ERROR [Nowy Jork, 10 dni później]

01.  

   Mówi się, że Nowy Jork to miasto, które nigdy nie śpi. Nawet w noce jak tamta, gdy temperatura powietrza sięgała poniżej zera, a zegarki już dawno wskazywały kilka minut po drugiej. To była pora, podczas której pijani studenci wracali z sobotnich imprez do swoich malutkich mieszkań, zataczając się, klnąc lub śmiejąc głośno. Chodniki zapełniali wiecznie spieszący się gdzieś ludzie, a pod ich nogami plątali się turyści pragnący zobaczyć miasto nocą. Przez ulice natomiast ciągle przejeżdżały żółte, doskonale widoczne taksówki – poniekąd symbol Nowego Jorku, i pracownicy w swoich samochodach zmierzający do domów po nocnych zmianach. Cały hałas, który tworzył się z mieszanki rozmów, krzyków, dźwięków klaksonu, warkotów silnika i przytłumionej muzyki stanowił nikogo niedziwiącą codzienność. Cisza nocna praktycznie nie istniała, gdy było prawie tak głośno jak za dnia. Oczywiście zdarzały się spokojniejsze miejsca, gdzie tylko czasem słyszało się szczekanie psa czy samotnie mknące auto, ale nie należało do nich East Village. Większa wrzawa panowała właściwie tylko w centrum Manhattanu.

   Ta noc nie różniła się prawie od innych zimowych nocy, może poza tym, że było nieco zimniej niż do tego przywykli nowojorczycy. Większość osób przemieszczała się w kurtkach lub innych grubych ubraniach, z czapkami nasuniętymi aż na uszy i szalikami owiniętymi szczelnie wokół szyi. Jedną z ulic biegł wyjątek – nieco ponad dwudziestoletni mężczyzna, ubrany jedynie w ciemne jeansy i podkoszulkę z logo pizzerii. Pociągał nosem, widocznie zmarznięty. Dłonie wcisnął w kieszenie spodni, próbując jakoś je ogrzać i powstrzymując się od zatrzymania taksówki. Już niedaleko. Czarne, mocno falowane, sięgające za żuchwę włosy targał silny wiatr, przy okazji porywając też szal jakiejś kobiecie w płaszczu. Zazwyczaj nie przyglądał się przypadkowym osobom i nigdy nie zwróciłby na to uwagi – nawet nie lubił ludzi – jednak dawno nie widział kogoś z tak wielobarwnymi włosami. Przy tej dziewczynie tęcza spokojnie mogłaby się zawstydzić. Czerwone, pomarańczowe i ciemnoróżowe kosmyki poruszane przez powiew zdawały się płonąć za nią niczym żywy ogień, a te o chłodniejszych odcieniach okalały twarz. Zerknął w tym kierunku jedynie na krótką chwilę, szybko wracając do wgapiania się we własne glany. Biegł przed siebie, byle do w miarę ciepłego mieszkania. O ile ta klitka miała prawo być tak nazywaną.
   Odetchnął głębiej, gdy wreszcie stanął na korytarzu jednej z wielu tamtejszych kamienic. Czekała go jeszcze wspinaczka po schodach, ale starał się o tym nie myśleć. Tak jak o gardle boleśnie piekącym od zimnego, szybko wdychanego powietrza. Wiedział, że powinien dbać o siebie bardziej niż inni. Doskonale to wiedział. Może i był nieśmiertelny i mógł wpłynąć na wiele rzeczy, ale wszechświat kpił czasami z niego, rozkładając w łóżku z powodu najzwyklejszego ze wszystkich chorób przeziębienia. Starał się więc do tego nie dopuszczać, by w żaden sposób nie stać się łatwiejszym celem dla organizacji. Jedynie czasami miewał chwile zwątpienia w to, dlaczego akurat on ma być jednym z tych, którzy dostali drugą szansę od losu. A może przekleństwo?
   Tak naprawdę umarł prawie trzydzieści siedem lat temu. Od tego czasu uciekał i czasami sam już naprawdę nie wiedział, czy przed Archaniołem, sobą, a może prawdą. Tylko jak mógłby się przed nią schronić, gdy codziennie w lustrze widział tego samego, przerażonego dwudziestojednolatka i jedyną na jego ciele bliznę? Mieściła się ona pomiędzy piątym a szóstym żebrem, prawie na środku klatki piersiowej – stworzona przez kulę, którą wystrzelił zwykły, spanikowany złodziej w kierunku otwieranych przez niego drzwi. Wtedy też wrócił zbyt wcześnie z pracy, wtedy też go zwolnili.
   Przełknął ślinę i odgonił niepotrzebne myśli, które jak na złość męczyły go codziennie, gdy tylko znajdował chwilę wytchnienia. Przeszukał kieszenie i wyciągnął klucz. Wiedział, że drzwi dałoby się wyłamać jednym kopnięciem, ale i tak wolał je zamykać, chyba z przyzwyczajenia. Przekręcił klucz w zamku.
   Nagle zachwiał się i skrzywił, przekręcając gałkę. Prawie runął jak długi do środka, ratując się w ostatniej chwili postawieniem kroku. Zamrugał, jakby to miało pomóc. Niestety nie zapowiadało się, aby niespodziewany atak silnego bólu oraz zawrotów głowy miał zamiar ustąpić choćby na moment. Nie trudził się już nawet z rozbieraniem. Zamknął drzwi, po czym po kilku stąpnięciach opadł na kanapę. Przeklinał siebie za to, że przed wyjściem do pracy zachciało mu się ją złożyć. Przez ostatnie kilkanaście dni niezmiennie witała go posłana dziurawym prześcieradłem, ze zwiniętą w kłębek kołdrą gdzieś pośrodku i poduszką z odbitym kształtem głowy tuż obok. W tamtej chwili nie obchodziło go nic więcej – marzył tylko, by zasnąć i żeby to pulsowanie wreszcie ustało. Zamknął oczy, jęcząc przy tym cicho z bólu. Omdlał, nagle kompletnie wyczerpany i wyzuty z energii, wypuszczając powietrze ze świstem.

