynktownie wybrał lewą stronę i pewnie ruszył przed siebie. Nie wiedział, że jego wewnętrzny głos, tym razem źle mu podpowiedział. Gdyby skręcił w prawo po dwudziestu metrach, trafiłby na klatkę schodową, która prowadziła na górę....


Jego kroki odbijały się echem po korytarzu, co dawało mu złudne wrażenie, że nie jest sam. Przeszedł jeszcze kilka metrów i stanął jak wryty na widok kilku schodków prowadzących w dół, których koniec wieńczyły podwójne drzwi. Tego nie było w planach. Owszem szukał schody, ale takie które prowadzą w górę! Jednak za późno było na odwrót, zszedł po stopniach i delikatnie popchnął drewnianą zaporę. Ostrożnie zajrzał do środka, zobaczył, że to kolejny pusty długi tunel i ruszył przed siebie. Nie wiedział, że od tej pory będzie obserwowany....


Właściwie to czuł dumę. Idąc teraz tym ciemnym traktem wiedział, że będzie miał czym się chwalić. Kiedy znajdzie wyjście, a na pewno je odnajdzie. Utrze nosa tym tchórzom! Oczywiście nigdy się nie przyzna do tego, że się bał o tym nikt, nie mógł się dowiedzieć, raczej wolał umrzeć, niż to wyjawić! Nagle światło latarki zamrugało.  
- Tylko mi tego nie rób, nie teraz! - krzyknął i puknął w urządzenie. To posłusznie znowu zaświeciło, ale tylko na moment, a potem zgasło.  
- Nie!.. Nie!.. Nieee! - krzyczał uderzając ręką w latarkę, raz po raz. Nic, kawałek plastiku, nie chciał współpracować. Dopadł do ściany i oparł czoło o zimny mur. Przecież to nie mogło się tak skończyć! Musi się uspokoić i pozbierać myśli. "Tylko spokój może nas uratować!". Tak zawsze żartowała jego mama, kiedy zrobił bałagan w pokoju. Teraz też zrobił bajzel, ale w swoim życiu i wszystko, co powinien zrobić to w nim posprzątać. Jego szybki oddech, powoli się uspokajał. Wsłuchał się w ciszę i nagle oderwał się od cegieł. Był pewny, że się prze­sły­szał, ale kiedy po omacku prze­szedł jesz­cze kilka metrów nabrał pew­no­ści. Ktoś śpie­wał…  


Marek ręką wymacał kolejny zakręt. Tam ktoś był i mógł mu pomóc. Teraz już dobrze sły­szał słowa pio­senki.  

"Idzie zły, idzie zły
On już szcze­rzy swoje kły
Scho­waj się w naj­głęb­szej norze
Bo gdy Cię zła­pie, nawet Bóg Ci nie dopo­może”

Zawa­hał się, słowa piosenki nie nastrajały optymistycznie, ale nie miał innego wyjścia. Zawsze to była żywa istota, która mogła mu pomóc?! Może ma podobny pro­blem do niego? Prze­ko­ny­wał sam sie­bie. Powoli, krok za krokiem z rękami wyciągniętymi przed sobą, przesuwał się do przodu. W końcu stanął w miejscu. Odwrócił się w lewo i wymacał drzwi, przez które naj­wy­raź­niej dobie­gały słowa piosenki. Zła­pał za klamkę i naci­snął. Wolno wszedł do środka i wtedy latarka znowu zaczęła działać. Nie zwrócił uwagi na ten energetyczny cud. Zachłannie świecił dookoła szukając dziecka, którego głos słyszał. Nic, pomieszczenie było puste. Nie­wielka wąska klitka, nie wyróż­niała się niczym szcze­gól­nym w rogu umiesz­czono meta­lową pry­czę podobną do tych na górze, naprze­ciwko stała meta­lowa szafa. Marek pod­szedł do łóżka i oczom nie mógł uwie­rzyć. Łań­cu­chy przytwierdzone do ściany robiły pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Lecz nie to było najgorsze. Wszędzie były zaschnięte plamy krwi. Świa­tło latarki oświe­tliło ścianę, na której widniały ślady drobnych rąk. Jakby ktoś bawił się, stawiając te upiorne pieczątki. Tylko zamiast tuszu używał ludzkiej "farby". Nie mie­ściło mu się w gło­wie, że ktoś może tak trak­to­wać doro­słego, a tu były wię­zione dzieci! Nagle coś usły­szał. Wie­dział, że zacho­wuje się irra­cjo­nal­nie, ale nie chciał, nie mógł się spo­tkać z tym kimś. Teraz już wyraź­nie sły­szał cięż­kie kroki. Dla­tego szybko otwo­rzył szafę, przy­warł do jej boku i usiadł w kucki. Serce mu biło jak osza­lałe. Latarka! Zapo­mniałby o latarce! Szybko ją wyłą­czył i zapa­no­wały ciem­no­ści.  

