”Kogo widzę?” To wymagało praktyki, ale trzynastoletni Marek doszedł w tej zabawie do perfekcji.
Pierwsze założenie było proste. Podejść niczego nieświadomego delikwenta tak sprytnie, by ten jak najdłużej się tego nie spodziewał, a następnie opisać w małym notesiku, kogo się widzi? Co robi? I jak się zachowuje? Marek wyobrażał sobie, że jest jak Sherlock Holmes, którego przygodami się wtedy zaczytywał. Początkowo bawił się sam i nie zawsze z sukcesem. Czasem obserwowana osoba zbyt szybko go zauważyła. Zresztą nawet nie wiedziała, że bierze udział w jakiejś grze. Jednak kiedy wśród jego kolegów rozeszła się fama o nowej rozrywce, dzieciaki oszalały na jej punkcie.
– Widzę Cię! – ktoś zaklepywał.
– Nie to ja Cię zobaczyłem pierwszy! – krzyczał ktoś inny, zanim cokolwiek zdążył napisać.
Wielu było pokonanych, a zwycięzcą jak zwykle pozostawał Marek. Całe lato minęło dzieciakom na tej swoistej odskoczni od lekcji i nauki. Jednak jak to bywa z ambicjami, często dla jakiegoś delikwenta stają się zgubne i tak było w tym przypadku. Sekretny klub został szybko rozwiązany po tym, jak jedna z dziewczynek przegięła. Została odnaleziona przez księdza w konfesjonale. Jednak by oddać jej sprawiedliwość, nie zrobiła tego specjalnie, po prostu tak długo czekała na swoją ofiarę, że w końcu znudzona zasnęła. Przyciśnięta do muru przez "pasterza owieczek”, wsypała całą paczkę. Rodzice byli nieugięci. Te głupie psoty muszą się skończyć, owszem niech dzieci się bawią, ale w zwykłego chowanego i już! Jak to już? Jak to już?! Przecież to nie mogło się tak skończyć! Marek ograniczył wielkość grupy do minimum. Pozostali tylko najlepsi z najlepszych, Ci najbardziej zaufani. Nie będzie im się tu kręcić żadne barachło, przez które mają później tylko problemy! Zmienili też trochę zasady. Będą obserwować tylko członków grupy, a bawić się będą w specjalnie do tego wyznaczonych miejscach. I to było to!
Na początku doskonałą miejscówką do dokazywania, był mały lasek położony zaraz koło szkoły. Teren na tyle duży, by się w nim świetnie zabawić, a na tyle mały, by się w nim nie zgubić. Posiadał jeszcze jedną zaletę. Poprzewracane przez wiatr drzewa i dziury po korzeniach, które wspaniale nadawały się na kryjówki, To było idealne lokum. Nikomu nie przeszkadzały ich dzikie wrzaski, kiedy ktoś został odkryty. Jednak lato minęło, a temperatury na dworze nie zachęcały do obserwacji czegokolwiek poza ciepłym wnętrzem. Zabawa po domach nie przynosiła tyle emocji. Znało się każdy kąt domu kolegi i nie było mowy o żadnej tajemnicy. To trzeba było zmienić! – inaczej całą frajdę szlak by trafił! – jak to z uwielbieniem powtarzał Wojtek.
Nie wiadomo kto pierwszy rzucił hasło "szkoła”? To nie było ważne, bo bez szemrania wszyscy zaakceptowali tę nową ekscytującą kandydaturę na miejsce ich detektywistycznych eksperymentów. Sprawie dreszczyk emocji nadawał jeszcze jeden szczegół. To nie była zwykła szkoła. To była "Ta szkoła! " ”Ta szkoła” to był duży, trzy piętrowy budynek w kształcie litery "U”. Przed wojną mieściła się tu przędzalnia. Później miejscowi zmuszeni do pracy, szyli w niej mundury dla Luftwaffe i Wehrmachtu. Po 45 roku komuniści zrobili tu więzienie dla niepoprawnie politycznych. Nawet podobno było kilka straceń. Kiedy więźniów rozwieziono do innych aresztów, lub na Sybir. Budynek dostał inne przeznaczenie. Miał być szkołą z internatem dla dzieci umysłowo chorych. Jednak i ten pomysł nie wypalił. Po jakimś czasie okazało się, że to tylko przykrywka. Placówka zamiast przyjmować wychowanków pokrzywdzonych przez los. Pod swoim dachem przetrzymywała te, z którymi życie też lekko się nie obeszło, a państwo w domach dziecka nie potrafiło sobie poradzić. Poprawczak stał się swoistym gettem, stamtąd się nie wychodziło. Krążyły legendy o tym, co się dzieje w środku. Małe groby na tyłach budynku miały o tym dobitnie świadczyć. Po upadku komunizmu wybuchł skandal, kiedy po samobójstwie jednego z wychowanków wyszło na jaw, jakie było jego prawdziwe przeznaczenie. Od tamtej pory szkoła stała pusta…
Po południu adepci nauk Sherlocka Holmesa spotkali się w domu Wojtka. Jego rodzice jak zwykle pracowali do późna, a on dysponował największym lokum. Kiedy pożarli wszystkie chipsy i wypili całą colę. Marek wystąpił na środek pokoju i zakomunikował.
