ERROR 01 [stara wersja]

Nowy Jork to miasto, które nigdy nie śpi i to nawet wtedy, gdy temperatura powietrza sięga prawie zera i jest już grubo po pierwszej w nocy. Pijani studenci wracają z sobotnich imprez do swoich malutkich mieszkań, zataczając się lub śmiejąc głośno. Nawet przez ulice ciągle przejeżdżają pędzące taksówki, pracownicy wracający do domów, turyści chcący zobaczyć miasto nocą. Cały hałas, który tworzył się z mieszanki głosów, krzyków, warkotów silnika, klaksonów i przytłumionej muzyki jest tutaj nikogo niedziwiącą codziennością. Właściwie to nie można chyba mówić o czymś takim jak cisza nocna, gdy jest prawie tak głośno, jak za dnia. Oczywiście są spokojniejsze miejsca, ale na pewno nie jest to East Village.

~*~

Nowy Jork, 10 dni później

     Ta noc nie różniła się zupełnie od innych, może tylko było nieco zimniej niż zwykle i większość ludzi przemieszczała się w grubych ubraniach lub kurtkach. I tak, większość. Jedną z ulic East Village biegł nieco ponad dwudziestoletni mężczyzna, jedynie w ciemnych jeansach i podkoszulce z logo pizzerii. Pociągał nosem i widocznie marzł, ale nie próbował nawet złapać jakiejś taksówki. Czarne, mocno falowane i sięgające za żuchwę włosy targał silny wiatr, przy okazji porywając też szalik jakiejś kobiecie w płaszczu.
     Normalnie nigdy by nie zwrócił uwagi na taką sprawę, on nawet nie lubił ludzi, ale jeszcze nigdy nie widział tak ognistorudej osoby. Patrzył w tym kierunku jedynie kilka sekund, szybko wracając do wgapiania się we własne glany i biegnięcia przed siebie, byle do w miarę ciepłego mieszkania. O ile tę klitkę można było tak nazywać.
     Odetchnął głębiej, dopiero stojąc na korytarzu jednej z wielu tutejszych kamienic. Ignorował zupełnie piekące go od zimnego i szybko wdychanego powietrza gardło. Wiedział, że powinien o siebie dbać bardziej niż inni, doskonale to wiedział. Tylko czasami miał chwile zwątpienia w to, dlaczego to on akurat ma być jednym z tych, którzy dostali drugą szansę od losu.
     Tak naprawdę umarł i to już prawie trzydzieści siedem lat temu. Od tego czasu ucieka i czasami sam już naprawdę nie wie, czy przed Archaniołem, sobą, a może prawdą. Tylko jakby mógł się przed nią schronić, gdy codziennie w lustrze widział tego samego, przerażonego dwudziestojednolatka i jedyną na jego ciele bliznę. Mieściła się ona pomiędzy piątym a szóstym żebrem prawie na środku klatki piersiowej. Stworzyła ją kula, wystrzelona w jego kierunku przez zwykłego, spanikowanego złodzieja. Wtedy też wrócił zbyt wcześnie z pracy, wtedy też go zwolnili.
     Przełknął ślinę i odgonił niepotrzebne myśli, które jak na złość męczyły go codziennie, gdy tylko znajdował chwilę wytchnienia. Przeszukał kieszenie i wyciągnął klucz. Wiedział, że drzwi dałoby się wyłamać jednym kopnięciem, ale i tak wolał je zamykać, chyba z przyzwyczajenia. Przekręcił klucz w zamku.
     Nagle zachwiał się i skrzywił, przekręcając gałkę. Prawie runął jak długi do środka, ratując się w ostatniej chwili postawieniem kroku. Zamrugał, jakby to miało pomóc, ale silny ból głowy i zawroty nie miały zamiaru ustąpić. Nie trudził się już nawet rozbieraniem, tylko zamknął drzwi i opadł na nierozłożoną kanapę. W tamtej chwili nie obchodziło go nic, chciał tylko zasnąć i żeby to pulsowanie wreszcie ustało. Zamknął oczy, jęcząc przy tym cicho z bólu i wypuścił z siebie powietrze ze świstem.