Ktoś wszedł do pomiesz­cze­nia. Marek wstrzy­mał oddech, Przez małe dziurki umiesz­czone na dole szafy, teraz nic nie mógł zoba­czyć. Chło­piec miał ochotę się roz­pła­kać, to było dla niego za dużo. Jed­nak ostat­kiem sił powstrzy­mał się i cze­kał na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem. Przy­bysz pod­szedł do łóżka, jego oddech był gło­śny i świsz­czący. Chwilę postał przed meta­lo­wym bar­ło­giem, a następ­nie odwró­cił się i wyszedł z izo­latki.  
Nasto­la­tek doznał ogrom­nej ulgi, ale za chwilę przy­szło otrzeź­wie­nie. Jak on ma się stąd wydo­stać, jak tu gra­suje to coś?! Po jakimś czasie odwa­żył się wyjść z szafy. Nogi drżały mu z ner­wów, ale musiał dzia­łać. Nie mógł tu zostać chwili dłu­żej, nie po tym co prze­żył! Po omacku pod­szedł do drzwi i zaczął nasłu­chi­wać. Nic, żad­nego char­czą­cego odde­chu, czy cięż­kich kro­ków. Poli­czył do trzech i wyszedł na kory­tarz. Chciał zapalić latarkę, ale to cholerne urządzenie znowu odmówiło posłuszeństwa. Nagle jakaś zimna dłoń przy­kryła jego usta i usły­szał dzie­cięcy głos.  
– Cicho! Straż­nik widzi tylko zmar­łych!  
Po począt­ko­wej panice uznał, że dobre i to. Przynaj­mniej miał jeden pro­blem z głowy. Był wdzięczny chłopcu za pomoc! Dał się popro­wa­dzić w ciem­no­ści. Ten, który go trzy­mał za ramię wyda­wał się pew­nie poru­szać w tych niecodziennych warun­kach. Nagle skrę­cili w lewo i jego przewodnik się zatrzymał.  
– Schyl się – ostrzegł go towa­rzysz.  
Wyko­nał pole­ce­nie i weszli do niskiego pomiesz­cze­nia.  
– Zacze­kaj – dostał kolejne zada­nie.  
Tam­ten pod­szedł do ściany, tak przynaj­mniej mu się wyda­wało, do czasu kiedy usły­szał słowa – jest ze mną!
Marek już wie­dział, że nie są sami- czy macie jakieś latarki? – zapy­tał
Tu nastąpiła cisza, a po chwili usłyszał słowa – nie! My prze­by­wamy tylko w ciem­no­ściach! – odpowie­dział ten, który go przy­pro­wa­dził.  