– Dobra! Plan jest taki! Uderzamy na nasz cel w piątek po szkole!
– Dlaczego w piątek?! – zapytał Wojtek.
– To proste w sobotę i niedzielę rodzice zawsze coś od nas chcą. Posprzątaj swój pokój! Odrób lekcję! Babcia przyjeżdża! Nauczyłeś się na sprawdzian? – trajkotał jak karabin maszynowy.
– Co racja, to racja! – przyznali jak jeden mąż.
– Dlatego musimy teraz wszystko dobrze obmyślić. Tu nie ma miejsca na pomyłki. Co wiemy o samym budynku? – zapytał Marek z trudem ukrywając ekscytację. Czuł się jak na jednym z tych filmów wojennych, kiedy w sztabie główni bohaterowie przygotowują się do kolejnej akcji. I teraz nie potrafił, ani nie chciał ukryć, że już nie może się doczekać piątku.
– Szkoła to trzy piętra żelastwa i cegły – Janek wyłuszczył sprawę bez zbędnych ceregieli.
– To nie wszystko – powiedział Jurek – jest jeszcze dwupoziomowa piwnica, pod całym budynkiem.
– Skąd wiesz, że jest taka wielka?! – zapytał Marek.
– Mój pradziadek zaprojektował przędzalnie i odkąd pamiętam na każdym zjeździe rodzinnym dorośli zawsze o niej rozmawiali. Dziadek lubił wspominać o piwnicach, bo ich wybudowanie nie było takie łatwe!
– Dlaczego?! – krzyknęli razem.
– Bo budynek leży na podmokłych terenach. Podobno mieli dużo problemów z osuszeniem terenu, ale w końcu się udało – odpowiedział Jurek.
Tym razem Wojtek nie wytrzymał i powiedział – Chrzanisz banialuki! To nie może być takie duże?!
– Może być i jest! A Ty co boisz się?! – zadrwił Jurek.
– Ja się boję! Jaaa! Ja się niczego nie boję! Jednak myślałem o tym i uważam, że zabawa w tym miejscu to głupi pomysł. Jak uda nam się ominąć strażnika, który pilnuje terenu. I jakimś cudem dostaniemy się do środka. To jeszcze mogą na nas czekać inne niespodzianki!
– Jakie niespodzianki? – kpiąco zapytał Marek.
– No nie wiem. Ludzie gadają, że tam wszystko jest poniszczone. Szabrownicy nie próżnowali. Nie wiemy, co spotkamy w środku i...– tu Wojtek zawiesił głos – są duchy – cicho dokończył i spuścił wzrok, bo zabrakło mu odwagi, by spojrzeć w oczy kolegom.
– Ha ha nasz mały Wojtuś boi się duchów! Możesz zostać z mamusią, niech Ci zrobi mleczko i podciera tyłek! – Marek nie miał litości dla kolegi.
– Jesteś taki mądry? A skąd wiesz, że ich tam nie ma?! – poniżony Wojtek piskliwym głosem, próbował ratować swój honor.
– Bo to tylko bajki na dobranoc dla maluchów! Wymysł ludzi, by trzymać się od tego miejsca z daleka. Takie gadanie nie może nam zepsuć dobrej zabawy! Dlatego z Tobą, czy bez, my idziemy nie chłopaki?! – Marek pewny odpowiedzi skierował pytanie do pozostałych. Tamci zapewnili o swojej lojalności, już z mniejszym entuzjazmem.
– Ej! No co Wy?! Przecież tam nic nie ma! Wojtek gada głupoty, będzie fajnie!
– Ja też coś o tym słyszałem – Janek niemrawo poruszył temat.
– Jurek, no weź chociaż Ty pokaż, że masz jaja!! – Marek obrócił się ku ostatniej desce ratunku. Jurek się nie odezwał, tylko zwiesił głowę i patrzył na swoje brudne buty.
– Dobra! – podniósł do góry rękę. Machnął nią na kumpli i kontynuował – widzę, że tu są sami tchórze! Idę stąd, nie chce mi się na Was patrzyć. Pobawcie się w kółko graniaste, albo coś!
– Weź nie wygłupiaj się, wiesz, że to nie zabawa?! – powiedział Wojtek.
– To jest i będzie zabawa! – Marek popatrzył na kolegów i dokończył – ale bez Was!
– Co za gnojki! Głupie gnojki podszyte strachem! – Marek nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co usłyszał przed chwilą. Tak na nich liczył, a oni wystawili go do wiatru. Szedł szybko chodnikiem, kąpiąc ze złości kamienie i rozwalając kupy zagrabionych liści. Nie wiedział co ma zrobić, bez kolegów nie było zabawy. Dlatego po rozładowaniu energii, już nie był taki pewny, że nie będzie z nimi rozmawiał do końca życia. Jak na trzynastolatka przystało, za chwilę wpadł na inny genialny pomysł.