~*~

     Obudził się, dopiero gdy usłyszał trzask spadającego słoika z jego ulubionymi czarnymi oliwkami. Mruknął coś niewyraźnie i przewrócił się na drugi bok, chcąc kontynuować spanie na niewygodnej kanapie. Ale wtedy nagle coś nim zatrzęsło. Otworzył gwałtownie oczy i zorientował się, że to nie nim a całym mieszkaniem coś trzęsło. Szybko stanął na równe nogi i zasyczał przez zęby, czując, że ból głowy ani trochę nie zmalał. Zdecydowanie musiał dziś odwiedzić Oliviera.
     Gdy po chwili wszystko ustąpiło, usiadł z powrotem i przetarł twarz, mamrocząc przekleństwa pod nosem. Coś ewidentnie było nie tak, to już trzecie takie trzęsienie w tym tygodniu i nikt nie potrafi wytłumaczyć, skąd się one wzięły. Na początku myślał, że są to może drżenia, bo nigdy przy takim nie był, ale trzy Błędy zmarłe w tak krótkim czasie i to w jednym miejscu wydawały się niemożliwe.
     Niechętnie doczłapał się do swojej malutkiej łazienki, gdzie mieściła się tylko toaleta i prysznic. Nie miał nawet ochoty na umycie włosów, a tym bardziej całego ciała, więc przepłukał twarz, by całkowicie się rozbudzić i uznał to za wystarczające. Następnie przebrał przepoconą koszulkę z logo swojej byłej pracy na jakąkolwiek inną i ubrał jeszcze grubą bluzę, nie chcąc powtórzyć wczorajszego błędu.
     Wyszedł z mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Szybko zbiegł na dół po schodach. Po drodze minął sąsiadkę z góry i mruknął jej ciche "Dzień dobry, pani Bergs”. Ta popatrzyła na niego nieco dziwne, jakby nie poznając, ale zignorował to zupełnie. Czasami zastanawiał się, co starsza babka robi w miejscu pełnym młodzieży i studentów, ale chyba nigdy nie uda mu się tego dowiedzieć. Wymieniał z nią tylko sztuczne powitania.
     Wychodząc z kamienicy, miał nadzieję, że Olivier rozumiał, co się obecnie działo. I że znajdzie u niego jakieś tabletki przeciwbólowe, bo przeszukał swoją mini apteczkę dosłownie setki razy i znalazł tam tylko plastry i bandaże. Zero aspiryny czy jakichkolwiek innych leków. A na jego nieszczęście Olivier mieszkał prawie godzinę drogi spacerem od niego, a skończyły mu się i pieniądze na karcie od metra, i oszczędności. Już nawet nie próbował myśleć, za co zje w tym tygodniu.
     Szedł chodnikiem szybkim, równomiernym krokiem, starając się zgrabnie wymijać innych przechodniów. W takich momentach naprawdę cieszył się, że dzięki zdolnościom, jakich nauczył go x0 jest w stanie zmienić swój wygląd. Jednak wysoki na sto dziewięćdziesiąt jeden centymetrów chłopak z ciemnoszarymi oczami, czarnymi, długimi, obecnie przetłuszczonymi włosami i lekkim garbem na nosie mógłby uchodzić za przystojniejszą, młodszą wersję Snape'a. Szczególnie ubrany cały na czarno. Ale tylko on i inne Błędy widziały go tak, jak wyglądał od chwili swojej śmierci. Dla pozostałych osób był tylko szarookim szatynem o przeciętnym wzroście, Markusem Carterem. Już od dawna nawet sam nie uważał się za Michaela Croswella. Tożsamości, które musiał sobie nadawać, pozostawały z nim na zawsze, przysłaniając to, kim był kiedyś.
     Zanim przerwał swoje dołujące przemyślenia, ktoś inny zrobił to skuteczniej, z wielkim impetem wpadając na niego. Nie przewrócił się, ale był tego bliski, szczególnie z tym uciążliwym bólem głowy i powoli nawracającymi zawrotami. Zerknął na dół, gdzie z bruku wstawała młoda kobieta, może rok, a może dwa lata młodsza od niego. No, przynajmniej w teorii. Po bliższym przyglądnięciu się jej rozpoznał w niej ognistorudą dziewczynę z wcześniej. Tę, która zgubiła szalik. Ruda strzepała niewidzialny brud ze swoich jasnych jeansów, a on zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem.
     – Uważaj, rudzielcu – warknął.
     Dziewczyna jakby na chwilę zesztywniała i rzuciła w jego stronę zdziwione spojrzenie. Była widocznie spięta. Dopiero po chwili, jakby reflektując się, rozluźniła się, a na jej twarzy zagościł złośliwy uśmieszek.
     – I vice versa. – Prychnęła i wyminęła go zręcznie, mamrocząc przy okazji coś o głupim metalu.
     Zmarszczył brwi, ale postanowił zignorować całą sprawę tak, jak to zwykle robił.