Marek głośno przełknął ślinę. Całe ciało mu drżało. Domyślał się, a właściwie już miał pewność, kto udzielił mu pomocy. Teraz jeden z wybawców ponownie się odezwał  
– posłu­chaj, co mamy Ci do powie­dze­nia. Wska­żemy Ci drogę do wyj­ścia, ale pamię­taj kiedy już na niej będziesz, pospiesz się, bo na ratunek będziesz miał tylko dwie minuty. Po tym cza­sie zosta­niesz z nami na zawsze!
– Dwie minuty?!
– Chodź nie ma czasu na pyta­nia!
Usły­szał szczęk otwie­ra­nego zamka, ktoś go popro­wa­dził za rękę, a następ­nie powie­dział  
– Teraz możesz zapa­lić latarkę, tylko się nie odwra­caj!  
– Żarówka posłusz­nie roz­świe­tliła ścianę, przed którą stał, spu­ścił wzrok i zoba­czył kolejny szyb wen­ty­la­cyjny.  
– Idź i pamię­taj tylko dwie minuty! – usły­szał na poże­gna­nie.  
Wczoł­gał się jak naj­szyb­ciej potra­fił. Tym razem nie miał oręża w postaci torby, ale nie zwa­żał na to. Prze­su­wał się do przodu, popy­cha­jąc latarkę przed sobą, coś mu mówiło, że prze­stroga była praw­dziwa. Ude­rzył głową w meta­lowy sufit i nawet tego nie zauwa­żył. Posuwał się dalej i miał wrażenie, że dostał za mało czasu. Droga była za długa, a on miał tylko dwie minuty! Dlaczego tylko tyle?! Gdzieś na końcu dostrzegł wylot tunelu.  
– Udało się – pomy­ślał! – jestem ura­to­wany! – wtedy coś go zła­pało za nogę! Odwró­cił się i krzyk­nął przerażony. To musiał być ten stwór z celi. Miał czarne długie włosy, które wisiały mu jak strąki. Jego twarz pogry­ziona przez robaki, odkry­wała dzią­sła i zęby. Oczo­doły były puste. Masz­kara zaczęła go cią­gnąć z powro­tem. Nie mógł na to pozwo­lić, nie teraz kiedy jest tak bli­sko. Dlatego pokonał obrzydzenie i kop­nął upiora najmoc­niej jak tylko potra­fił i gdy tam­ten zwol­nił tro­chę uścisk, wyko­rzy­stał to i zaczął ucie­kać. Dopadł do kratki wyj­ściowej i wtedy usły­szał słowa.  
– Szybko spróbuj jeszcze raz!
– Nie uda się! Leży tu przynaj­mniej od dwóch minut! - ktoś odpowiedział.
Odwró­cił się w kie­runku potwora, który wolno prze­su­wał się w jego kie­runku.  
– Znowu spojrzał tam, skąd docho­dziły go głosy i wtedy zoba­czył dwóch stra­ża­ków, któ­rzy w szy­bie windy pró­bo­wali kogoś rato­wać. Jeden na moment się odchy­lił i zobaczył kto jest reanimowany. Jak w zaba­wie, która go tu przyprowadziła, mógł napi­sać tylko, że w myślach.  
– Kogo widzę?... Sie­bie!... Co robię?... Nie żyję!  
I wtedy sobie coś przy­po­mniał – "Straż­nik widzi tylko zmar­łych!”
– No dalej mały! Dasz radę, raz! Dwa! Trzy! Cztery! – stra­żak uci­skał ryt­micz­nie jego pierś.  
Marek patrzył na to z prze­ra­że­niem, on nie żyje! Odwró­cił się za sie­bie, masz­kara już wycią­gała po niego szpony, to był koniec! Wtedy jasne błę­kit­ne świa­tło, oddzie­liło go od strasz­nego prze­zna­cze­nia. Wyczu­wało się w nim dobro, opiekę i siłę.  
– Raz! Dwa! Trzy! Jest!.. Udało się! Sły­szysz mnie chłop­cze?!  
Wolno otwo­rzył oczy, wszystko go bolało. Jedną nogę, miał nie­na­tu­ral­nie wygiętą, była zła­mana. Oszo­ło­miony popa­trzył na wybaw­ców.  
– Jak masz na imię?
- Marek - wydukał z wysiłkiem
- Nic się nie martw, zaraz będzie karetka. Mie­li­śmy obok ćwi­cze­nia. Dobrze, że jeden z naszych zauwa­żył jak prze­ska­ku­jesz przez ogro­dze­nie i zawia­do­mił straż­nika. Zna­leź­li­śmy Cie­bie w tym szy­bie bez oznak życia. Mia­łeś szczę­ście, widocz­nie ktoś nad Tobą czu­wał. Od dwóch minut cię reanimowaliśmy, kończył ci się czas, potem Twój mózg już by umarł.  



Sani­ta­riu­sze nie­śli go na noszach do karetki. Ktoś mówił do niego uspo­ka­ja­jące słowa. On tego nie słu­chał. Kiedy mijali małe groby, umieszczone pomiędzy brzozami. Odwró­cił głowę w ich stronę i cicho powie­dział – dzię­kuję....







Pozdrawiam

doranna2

opublikowała opowiadanie w kategorii horror, użyła 7584 słów i 38469 znaków, zaktualizowała 26 paź 2015.

2 komentarze

 
  • Pettka

    SUPER

    22 lis 2015

  • Great

    Świetne ;)

    26 paź 2015

  • doranna2

    @Great Dziękuję

    26 paź 2015