– Taaak! Tak! Dlaczego od razu o tym nie pomyślałem – w duchu robił sobie wyrzuty. Rozwiązanie było takie proste. Stanął jak wryty na środku chodnika i puknął się otwartą ręką w czoło.
– Pójdę tam! Pójdę tam sam i zbadam teren! Udowodnię tym tchórzom, że tam nic nie ma! Ha ha, ale później będą wytrzeszczać te głupie gały, gdy im o tym opowiem…
To trwało dwa dni, ale udało mu się przygotować skromny ekwipunek na eksplorację terenu na tyle, na ile to może zrobić dorastające dziecko. Jego plecak zawierał zwędzoną ojcu dużą latarkę i w duchu się modlił, by ten nie zdążył zauważyć braku sprzętu, zanim zwróci go na miejsce. Pomyślał o dodatkowych bateriach, które kupił za swoje zaskórniaki. Sześciometrową linę pożyczył od starszego kolegi. Właściwie nie wiedział do czego może mu się przydać, ale widział na filmach, że inni zawsze też tak robią, to nie mógł być gorszy. Podszedł do szafki i wyciągnął scyzoryk wielofunkcyjny, spadek po dziadku. Tak scyzoryk z pewnością mógł się przydać…
Czwartek okazał się jednym z tych dni, w które nawet psa na dwór się nie wyrzuca. Ciemno i ponuro, deszcz lał z taką siłą, że każdy przechodzień, który nawet posiadał parasol, czuł się tak, jakby wszedł pod rynnę.
-Trudno nie ma rady. Jak to mówią teraz albo nigdy – przekonywał się Marek.
Odczekał na moment aż za wychodzącym do pracy ojcem, zamkną się drzwi. Wtedy wstał z łóżka i poszedł do łazienki się umyć. Później z mokrą głową wkroczył do kuchni i przygotował sobie kanapki z serem. Do plastikowego bidonu nalał wodę prosto z kranu i był gotowy. Kiedy wyszedł z domu, chłód przeniknął jego drobne ciało. Kurtka przeciwdeszczowa była słabą ochroną. Wiatr raz po raz zrywał mu kaptur, aż w końcu przestał go naciągać na głowę i tak był mokry. Teraz pierwsze kroki skierował w przeciwnym kierunku niż miał w planach. Przebiegł kilka przecznic i skręcił w lewo na polną drogę. Szlak pod wpływem deszczu zamienił się w błotnistą breję, która oblepiała jego buty. Nie zwracał na to uwagi. Kiedy doszedł do celu zatrzymał się przy metalowej furtce. Mały cmentarz przywitał go ciszą, delikatnie popchnął furtkę, która zaskrzypiała. Wszedł pomiędzy groby i zatrzymał się przy jednym z nich.
Maria Dębska
ur. 1972 r. – zm. 2010 r
"Ukochana mama, żona i córka
Śpij w spokoju i czekaj na nas!"
Taki napis widniał na nagrobku. Marek spojrzał na słowa i coś go ścisnęło w gardle. Ręką zrzucił zabłąkane liście, które po wpływem deszczu przykleiły się do nagrobka. Następnie się wyprostował, szybko przeżegnał i powiedział.
– Cześć mamo, przychodzę Cię prosić o opiekę. Idę do tej szkoły – zawiesił na chwilę głos i szybko obejrzał się za ramię. Zobaczył, że nikogo nie ma i dalej kontynuował – wiem, że dzisiaj jestem na wagarach, ale obiecuję, że to pierwszy i ostatni raz! Muszę udowodnić kolegom, że się nie boję – jego głos zadźwięczał mniej pewnie – proszę Cię tylko o wsparcie, bo nie wiem, co tam zastanę! – słowa dziecięcej modlitwy płynęły w dal. Było w nich wszystko to, co może wyrazić osierocone dziecko. Strach, niepewność i bezsilność na los, który zgotowało mu okrutne życie. Postał jeszcze chwilę, nie zważając na płynący po twarzy deszcz, który teraz wymieszał się z jego łzami. Następnie znowu się przeżegnał, odwrócił się i nie oglądając się za siebie poszedł w kierunku szkoły. Teraz już się nie bał…
Jego "nieustraszone serce” straciło trochę animuszu, kiedy stanął jakieś dziesięć metrów od płotu otaczającego ceglaną fortecę. Ogromny ciemny i z zakratowanymi oknami budynek nawet podczas ładnej pogody wydawał się straszny, a co dopiero dzisiaj. Marek zawahał się przez moment, ale to była tylko chwila. Ściągnął plecak, poszperał trochę w środku i wyciągnął mały sekator, który mama używała do obcinania róż. Musiał uważać na strażnika, ale przy odrobinie szczęścia stary Wójcik grzeje teraz kości w przyczepie i ogląda film na małym telewizorze tranzystorowym. Psy wypuszczano dopiero na wieczór, a ich zagroda mieściła się blisko przyczepy, więc musi tylko uważać, by go nie zwęszyły. Zabrał ekwipunek i poszedł na tył budynku. Brzozowy lasek dawał niezłą ochronę. Próbował rozciąć metalowe ogrodzenie, co okazało się niewykonalne. Po tej porażce wpadł na lepszy pomysł, poszedł tam gdzie metalową siatkę, zastąpił betonowy mur nadszarpnięty zębem czasu. Tym razem miał więcej szczęścia. Wyrwy w płocie akurat wspaniale nadawały się do tego, by dziecko mogło się po nich świetnie wspinać. Kiedy wgramolił się na górę zobaczył, że z zejściem już nie będzie miał