~*~

   Obudził się, dopiero gdy usłyszał trzask rozbijającego się na podłodze szkła. Po silnym, znajomym zapachu rozpoznał, że był to słoik z jego ulubionymi czarnymi oliwkami. Stał wcześniej na blacie obok zagłówka, więc nic nie miało prawa go zrzucić, a przecież sam nie dał rady spaść. Jednak Markus tylko mruknął coś niewyraźnie, zbyt zmęczony, by się tym przejąć. Przewrócił się na drugi bok z zamiarem kontynuowania spania na niewygodnej kanapie.
   Wtedy nagle doszło do niego, że coś nim zatrzęsło. Otworzył gwałtownie oczy i szybko zdał sobie sprawę, że to nie on, a całe mieszkanie drżało. Z nielicznych półek spadały kolejne przedmioty. Szybko zerwał się na równe nogi, od razu sycząc przez zęby. Ból głowy ani trochę nie zmalał. Mógł wręcz przysiąc, że tylko się nasilił. To już drugi raz w ostatnim czasie, gdy czuł się gorzej niż konający, ale tym razem zdecydowanie musiał odwiedzić Oliviera i to jeszcze tego dnia.
   Gdy po chwili wstrząsy ustąpiły, usiadł z powrotem, nagle tracąc całą adrenalinę, która pozwalała mu ustać. Przetarł zmęczoną twarz, mamrocząc ciche przekleństwa pod nosem. Coś ewidentnie było nie tak. Nawet pomijając dręczący ból, to już trzecie takie trzęsienie w tym tygodniu i nikt nie potrafił wyjaśnić ich przyczyny ani pochodzenia. Pojawiały się bez zapowiedzi i znikały równie nagle. Na początku myślał, że są to drżenia, podczas których powstają Błędy – takie jak on. Nie licząc własnego, nigdy nie miał okazji być przy żadnym, ale z tego zaś niewiele pamiętał. A już na pewno nie nic poza hukiem wystrzału z broni. Jednak trzy Błędy narodzone ponownie w tak krótkim czasie i to jeszcze w jednym miejscu wydawały się mu niemożliwe. A raczej nie tylko wydawały – to po prostu, według całej zdobytej wiedzy, było awykonalne.
   Niechętnie doczłapał się do swojej malutkiej łazienki, gdzie mieściła się tylko toaleta i prysznic. Zlew był przecież w kuchniopodobnym pomieszczeniu, a właściwie aneksie oddzielonym od reszty pokoju półścianką. Nie potrzebował kolejnego. Krok w tę czy tamtą stronę nie robił żadnej różnicy, w końcu całe jego mieszkanie mogłoby się zmieścić w czyimś salonie. Tego dnia nie miał nawet ochoty na umycie włosów, a tym bardziej całego ciała, więc przepłukał twarz, by całkowicie się rozbudzić i uznał to za wystarczające. Następnie przebrał przepoconą koszulkę z logo swojej byłej pracy na jakąkolwiek inną i nałożył na nią jeszcze grubą bluzę, nie chcąc powtórzyć błędu z poprzedniego dnia. Samo bycie Błędem matki natury mu wystarczało.
   Po jakimś czasie opuścił mieszkanie, zamykając za sobą drzwi. Szybkim krokiem zszedł po schodach na sam dół budynku. Po drodze minął sąsiadkę z naprzeciwka i mruknął jej niewyraźnie "Dzień dobry, pani Bergson”. Ta popatrzyła na niego nieco dziwnie, jakby nie poznając, ale postanowił to zignorować. To tylko staruszka, która z niewiadomych powodów osiedliła się w miejscu pełnym młodzieży i studentów. Mieszkała tam jeszcze długo przed tym, jak on się wprowadził i pomimo swojej nieśmiertelności podejrzewał, że będzie jeszcze długo po nim. Czasami zastanawiał się, skąd się tam wzięła, ale chyba nigdy nie uda mu się dowiedzieć. Wymieniał z nią tylko wymuszone grzeczności.
