Dźwięki - część 2.

Wilon był nisko urodzonym Dagijczykiem. Przyszedł na świat w ubogiej rodzinie, było takich wiele w stolicy. Dzielnice okalające Stare Miasto Elmis zamieszkiwał w większości plebs, Wilon każdego dnia przyglądał się zmaganiom prostego człowieka z przeciwnościami losu. Był najstarszym z sześciu dzieci małżeństwa Daggów. Jego ojciec pracował przy rozładunku okrętów w miejskim porcie handlowym. Matka zajmowała się piątką młodszych sióstr Wilona, domowy budżet ratowała, sprzątając w szwalni. Wilon mając dwanaście lat, był już prawie samodzielny. Przykład czerpał ze swojego ojca, który był prawdziwym tytanem pracy. Dwunastogodzinna dniówka przy rozładunku statków handlowych wymagała heroicznego wysiłku. Marc Dagg pracował siedem dni w tygodniu, aby utrzymać rodzinę. Wilon pierwsze pieniądze zarobił w wieku sześciu lat. Harował osiem godzin przy czyszczeniu rur w jednej z garbarni. W nagrodę dostał okrągłe dwadzieścia apr, co było całkiem godną wśród robotników dniówką w Elmis. Skórnicy potrzebowali kogoś małego i sprytnego do usunięcia nieczystości z instalacji swej pracowni. Dębienie skór wymagało użycia popiołu i zwierzęcych odchodów. Instalacja odpływowa z pracowni często zatykała się cuchnącą mazią. Wilon za pomocą dłuta i młotka oczyszczał od wewnątrz rury siedziby rzemieślników. Zarobione dwadzieścia apr podzielił na trzy części. Połowę oddał matce, aby wydała je według uznania. Pięć apr wydał od razu. W drodze powrotnej do domu zatrzymał się na jednym z miejskich targów. Kupił tyle najsłodszych owoców, ile mógł tylko unieść. Skosztował tylko po jednym z każdego rodzaju, całą resztę oddał trzem młodszym siostrom, dla których był to jeden z najszczęśliwszych dni w życiu.
W wieku dwunastu lat Wilon miał już stałą pracę. Zatrudnił go malarz Janko. Wilon pomagał mu w rozkładaniu rusztowań, mieszaniu farb, czasami młody Dagg gruntował ściany pod przyszłe dzieła swojego mistrza. Płaca bywała zmienna. Większy zarobek dla Janko oznaczał więcej w kieszeni u Wilona. Najwięcej płacili kupcy i kapłani. Pewnego dnia Janko skończył fresk w sali obrad gildii zegarmistrzów, za miesiąc pracy otrzymał całe jedenaście tysięcy apr. Wilon wywiązywał się sumiennie ze swoich obowiązków, dlatego malarz płacił mu godnie i bez problemów. Kupiecki fresk wzbogacił Dagga o tysiąc aprów. W dniu wypłaty Wilon zdawał się najszczęśliwszym człowiekiem w mieście. Za takie pieniądze mógł kupić piątce sióstr lalki i ubrania, o jakich tylko zamarzą. Szedł do domu z podniesionym czołem. Na targowisku zbliżał się do pary bogatych patrycjuszy, którzy z grymasem na twarzy wybierali dwadzieścia mandarynek. Handlarka bezskutecznie zapewniała o słodkim smaku wszystkich.
- Zapłacę tylko za słodkie, byle czego nie jadam! - burknął opasły mężczyzna.
- Chyba nie są najsłodsze, może oszukane! - wtórowała mu małżonka w pistacjowej sukience.
- Nie denerwuj się Magdo. Jak ci nie smakują, znajdziemy inne.
- Głowa mnie rozbolała z tego wszystkiego. Co za czasy, że nawet na mandarynkach chcą oszukać! - zasyczała patrycjuszka.
Rozmowie przyglądała się niemo młoda handlarka. W jej oczach było widać mieszankę irytacji i strachu. Najchętniej obrzuciłaby swoich klientów mandarynkami. Cierpliwość czerpała ze świadomości, że jej dniówka zależy od ilości sprzedanego towaru.
Wilon szedł pewnym krokiem, nie zważał na krzywe spojrzenia patrycjuszy przechadzających się w gąszczu stoisk. Zazwyczaj starał się ustępować im drogi. Nie był chłopcem nieśmiałym, ale takie już były zwyczaje w Królestwie. Tego dnia był jak patrycjusz w ubraniu umazanym całą paletą barw.
- Weźmiemy, ale piętnaście! - oznajmił mężczyzna.
Handlarka zapakowała owoce w papierową torbę i starannie przeliczyła zapłatę.
- Dziękuję państwu, zapraszam ponownie — pożegnała się grzecznie.
Małżeństwo bez słowa oddaliło się od stoiska. Szli pod rękę, naprzeciwko maszerował Wilon, który tego dnia miał w nosie miejską etykietę. Grubas w lewej ręce trzymał wypełnioną mandarynkami torbę. Jego wzrok przykuł zbliżający się młodzieniec.
- Patrz tego, chyba chory — parsknął do żony.
- Uważaj tylko, po nich można spodziewać się wszystkiego — odpowiedziała.
Kiedy Wilon mijał małżeństwo patrycjuszy, mężczyzna z premedytacją wypiął lewe biodro w kierunku chłopca. Mandarynki rozsypały się na bruk.
- Patrz, co zrobiłeś łobuzie! Gdzie twoi rodzice, każę cię wybatożyć za to!
- Szelma — wtórowała mu żona.
- Podnoś to! - krzyknął czerwony na twarzy grubas.
Tego popołudnia takie słowa były dla Wilona niesłyszalne. Chłopak nie zatrzymał się, nie zwolnił kroku. W kilka sekund zniknął za rogiem ulicy. Zostawił za sobą zdezorientowany tłum, zmieszaną parę patrycjuszy i uśmiechniętą pod nosem dziewczynę od mandarynek.

PERRO

opublikował opowiadanie w kategorii fantasy, użył 865 słów i 5030 znaków, zaktualizował 8 cze 2016.

1 komentarz

 
  • Użytkownik violet

    Rozwija się, pomału :)

    8 cze 2016