tak łatwo, żadnych wyrw, czy nawet wklęsłości – Trudno, to tylko trzy metry – pomyślał. Przełożył jedną i drugą nogę i przytrzymując się rękoma za koniec ścianki zawisł na moment, a następnie z impetem opadł w dół. Upadek nie należał do przyjemnych. Rymsnął na bok, aż mu dech w piersiach zaparło. Oddychał szybko jak rybka wyciągnięta z akwarium. Po jakiejś minucie doszedł do siebie na tyle, by ocenić straty. Nogi i ręce były całe jeśli nie liczyć wielkiego otarcia na przegubie dłoni w miejscu rozerwanej kurtki. Pomyślał, że to nic i od tego się nie umiera, takie rzeczy są wliczone w przygodę i już! Kiedy usiadł postanowił ocenić straty w plecaku. Kanapki to była jedna wielka miazga, bidon pękł, rozlewając wodę po torbie. Odrzucił go na bok, bo bardziej go interesowało czy działa latarka, na szczęście ta była na chodzie, ale szybka chroniąca żarówkę pękła. Co powie ojciec? Tym postanowił martwić się później. Teraz wstał i poszedł w kierunku budynku, od którego dzieliło go jakieś dwadzieścia metrów. Brzozy nadal dawały idealne schronienie i co prawda lichą, ale zawsze jakąś ochronę od deszczu. Trochę się odprężył i pomaszerował dalej. Nagle lewą stopą potknął się o coś tak mocno, że znowu o mało co się nie przewrócił. Cudem udało mu się utrzymać równowagę i psiocząc pod nosem sprawdził co to jest. Odgarnął trawę, którą obrosła ta rzecz. Chwycił kawałek drewna i wyszarpał go z objęć natury. Nadszarpnięty zębem czasu krzyż robił piorunujące wrażenie. Marek podniósł głowę i wtedy je zobaczył. Groby leżały nieregularnie. To tu, to tam, przygarnięte przez drzewa, które zdawały się je przytulać. Dzieci, których ciała znalazły tutaj ostatni spoczynek nie mogły sobie wybrać piękniejszej scenerii. Bezimienne mogiły, były świadectwem niesprawiedliwości i bestialstwa w świecie dorosłych. Uczynił znak krzyża i poszedł dalej. Teraz czekała go gorsza przeprawa…
Stanął na brzegu lasu, od szkoły dzieliło go jakieś pięć metrów. Marian który pożyczył mu linę mówił, że na dole z tyłu budynku jest kotłownia, do której można się dostać przez szyb wentylacyjny. Dorosły się nią nie przeciśnie… – ale Ty powinieneś dać radę – powiedział. Chłopiec już widział kratkę wlotu. Tak blisko, był tak blisko celu, musi mu się udać. Pobiegł tak szybko na ile mu pozwalały krótkie nogi. Dopadł ściany obejrzał się za siebie i sprawdził wlot. Przeżarty właz był przytwierdzony, dostępu do celu broniły dwie śrubki. Wyciągnął scyzoryk i modlił się, by któryś z nożyków okazał się odpowiedni. Na szczęście wkręty nie stawiały zbytniego oporu i łatwo dały się odkręcić. Delikatnie odłożył metalową płytkę na bok i poświecił latarką w głąb metalowego tunelu. Marian miał rację, on się przeciśnie, ale plecak będzie musiał pchać przed sobą. Wsunął go teraz do środka, zawahał się przez moment, a następnie wślizgnął się za plecakiem. Teraz już nie było odwrotu…
Właściwie to cieszył się, że plecak pchał przed sobą. Bał się, a bagaż był swoistą tarczą, która jak sobie dziecinnie wyobrażał miała go chronić od niebezpieczeństw. Torba posiadała jeszcze jedną niewątpliwą zaletę. Przetarła mu teren pozbywając się po drodze kurzu i pajęczyn, których właściciele umykali teraz przed światłem latarki gdzie się da. Marek wzdrygnął się, taka ilość czarnego obrzydlistwa nawet na nim robiła wrażenie, choć zawsze twierdził, że pająków się nie boi. Teraz miał trochę trudniej, droga prowadziła pod lekką górkę i metalowe śliskie ścianki były słabym oparciem dla rąk i nóg. Na szczęście ta trasa nie była długa i po kolejnym wysiłku, zobaczył następną kratkę, był na miejscu. "Śrubokrętoscyzoryk” nie mógł się przydać. Wkręty były przykręcane od wewnątrz kotłowni. Przypomniał sobie o sekatorze, który okazał się przyjacielem w unicestwieniu przeszkody. Nadszarpnięte zębem czasu łatwo zostały obcięte, przez bezlitosne urządzenie. Popchnął płytkę, która z hukiem upadła do środka i rozejrzał się po dużym pomieszczeniu. Pierwsze co zobaczył to cztery olbrzymie piece, na ścianach wisiały potężne bojlery, gdzieś w rogu stało kilka taczek. Światło dzienne wpuszczało słabe światło przez dwa małe okna. Wyłączył latarkę – może to nie Wersal – powiedział wpełzając do środka – ale w końcu jestem na miejscu – dokończył i wstał zadowolony. Teraz ruszył w kierunku ciężkich metalowych drzwi i mocno pociągnął za klamkę. Był pewny, że natrafi na opór, a tu taka niespodzianka. Drzwi lekko się otworzyły jakby czekały na gościa. Wyszedł na mały korytarz i wbiegł po kilku schodkach na górę.