   Wychodząc z kamienicy, miał nadzieję, że Olivier rozumiał, co się obecnie działo. I że znajdzie u niego jakieś tabletki przeciwbólowe, bo przeszukał rano swoją mini apteczkę dosłownie setki razy, ale znalazł tam tylko plastry oraz bandaże. Zero aspiryny czy jakichkolwiek innych leków. Nawet nożyczek do owych opatrunków nie było. Na jego nieszczęście Olivier mieszkał prawie godzinę drogi spacerem od niego, a skończyły mu się i pieniądze na karcie od metra, i oszczędności. Już nawet nie próbował myśleć, za co zje w tym tygodniu. Prawdopodobnie zostanie zmuszony do poproszenia o pomoc przyjaciela, ale nad tym zamierzał zastanowić się później, gdy wyczerpie zapasy z lodówki. Ostatni słoik oliwek mógł już spisać na straty.
   Szedł chodnikiem szybkim, równomiernym krokiem, starając się zgrabnie wymijać innych przechodniów. W takich momentach naprawdę cieszył się, że dzięki zdolnościom, jakich nauczył go x0, był w stanie w każdej chwili zmienić swój wygląd. Wysoki na sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów chłopak z ciemnoszarymi oczami, czarnymi, długimi, obecnie przetłuszczonymi włosami i lekkim garbem na nosie mógłby uchodzić za przystojniejszą, młodszą wersję Snape'a. Szczególnie ubrany cały na czarno, brakowało mu tylko powiewającej za nim szaty. Na szczęście tylko on i inne Błędy widziały go tak, jak nieustannie wyglądał od chwili swojej śmierci. Nawet jego włosy od tamtego momentu nie urosły ani o milimetr, a żadne nożyczki nie były wstanie ich skrócić. Dla pozostałych osób był tylko szarookim szatynem o przeciętnym wzroście – Markusem Carterem. Już od dawna nawet sam nie uważał się za Michaela Croswella. Tożsamości, które musiał sobie nadawać, pozostawały z nim na zawsze, przysłaniając to, kim był kiedyś.
   Zanim przerwał swoje dołujące przemyślenia, ktoś inny zrobił to skuteczniej. Wpadł na niego z wielkim impetem, prawdopodobnie wcześniej biegnąc. Markusowi niewiele brakowało, aby się przewrócić – głównie przez uciążliwy, nieustępujący ból głowy. Poza tym powoli powracały też zawroty. Zerknął w dół, gdzie z bruku podnosiła się młoda kobieta. Była zapewne rok, a może dwa lata młodsza od niego. Cóż, przynajmniej w teorii. Przyglądnął się jej bliżej, próbując odgadnąć, czym sobie zasłużył na uderzenie i gdzie się tak spieszyła. W końcu rozpoznał w niej ognistorudą dziewczynę, którą czasami widywał w pobliżu kamienicy. Nigdy nie przyglądał się jakoś specjalnie ludziom, ale ją udało mu się skojarzyć. Może to te włosy tak przyciągały uwagę? Chociaż po dziewczynie-tęczy, spotkanej ubiegłej nocy, ten kolor nie powinien wydawać się szczególnie niezwykłym. Ruda strzepnęła niewidzialny brud ze swoich jasnych jeansów, a mężczyzna zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem.
   – Uważaj, rudzielcu – warknął zdenerwowany.
   Dziewczyna zesztywniała, jakby przestraszona. Była widocznie spięta. Zapewne zbliżenie trzeciego stopnia z nieznanym chłopakiem, który do tego najwyraźniej oczekiwał jakichś przeprosin, okazało się dla niej dość krępującym. Tkwiła tak kilka sekund, by potem, jakby reflektując się, rozluźnić postawę. Na jej twarzy zagościł złośliwy, pewny uśmieszek.
   – I vice versa. – Prychnęła i wyminęła go zręcznie, mamrocząc przy okazji coś o głupim, niewychowanym metalu.
   Zmarszczył brwi, ale postanowił zignorować całą sprawę tak, jak to zwykle robił. Przecież nie wyglądała jak jakaś modelka prosto z billboardów, żeby dłużej się nią przejmował. Chociaż wtedy zapewne też by tego nie zrobił.