~*~

     Spacer do mieszkania Oliviera, o ile tak to można nazwać, zajął Markusowi zdecydowanie dłużej niż zwykle. Po dopiero godzinie i kilkunastu minutach stał przed drzwiami wejściowymi budynku gdzieś w West Village, wspominając po raz ostatni, jak to w drodze prawie upadł przynajmniej cztery razy i omal nie wszedł w latarnię. Dzisiejszy dzień był kiepski, a i zapowiadał się na nie lepszy.
     Zanim zdążył cokolwiek zrobić, w drzwiach pojawił się mężczyzna. Zazwyczaj widział go z pogodnym uśmiechem, wręcz przyklejonym na stałe do twarzy, burzą niesfornych loczków i tą tajemniczą iskierką szczęścia w niebieskich oczach, ale tego dnia było zupełnie inaczej. Olivier wyglądał na kompletnie zmęczonego i zmarnowanego. Gestem ręki zaprosił Markusa do środka, więc ten nadal zdziwiony poszedł za nim i już po chwili wspólnie wdrapywali się na drugie piętro.
     Bał się nawet odezwać, powiedzieć zwykłego “Cześć”. To blondyn zawsze zaczynał ich rozmowy, to on był tym żywym w ich przyjaźni, a jego przeszłość nie wyglądała przecież ani trochę lepiej od tej Markusa. Nieprzyjemna cisza ciągnęła się wręcz w nieskończoność, a przerwał ją jedynie odgłos otwierania drzwi od mieszkania i przekręcania klucza w zamku.
     – Siadaj – odezwał się w końcu Olivier, za co był mu naprawdę wdzięczny.
     Zajął posłusznie miejsce na trzyosobowej sofie w małym, przytulnym saloniku, czekając, aż właściciel mieszkania wróci z kuchni. Ile razy by tu nie był, to naprawdę uwielbiał obserwować to wnętrze. Niby każdy pokój pokryty był tą samą, beżową wykładziną, a ściany malowane na kompletnie niepasujące do niczego kolory, ale to nie to nadawało klimatu. Każdy mebel, który się tu znajdował, prawdopodobnie został przywieziony z innej części świata, a były to rzeczy z przeciągu jakichś sześćdziesięciu dziewięciu lat, przez które Olivier nie żył.
     Tuż przed nim, na niskim stoliku pokrytym szkłem, postawiono kubek czarnej herbaty. Para unosiła się, tworząc delikatne smugi.
     – Chyba wiesz, po co tu jestem, co? – zapytał Markus, dobrze znając odpowiedź. – Co się dzieje? W Nowym Jorku, z nami, innym Błędami? – Mówił coraz szybciej.
     – Spokojnie, Czarny, spokojnie. – Wypuścił z siebie powietrze. – Nie wiem, co się dokładnie dzieje. Może i jestem jednym z pierwszych Błędów, ale nie pierwszym i naprawdę już nie mam pojęcia. – Przetarł twarz dłońmi, jego głos drżał. – W każdym razie coś jest nie tak z naszymi zdolnościami, dzisiaj kamuflaż kompletnie nie działał i... Ciebie też boli tak głowa?
     Przytaknął cicho, a przez myśli przeleciało mu wspomnienie pani Bergs. Nie poznała go, nic dziwnego. I ta Ruda, co nazwała go metalem. Teraz to wydawało się logiczne.
     – Słuchaj, stary – zaczął nagle, przybierając poważną minę. – Jest jedna osoba, która będzie w stanie wyjaśnić nam, co dzieje się z nami i o co chodzi w tych trzęsieniach. Teraz gdy z0 się pojawił, Archanioł będzie bardziej aktywny, ale to nasza jedyna szansa. Nie wiemy, jak szybko nas wyłapią, gdy nie możemy się nawet ukrywać.