– Wooow! – sam nie był pewny, że to powiedział. Wszedł do wielkiej i wysokiej auli. Jej ozdobą były gipsowe rzeźbienia i drewniane ornamenty. To wszystko mogło robić ogromne wrażenie. Domyślił się, że jest w hali głównej, gdzie przed wojną przyjmowano klientów i kontrahentów, kiedyś widział zdjęcie z tego miejsca. Jeden z nauczycieli zrobił wystawę poświęconą przędzalni i umieścił ją w gablotce szkolnej. Na archiwalnych odbitkach salę wypełniały rozłożyste palmy. Światło dzienne wpadało przez ogromne okna, którego niektóre części teraz były zabite dyktą. Ściany zdobiły wspaniałe obrazy z wizerunkiem parku przed budynkiem. Goście mogli liczyć na odpoczynek siadając na skórzanych kanapach i fotelach. Panie w pięknych liberiach, a panowie w eleganckich garniturach uśmiechali się z fotografii. Tak było kiedyś, a teraz…Sala była pusta, jakby ktoś ją wysprzątał. Zdawało się, że czeka, aż ją zapełnią meble i palmy, a ludzie siedząc na wygodnych sofach, będą poruszać ważne biznesowe tematy. Marek spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta. Nie mógł tracić więcej czasu. Lekcje kończył o czternastej, a ojciec wracał z pracy dwie godziny później. W najlepszym przypadku miał jakieś cztery i pół godziny na sprawdzenie terenu. Dlatego nie zastanawiając się już dłużej przeszedł całą salę, minął szerokie drewniane schody prowadzące na górę i udał się na lewo. Popchnął wahadłowe drewniane drzwi z wybitymi szybkami i wyszedł na długi korytarz. Latarka na razie nie była mu potrzebna. Trakt wypełniały otwarte pokoje. Pełno kartek walało się po podłodze, jakieś krzesło ze złamaną nogą zagrodziło mu drogę. Przesunął je ostrożnie i zajrzał do jednej z sal. Metalowe łóżka takie jak kiedyś były w starych szpitalach, ciężkie i niewygodne, straszyły obdrapanym wyglądem. Brudne i poprzecierane materace, były ich dopełnieniem. Wzdrygnął się i pomyślał o swoim wygodnym tapczanie. Na te prycze trudno było patrzyć, a co dopiero na nich spać. Minął kolejne pokoje, które miały podobne umeblowanie i doszedł do następnych wahadłowych wrót. Otworzyły się z piskiem i ukazały mu kolejną dużą salę. Nie była taka imponująca i wysoka jak poprzednia, ale też posiadała swój urok. Marek po przewracanych stołach i metalowych krzesłach domyślił się, że trafił do jadalni. Napis "Jemy w ciszy i spokoju” nad miejscem do wydawania posiłków upewnił go, że miał rację. Przeszedł do kolejnego pomieszczenia. W kuchni było ciemno. Zapalił latarkę i poświecił po ścianach. Białoczarne kafle, nic nie zwykłego. Ostrożnie ruszył do przodu, bo podłoga była usłana różnymi śmieciami. Przechodził nad nimi podnosząc wysoko nogi jak bocian. Kiedy udało mu się wyjść z pomieszczenia stanął przed rozwidleniem. Na wprost w dół prowadziły schody, domyślał się, że do piwnicy, a na lewo kierunek wyznaczał kolejny korytarz. Spojrzał na schody, trochę się bał, ale pomyślał sobie, że nie daruje sobie widoku niedowierzania na buziach kolegów. Już słyszał te słowa.
– Byłeś w piwnicy?! I nie bałeś się?!