~*~

   Spacer do mieszkania Oliviera, o ile tak to można nazwać, zajął Markusowi zdecydowanie dłużej niż zwykle. Dopiero po godzinie i kilkunastu minutach stał przed drzwiami wejściowymi budynku gdzieś w West Village, wspominając po raz ostatni, jak to w drodze potknął się przynajmniej cztery razy i omal nie wszedł w latarnię, zaspany i wykończony bólem. Do tej pory dzień był kiepski, a i zapowiadało się, że jego dalsza część nie poprawi się ani trochę.
   Zanim zdążył cokolwiek zrobić, w drzwiach pojawił się mężczyzna. Zapewne wypatrzył go przez okno, bo nie zapowiadał mu wcześniej, że się zjawi. Jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało, robili to listownie, zostawiając wiadomość w umówionym miejscu, które sprawdzali każdego dnia. Nieposiadanie telefonów ma jednak swoje spore minusy, a ograniczony kontakt to jeden z nich.
   Pierwszą rzeczą, która przychodziła mu na myśl na temat przyjaciela, był jego pogodny, szeroki uśmiech, wręcz przyklejony na stałe do twarzy. Natomiast następnie w głowie pojawiała się burza niesfornych, żyjących własnym życiem loczków i ta tajemnicza iskierka szczęścia w błękitnych oczach. Jednak tego dnia było zupełnie inaczej. Olivier wyglądał na kompletnie zmęczonego i zmarnowanego. Gestem ręki zaprosił Markusa do środka, więc ten, nadal zdziwiony burzącym jego światopogląd widokiem, poszedł za nim i już po chwili wspólnie wdrapywali się na drugie piętro.
Bał się nawet odezwać, powiedzieć zwykłego "Cześć”. Zdecydowanie nie przywykł do tej depresyjnej wersji blondyna. To on zawsze zaczynał ich rozmowy, to on był tym żywym i towarzyskim w ich jednak dość krótkiej przyjaźni, a jego przeszłość nie wyglądała przecież ani trochę lepiej od tej Markusa. Nieprzyjemna cisza ciągnęła się wręcz w nieskończoność, a przerwał ją jedynie odgłos otwierania drzwi od mieszkania i przekręcania klucza w zamku.
   – Siadaj – odezwał się w końcu Olivier, za co był mu naprawdę wdzięczny.
   Zajął posłusznie miejsce na trzyosobowej sofie w niedużym, aczkolwiek zdecydowanie większym od tego jego, przytulnym saloniku, czekając, aż właściciel mieszkania wróci z kuchni. Ile razy by tu nie był, to naprawdę uwielbiał obserwować otaczające go wnętrze. Niby każdy pokój został pokryty tą samą, beżową wykładziną, a ściany pomalowane na kompletnie niepasujące do niczego kolory, ale to wcale nie to nadawało mieszkaniu klimatu i sprawiało, że aż chce się w nim spędzać czas. Każdy mebel, każda dekoracja, każdy najmniejszy szpargał czy jakikolwiek inny element wystroju pochodziły z miejsc rozrzuconych po całym globie i były pamiątkami z przeciągu jakichś sześćdziesięciu dziewięciu lat, przez które Olivier nie żył.
   Tuż przed Markusem, na niskim stoliku z jasnego drewna z prawdopodobnie ręcznie rzeźbionymi wzorami, postawiono kubek czarnej herbaty z pływającym w środku cienkim plastrem cytryny. Para unosiła się, tworząc delikatne smugi.
   – Chyba wiesz, po co tu jestem, co? – zapytał Markus, chociaż dobrze znał odpowiedź. Olivier zawsze wiedział. – Co się, do jasnej cholery, dzieje? W Nowym Jorku, z nami, być może też z innym Błędami? – mówił coraz szybciej.