     – Ty chyba nie chcesz... – Zdziwił się, ale spojrzenie Oliviera mówiło mu wszystko. – Jesteś szalony! Nikt nie spotyka go więcej niż raz.
     – Czarny, Czarny... Nikt spoza pokolenia X tego nie zrobił. Ja i on byliśmy w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dobrymi przyjaciółmi. – Uśmiechnął się cwanie, a Markus mógł znowu zauważyć typowe dla niego iskierki szczęścia w oczach.
     – To było w latach, gdy mnie na świecie jeszcze nie było! Sądzisz, że pamiętasz na tyle, by go znaleźć?! – Niemal krzyczał, nie dowierzając w głupotę tego pomysłu.
     – Nie no... Nie mam z nim kontaktu od ’61. Miałeś już trzy lata.
     – Jakby to cokolwiek zmieniało...
     – Nie będę się z tobą kłócić, gdy boli mnie głowa, więc zamknij się i mnie posłuchaj – powiedział, udając groźny ton głosu. Gdy zauważył jednak brak sprzeciwu, uśmiechnął się przyjaźnie i wstał z sofy. Podrapał się po głowie pokrytej burzą loczków i rozglądnął po pomieszczeniu, widocznie czegoś szukając. – To powinno... Hmm... A może pod łóżkiem? – mamrotał do siebie.  
     W końcu pobiegł do sypialni, skąd wrócił z mieszczącą się mu na dwóch dłoniach, drewnianą skrzynką. Postawił ją na stole, a z szyi ściągnął skórzany rzemyk, na którym zawsze wisiał drobny, złoty kluczyk i mały kompas. Tak właściwie Markus nigdy nie dowiedział się, dlaczego Olivier je nosił. Wielu rzeczy o nim nie wiedział. Po chwili usłyszał cichy zgrzyt, a wieko skrzynki zostało uniesione. Blondyn dmuchnął, sprawiając, że mnóstwo kurzu rozniosło się po pokoju. Zakaszleli.
     – To jedyne wspomnienia, których się nie pozbyłem – oznajmił w końcu, ciągle wpatrując się w zawartość. Wyciągnął jedną, pożółkłą fotografię. – To nasze ostatnie zdjęcie razem, z maja ’61. To ja, Feliks, Meredith i Juliette. Następnego dnia... – urwał i przełknął głośno ślinę. – N-następnego dnia Julie zginęła. Wtedy pierwszy raz zetknęliśmy się z Archaniołem i postanowiliśmy rozejść. Mercia i Feliks przyjęli jakieś tożsamości, a ja... Ja na zawsze pozostałem Olivierem Bremerem. Podróżowałem dużo, bałem się stać w miejscu. – Westchnął, a jego głos brzmiał, jakby powstrzymywał łzy.
     – Oli... – Położył dłoń na jego ramieniu.
     – Nie, nie! To nic, minęło pół wieku. Daję sobie radę. – Rozchmurzył się lekko, chociaż może nieco sztucznie. – Ale teraz musimy rozgrzebać te wspomnienia i znaleźć Feliksa. Coś czuję, że bez niego niedługo będzie po nas, bracie.
     – Ja rozumiem, ale czy ty naprawdę sądzisz, że my, tylko nasza dwójka, zdoła złapać tak nieuchwytną osobę?! Przecież Archanioł ściga go tyle lat.
     – Tak właściwie w Nowym Jorku są trzy Błędy. – Uśmiechnął się cwanie. – I jeden z nich widział x0 jakieś kilkanaście dni temu.
     – Masz kontakt z z0?! – Wstał gwałtownie.
     – I ty jeszcze wątpisz w moje umiejętności? Zbieraj się – powiedział, wynosząc dwa puste kubki po herbacie, która nie wiadomo kiedy zniknęła. Zamknął jeszcze skrzynkę i założył rzemyk na szyję, zaraz po tym dołączając do Markusa przy drzwiach.