Bał się, bał się jak jasna cholera! Ale musiał to zrobić, przecież ktoś musi dać dobry przykład! Zszedł schodami w dół, ale kiedy doszedł do pierwszego zakrętu, zobaczył, że jego misja niekoniecznie się zakończy powodzeniem. Strop nad schodami się zawalił. Złomiarze, którzy szukali żelastwa, uszkodzili konstrukcję wyszarpując metalowe wzmocnienia. Zły na głupi los, cofnął się w górę i skręcił w drugą z możliwości. Długi trakt zaprowadził go do zakrętu. Skręcił w prawo i pomyślał, że ma pecha. Znowu ciemna uliczka, ale kiedy poświecił latarką, zauważył mały zaułek. Kiedy w niego wszedł, zagwizdał z radości.
– Jest! Jest nadzieja – pomyślał, patrząc na otwarte drzwi do szybu windy. Nachylił się nad ciemną dziurą i poświecił dookoła. Elewator wisiał mu nad głową. Zresztą i tak był bezużyteczny bez prądu. Snop światła oświetlił dół. Nie był ekspertem, ale to była co najmniej pięciometrowa przepaść. Jednak drzwi do windy na dole wydawały się otwarte, a to dało mu kolejny dowód na to, że musi tam się dostać. Wyciągnął linę i rozejrzał się za czymś do czego mógłby ją przywiązać z prawej strony szybu był kawałek drabinki, której reszta też została pocięta na złom, ale jej góra się zachowała i do niej przyczepił sznur, zawiązując ją na podwójny supeł. Resztę olinowania przełożył przez pasek i ucho latarki, a następnie znowu owinął ją wokół skórzanej taśmy. Takie prowizoryczne zabezpieczenie i oświetlenie musiało mu wystarczyć. Sprawdził supeł jeszcze raz i powoli niczym alpinista opierając nogi o ścianę szybu, zaczął opuszczać się w dół. Ręce piekły, ale nie zważał na to, bo nagle okazało się, że ma większy problem. Pozostały kawałek drabinki się ruszał, tego nie przewidział. Musiał działać szybciej. Odbił się od ściany i wykonał dłuższy zjazd. Metalowe zabezpieczenie zachrobotało. Szybko spojrzał na otwarty właz windy, który był jego celem i pomyślał – teraz albo nigdy. Wykonał najdłuższy skok na jaki potrafił się zdobyć. Obciążony pod jego naporem kawałek metalu wyczepił się i Marek z całym impetem runął trzy metry w dół. Ostatnie co pomyślał to to, że już po nim…
Kiedy się obudził leżał na plecach. Próbował sobie przypomnieć gdzie jest. W końcu pamięć mu wróciła. Piwnica! Jest w piwnicy! Skok się udał, ale teraz miał problem i to naprawdę duży. Nikt przecież nie wiedział, że tu jest. Dlatego musiał liczyć na własne siły. Latarka na szczęście działała, widocznie ciałem ochronił ją przed zniszczeniem. Podniósł ręce przed swoją twarz, były całe. Wziął głęboki oddech i ruszył stopą najpierw prawą, a później lewą. Też nie szwankowały. Rozejrzał się wokoło
– Jak się stąd wydostanę? – myślał przejęty. – Muszę poszukać innego wyjścia! – wstał i oświetlił podłogę. Plecak zniknął. Nie miał ochoty go szukać, pewnie leżał w szybie razem z głupią drabinką, która go wpakowała w kłopoty. Trochę mu było szkoda scyzoryka, ale może jak wróci tutaj z kumplami uda mu się go odzyskać. Pokrzepiony rozwiązaniem problemu, ruszył naprzód.
– Dobra jestem na poziomie – 2. Czyli muszę znaleźć schody prowadzące do góry – analizował. Kroczył powoli długim korytarzem, którego sufit wieńczyły rury ciepłownicze. Doszedł do rozwidlenia. Sam nie wiedział dlaczego, ale instynktownie wybrał lewą stronę i pewnie ruszył przed siebie. Nie wiedział, że jego wewnętrzny głos, tym razem źle mu podpowiedział. Gdyby skręcił w prawo po dwudziestu metrach, trafiłby na klatkę schodową, która prowadziła na górę....
Jego kroki odbijały się echem po korytarzu, co dawało mu złudne wrażenie, że nie jest sam. Przeszedł jeszcze kilka metrów i stanął jak wryty na widok kilku schodków prowadzących w dół, których koniec wieńczyły podwójne drzwi. Tego nie było w planach. Owszem szukał schody, ale takie które prowadzą w górę! Jednak za późno było na odwrót, zszedł po stopniach i delikatnie popchnął drewnianą zaporę. Ostrożnie zajrzał do środka, zobaczył, że to kolejny pusty długi tunel i ruszył przed siebie. Nie wiedział, że od tej pory będzie obserwowany....
Właściwie to czuł dumę. Idąc teraz tym ciemnym traktem wiedział, że będzie miał czym się chwalić. Kiedy znajdzie wyjście, a na pewno je odnajdzie. Utrze nosa tym tchórzom! Oczywiście nigdy się nie przyzna do tego, że się bał o tym nikt, nie mógł się dowiedzieć, raczej wolał umrzeć, niż to wyjawić! Nagle światło latarki zamrugało.