   – Spokojnie, Czarny, spokojnie. – Wypuścił z siebie powietrze. – Tak naprawdę... Tak naprawdę nie mam pojęcia, co się dzieje. To nie przypomina niczego, z czym do tej pory miałem do czynienia. Może i jestem jednym z pierwszych Błędów, ale nie pierwszym i naprawdę już nie wiem. – Przetarł twarz dłońmi, jego głos drżał. W tamtej chwili przypominał przestraszone dziecko. – Spotkałem się z wieloma anomaliami, ale nigdy nie mąciły one w naszych zdolnościach ani nie przysparzały tego potwornego bólu głowy. Nigdy też nie atakowały jednego miejsca tak często. – Zamilkł nagle, po czym uderzył pięścią w stół z całej pozostałej mu po nieprzespanej nocy siły. Zaklął głośno, a Markus aż się wzdrygnął. Miał zamiar coś powiedzieć, jednak blondyn postanowił kontynuować. – Jestem Błędem całe sześćdziesiąt dziewięć lat i wciąż nie wiem nawet, co powoduje anomalie i czy są jakkolwiek z nami powiązane. – Opadł na fotel wyczerpany, zaciskając mocno szczękę.
   – Hej, Oli, to przecież nie jest twoja wina. – Mężczyzna zsunął się z sofy i chwiejne ukucnął obok przyjaciela. Po chwili jednak klęknął, czując, że inaczej nie utrzyma równowagi. – Nie przejmuj się. Coś przecież wymyślisz... Razem wymyślimy. Od czegoś mnie masz, prawda, stary? – Uśmiechnął się pokrzepiająco, co w jego przypadku było dość niecodziennym, ale przez to jeszcze bardziej pomocnym zachowaniem.
   Olivier westchnął cicho, rozluźniając mięśnie. Zamknął oczy, starając się zebrać myśli. Poza głuchą ciszą mógł usłyszeć tylko szmer mężczyzny wracającego do swojej poprzedniej pozycji, a potem ciche siorbanie jeszcze gorącego napoju. Normalnie, gdy bolała go głowa, każdy najmniejszy dźwięk wydawał mu się niesamowicie irytujący, jednak wtedy pomogły mu się skupić. Dzięki nim wiedział, że ma na kim polegać i że ten ktoś polegał na nim. Czekał i pozwalał mu po prostu myśleć.
   – Słuchaj, Czarny – zaczął nagle, otwierając oczy i przybierając poważną minę. – Jest jedna osoba, która być może będzie w stanie wyjaśnić, co dzieje się z nami i o co chodzi z tym wszystkim. Teraz, gdy z0 się pojawił, Archanioł będzie bardziej aktywny, ale to nasza jedyna szansa. Nie wiemy, jak szybko nas wyłapią, gdy nie możemy się nawet ukrywać ze szwankującym kamuflażem.
   – Ty chyba nie chcesz... – zdziwił się, ale spojrzenie Oliviera wyjaśniało wszystko. – Chyba oszalałeś! Nikt nie spotyka go więcej niż raz, właśnie dlatego jeszcze żyjemy i Archanioł nas wszystkich nie wyłapał.
   – Nikt spoza pokolenia X tego nie zrobił, to prawda. Ale pragnę ci przypomnieć, że ja i on byliśmy w latach czterdziestych i pięćdziesiątych bardzo dobrymi przyjaciółmi. – Uśmiechnął się cwanie, a Markus mógł znowu zauważyć typowe dla niego iskierki szczęścia w oczach.
   – To było w latach, gdy mnie na świecie jeszcze nie było! Czy ty naprawdę sądzisz, że pamiętasz na tyle, by go znaleźć? – Gdyby nie ból głowy, zdecydowanie nie siedziałby wtedy w jednym miejscu, mówiąc całkiem cichym, jedynie trochę nerwowym tonem, jednak wtedy nie miał innych opcji. Krzyk mógłby wiązać się z jego zgonem, a przynajmniej tak się wtedy czuł.
   – Nie no... Nie mam z nim kontaktu od sześćdziesiątego pierwszego. Miałeś już trzy lata.
   – Jakby to cokolwiek zmieniało.