~*~

     Styczniowy mróz, który panował jeszcze kilka godzin wcześniej, powoli malał, co nie znaczyło, że temperatura ma zamiar się podnieść wyżej niż dziesięć stopni Celsjusza i że przenikliwy wiatr nagle stanie się przyjemny. Markus przeklinał w myślach, że to akurat dzisiaj na zewnątrz musiało być tak zimno, że przenikało to nawet przez jego grubą bluzę i zdecydowanie zazdrościł Olivierowi kurtki. Któryś raz z rzędu pociągnął nosem i potarł czerwone policzki.  
     – Tutaj mieszka. – Blondyn zatrzymał się nagle i wskazał na szarawą kamienicę. – Kto by pomyślał, że mieszka ledwo przecznicę od ciebie.
     – Czyżbyś nagle lepiej się poczuł, że tak gębę szczerzysz? Po prostu wejdźmy tam. – Prychnął, a potem cicho dodał jeszcze: – I oby cię łeb znowu rozbolał.
     – Ej!
     – Ekhem. – Usłyszeli za sobą. – Zagradzacie mi drogę, mieszkam tu.
     Jak na zawołanie obrócili się, by zobaczyć ognistorudą dziewczynę z masą piegów na nosie i markotnym wyrazem twarzy. I tak, zdecydowanie Markus spotkał ją wcześniej tego dnia.
     – Cherlin! – zawołał Olivier.
     – Uhh... Znamy się? – zapytała zdziwiona i zmarszczyła lekko brwi.
     – Tak, znaczy nie. Ale jesteś w takim samym bagnie jak my. – Uśmiechnął się zdecydowanie zbyt radośnie.
     Otworzyła oczy szeroko i przez kilka sekund poruszała ustami, jednak nic nie mówiąc.
     – W-wejdźcie – wymamrotała w końcu.

~*~

Sileth

opublikowała opowiadanie w kategorii fantasy, użyła 2705 słów i 15721 znaków, zaktualizowała 25 paź 2018.

3 komentarze

 
  • Użytkownik AuRoRa

    Zawiły ten świat, ale wciąga, bohater tajemniczy i jeszcze nie działa sam. Łapka :)

    21 lis 2018

  • Użytkownik Sileth

    @AuRoRa <3

    21 lis 2018

  • Użytkownik xptoja

    Nic tylko czekać na dalsze części : ) co prawda trochę się jeszcze gubię w fabule, ale im dalej tym będzie lepiej : )

    5 lip 2016

  • Użytkownik Sileth

    @xptoja Haha, dziękuję bardzo. Mam nadzieję, że potem będzie lepiej pod tym względem. ;) Narazie staram się napisać 7 rozdział TBB, ale od 3miesięcy nie mam komputera i dopiero ostatnio zaczęłam pisać na telefonie. No ale to idzie dużo wolniej... :/
    Pozdrawiam. X

    5 lip 2016

  • Użytkownik xptoja

    @Sileth to trzymam kciuki za odzyskanie dobrych warunków do tworzenia i za dalszą wenę : D

    5 lip 2016

  • Użytkownik NataliaO

    Genialnie się zapowiada. Miło się czyta. <3

    27 cze 2016

  • Użytkownik Sileth

    @NataliaO Miło mi to słyszeć, dziękuję.  
    Z ciekawości zapytam, czy prolog (00) też czytałaś?

    27 cze 2016

  • Użytkownik NataliaO

    @Sileth tak, obie części dziś :)

    27 cze 2016