- Tylko mi tego nie rób, nie teraz! - krzyknął i puknął w urządzenie. To posłusznie znowu zaświeciło, ale tylko na moment, a potem zgasło.
- Nie!.. Nie!.. Nieee! - krzyczał uderzając ręką w latarkę, raz po raz. Nic, kawałek plastiku, nie chciał współpracować. Dopadł do ściany i oparł czoło o zimny mur. Przecież to nie mogło się tak skończyć! Musi się uspokoić i pozbierać myśli. "Tylko spokój może nas uratować!". Tak zawsze żartowała jego mama, kiedy zrobił bałagan w pokoju. Teraz też zrobił bajzel, ale w swoim życiu i wszystko, co powinien zrobić to w nim posprzątać. Jego szybki oddech, powoli się uspokajał. Wsłuchał się w ciszę i nagle oderwał się od cegieł. Był pewny, że się przesłyszał, ale kiedy po omacku przeszedł jeszcze kilka metrów nabrał pewności. Ktoś śpiewał…
Marek ręką wymacał kolejny zakręt. Tam ktoś był i mógł mu pomóc. Teraz już dobrze słyszał słowa piosenki.
"Idzie zły, idzie zły
On już szczerzy swoje kły
Schowaj się w najgłębszej norze
Bo gdy Cię złapie, nawet Bóg Ci nie dopomoże”
Zawahał się, słowa piosenki nie nastrajały optymistycznie, ale nie miał innego wyjścia. Zawsze to była żywa istota, która mogła mu pomóc?! Może ma podobny problem do niego? Przekonywał sam siebie. Powoli, krok za krokiem z rękami wyciągniętymi przed sobą, przesuwał się do przodu. W końcu stanął w miejscu. Odwrócił się w lewo i wymacał drzwi, przez które najwyraźniej dobiegały słowa piosenki. Złapał za klamkę i nacisnął. Wolno wszedł do środka i wtedy latarka znowu zaczęła działać. Nie zwrócił uwagi na ten energetyczny cud. Zachłannie świecił dookoła szukając dziecka, którego głos słyszał. Nic, pomieszczenie było puste. Niewielka wąska klitka, nie wyróżniała się niczym szczególnym w rogu umieszczono metalową pryczę podobną do tych na górze, naprzeciwko stała metalowa szafa. Marek podszedł do łóżka i oczom nie mógł uwierzyć. Łańcuchy przytwierdzone do ściany robiły piorunujące wrażenie. Lecz nie to było najgorsze. Wszędzie były zaschnięte plamy krwi. Światło latarki oświetliło ścianę, na której widniały ślady drobnych rąk. Jakby ktoś bawił się, stawiając te upiorne pieczątki. Tylko zamiast tuszu używał ludzkiej "farby". Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może tak traktować dorosłego, a tu były więzione dzieci! Nagle coś usłyszał. Wiedział, że zachowuje się irracjonalnie, ale nie chciał, nie mógł się spotkać z tym kimś. Teraz już wyraźnie słyszał ciężkie kroki. Dlatego szybko otworzył szafę, przywarł do jej boku i usiadł w kucki. Serce mu biło jak oszalałe. Latarka! Zapomniałby o latarce! Szybko ją wyłączył i zapanowały ciemności.
Ktoś wszedł do pomieszczenia. Marek wstrzymał oddech, Przez małe dziurki umieszczone na dole szafy, teraz nic nie mógł zobaczyć. Chłopiec miał ochotę się rozpłakać, to było dla niego za dużo. Jednak ostatkiem sił powstrzymał się i czekał na spotkanie z przeznaczeniem. Przybysz podszedł do łóżka, jego oddech był głośny i świszczący. Chwilę postał przed metalowym barłogiem, a następnie odwrócił się i wyszedł z izolatki.
Nastolatek doznał ogromnej ulgi, ale za chwilę przyszło otrzeźwienie. Jak on ma się stąd wydostać, jak tu grasuje to coś?! Po jakimś czasie odważył się wyjść z szafy. Nogi drżały mu z nerwów, ale musiał działać. Nie mógł tu zostać chwili dłużej, nie po tym co przeżył! Po omacku podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Nic, żadnego charczącego oddechu, czy ciężkich kroków. Policzył do trzech i wyszedł na korytarz. Chciał zapalić latarkę, ale to cholerne urządzenie znowu odmówiło posłuszeństwa. Nagle jakaś zimna dłoń przykryła jego usta i usłyszał dziecięcy głos.
– Cicho! Strażnik widzi tylko zmarłych!
Po początkowej panice uznał, że dobre i to. Przynajmniej miał jeden problem z głowy. Był wdzięczny chłopcu za pomoc! Dał się poprowadzić w ciemności. Ten, który go trzymał za ramię wydawał się pewnie poruszać w tych niecodziennych warunkach. Nagle skręcili w lewo i jego przewodnik się zatrzymał.
– Schyl się – ostrzegł go towarzysz.
Wykonał polecenie i weszli do niskiego pomieszczenia.
– Zaczekaj – dostał kolejne zadanie.