   – Nie będę się z tobą kłócić, gdy boli mnie głowa, więc zamknij się i mnie posłuchaj – powiedział, udając groźny ton głosu. Gdy jednak zauważył brak sprzeciwu, uśmiechnął się przyjaźnie i wstał z fotela nieco chwiejnie, aczkolwiek znacznie stabilniej niż by wcześniej przypuszczał. Podrapał się po głowie pokrytej plączącymi się między palcami loczkami, po czym uważnie rozglądnął się po pomieszczeniu, mrużąc przy tym oczy. Wyraźnie czegoś szukał. – To powinno... Hmm... A może pod łóżkiem? – mamrotał do siebie.
   W końcu przeszedł do sypialni, skąd wrócił z dość sporym, zakurzonym, kartonowym pudłem. Na wierzchu czarnym markerem napisano "Pamiątki z college'u”, chociaż oczywiście Olivier nigdy w college'u nie był i zapewne w środku znajdowało się coś zupełnie innego. Postawił karton na stoliku przed przyjacielem, a następnie sprawnie przeciął zabezpieczającą ją taśmę i otworzył wieko lekko drżącymi dłońmi. Markus nie miał pojęcia, co tak właściwie może tam zobaczyć. W tamtym momencie uświadomił sobie, ile tak naprawdę wiedział o blondynie.
   – To jedyne wspomnienia, których się nie pozbyłem – oznajmił w końcu, ciągle wpatrując się w zawartość. Spośród kilkudziesięciu mniej lub bardziej znajomych przedmiotów wyciągnął jedną pożółkłą fotografię. – To nasze ostatnie zdjęcie razem, z maja sześćdziesiątego pierwszego. To ja, Feliks, Meredith i Juliette. Następnego dnia... – urwał i przełknął głośno ślinę. – N-następnego dnia Julie zginęła. Wtedy pierwszy raz zetknęliśmy się z Archaniołem i postanowiliśmy rozejść. Mercia i Feliks przyjęli jakieś tożsamości, a ja... Ja na zawsze pozostałem Olivierem Bremerem. Zmieniałem swój wygląd, podróżowałem dużo, bojąc się stać w miejscu, jednak zawsze trwałem przy własnym imieniu i nazwisku. Chyba wciąż mam tę głupią, naiwną nadzieję, że dzięki temu pewnego dnia któreś z nich mnie odnajdzie i że znów będzie tak jak kiedyś w beztroskich latach młodości. – Westchnął, a jego głos brzmiał, jakby powstrzymywał łzy.
   – Oli... – Położył dłoń na jego ramieniu.
   – Nie, nie! To nic, minęło pół wieku. Daję sobie radę, przecież sam wiesz. Znasz mnie. – Rozchmurzył się, chociaż może nieco sztucznie. – Ale teraz musimy rozgrzebać te wspomnienia i to ja muszę odnaleźć Feliksa. Coś czuję, że bez niego niedługo będzie po nas, bracie.
   – Poczekaj... Czy ja dobrze rozumiem, że my, tylko nasza dwójka, ma według ciebie znaleźć prawdopodobnie najbardziej nieuchwytną osobę na świecie? Chyba jesteś bardziej chory, niż sądziliśmy.
   – Tak właściwie w Nowym Jorku są trzy Błędy. – Uśmiechnął się cwanie, wiedząc, że tą informacją może zmienić nastawienie Czarnego. – I jeden z nich widział x0 jakieś kilkanaście dni temu.
   – Od kiedy masz kontakt z z0?! – Wstał gwałtownie, czego od razu pożałował. Na całe szczęście ból głowy powoli samoistnie zdawał się odpuszczać, zamieniając się w denerwujące pulsowanie.
   – I ty jeszcze wątpisz w moje umiejętności? Zbieraj się – powiedział, wynosząc dwa puste kubki po herbacie, która nie wiadomo kiedy zniknęła. Zamknął jeszcze skrzynkę, zaraz po tym dołączając do Markusa przy drzwiach.

~*~

1 komentarz

 
  • Użytkownik AuRoRa

    Czyta się z ciekawością do samego końca. Masz pomysły i te wszystkie szczegóły, świetne :)

    21 lis 2018

  • Użytkownik Sileth

    @AuRoRa dziękuję bardzo za opinię! <3

    21 lis 2018