Tamten podszedł do ściany, tak przynajmniej mu się wydawało, do czasu kiedy usłyszał słowa – jest ze mną!
Marek już wiedział, że nie są sami- czy macie jakieś latarki? – zapytał
Tu nastąpiła cisza, a po chwili usłyszał słowa – nie! My przebywamy tylko w ciemnościach! – odpowiedział ten, który go przyprowadził.
Marek głośno przełknął ślinę. Całe ciało mu drżało. Domyślał się, a właściwie już miał pewność, kto udzielił mu pomocy. Teraz jeden z wybawców ponownie się odezwał
– posłuchaj, co mamy Ci do powiedzenia. Wskażemy Ci drogę do wyjścia, ale pamiętaj kiedy już na niej będziesz, pospiesz się, bo na ratunek będziesz miał tylko dwie minuty. Po tym czasie zostaniesz z nami na zawsze!
– Dwie minuty?!
– Chodź nie ma czasu na pytania!
Usłyszał szczęk otwieranego zamka, ktoś go poprowadził za rękę, a następnie powiedział
– Teraz możesz zapalić latarkę, tylko się nie odwracaj!
– Żarówka posłusznie rozświetliła ścianę, przed którą stał, spuścił wzrok i zobaczył kolejny szyb wentylacyjny.
– Idź i pamiętaj tylko dwie minuty! – usłyszał na pożegnanie.
Wczołgał się jak najszybciej potrafił. Tym razem nie miał oręża w postaci torby, ale nie zważał na to. Przesuwał się do przodu, popychając latarkę przed sobą, coś mu mówiło, że przestroga była prawdziwa. Uderzył głową w metalowy sufit i nawet tego nie zauważył. Posuwał się dalej i miał wrażenie, że dostał za mało czasu. Droga była za długa, a on miał tylko dwie minuty! Dlaczego tylko tyle?! Gdzieś na końcu dostrzegł wylot tunelu.
– Udało się – pomyślał! – jestem uratowany! – wtedy coś go złapało za nogę! Odwrócił się i krzyknął przerażony. To musiał być ten stwór z celi. Miał czarne długie włosy, które wisiały mu jak strąki. Jego twarz pogryziona przez robaki, odkrywała dziąsła i zęby. Oczodoły były puste. Maszkara zaczęła go ciągnąć z powrotem. Nie mógł na to pozwolić, nie teraz kiedy jest tak blisko. Dlatego pokonał obrzydzenie i kopnął upiora najmocniej jak tylko potrafił i gdy tamten zwolnił trochę uścisk, wykorzystał to i zaczął uciekać. Dopadł do kratki wyjściowej i wtedy usłyszał słowa.
– Szybko spróbuj jeszcze raz!
– Nie uda się! Leży tu przynajmniej od dwóch minut! - ktoś odpowiedział.
Odwrócił się w kierunku potwora, który wolno przesuwał się w jego kierunku.
– Znowu spojrzał tam, skąd dochodziły go głosy i wtedy zobaczył dwóch strażaków, którzy w szybie windy próbowali kogoś ratować. Jeden na moment się odchylił i zobaczył kto jest reanimowany. Jak w zabawie, która go tu przyprowadziła, mógł napisać tylko, że w myślach.
– Kogo widzę?... Siebie!... Co robię?... Nie żyję!
I wtedy sobie coś przypomniał – "Strażnik widzi tylko zmarłych!”
– No dalej mały! Dasz radę, raz! Dwa! Trzy! Cztery! – strażak uciskał rytmicznie jego pierś.
Marek patrzył na to z przerażeniem, on nie żyje! Odwrócił się za siebie, maszkara już wyciągała po niego szpony, to był koniec! Wtedy jasne błękitne światło, oddzieliło go od strasznego przeznaczenia. Wyczuwało się w nim dobro, opiekę i siłę.
– Raz! Dwa! Trzy! Jest!.. Udało się! Słyszysz mnie chłopcze?!
Wolno otworzył oczy, wszystko go bolało. Jedną nogę, miał nienaturalnie wygiętą, była złamana. Oszołomiony popatrzył na wybawców.
– Jak masz na imię?
- Marek - wydukał z wysiłkiem
- Nic się nie martw, zaraz będzie karetka. Mieliśmy obok ćwiczenia. Dobrze, że jeden z naszych zauważył jak przeskakujesz przez ogrodzenie i zawiadomił strażnika. Znaleźliśmy Ciebie w tym szybie bez oznak życia. Miałeś szczęście, widocznie ktoś nad Tobą czuwał. Od dwóch minut cię reanimowaliśmy, kończył ci się czas, potem Twój mózg już by umarł.
Sanitariusze nieśli go na noszach do karetki. Ktoś mówił do niego uspokajające słowa. On tego nie słuchał. Kiedy mijali małe groby, umieszczone pomiędzy brzozami. Odwrócił głowę w ich stronę i cicho powiedział – dziękuję....
Pozdrawiam
2 komentarze
Pettka
SUPER
Great
Świetne
doranna2
@Great Dziękuję