Czerwień jej ust

Czerwień jej ustPodziękowania dla Wojciecha Wróbla za wykonanie ilustracji oraz dla Agaty Pietrzykowskiej za sprawdzenie zgodności tekstu z zasadami polskiej ortografii i interpunkcji oraz ogromną pracę związaną z poprawieniem całości. (Bo, błęduf robie dórzo). Podziękowania dla Pauliny Kozłowskiej za dziobanie palcem w żebra z tekstem "Pisz!", inaczej opowiadanie pojawiło by się za dwa miesiące.



CZERWIEŃ  JEJ UST


-1-


Dochodziła osiemnasta, jedna z tych parszywych jesiennych godzin, kiedy na zewnątrz już jest prawie ciemno, ale najwidoczniej jest jeszcze za wcześnie, żeby w mieście zapaliły się latarnie. Magnetofon smutno zawodził przeciągłym drżeniem jazzowej trąbki, nieśpiesznie gonionej przez delikatny rytm perkusji i kontrabasu. Jedna z ponurych kaset mojego pracownika chyba się zapętliła, napełniając całe biuro dźwiękami cienia i przygnębiającej nostalgii. Mogłem powoli zbierać się do domu, co wcale mnie nie cieszyło. Oznaczało to, że przez pół godziny będę musiał iść piechotą przez miasto, nad którym ulewa najwidoczniej postanowiła zatrzymać się na dłużej. Przez krótką chwilę przeszła mi przez głowę myśl – A może przespać się w biurze, przecież mam tu tapczan, a w domu i tak nikt mnie nie wyczekuje – wydawało się to o wiele lepszym rozwiązaniem niż iść przez deszcz i moknąć w taki wieczór. Nie musiałem wyglądać przez okno, żeby stwierdzić, jak bardzo musi być paskudnie. Ulewa niemal boleśnie smagała przysłonięte żaluzjami szyby, powodując niekończącą się kakofonie.


-2-


Westchnąłem ciężko i już zaczynałem się zbierać, żeby zamykać biuro, gdy drzwi się delikatnie uchyliły, wpuszczając do środka powiew zimnego wiatru, który najwyraźniej lepiej wiedział, w jaki sposób powinny być uporządkowane papiery na moim biurku. Zacząłem łapać rozrzucone powiewem dokumenty i nawet nie zauważyłem, że do środka weszła ona. Piękna, niezwykle smukła kobieta o ostrych rysach, kruczoczarnych, długich włosach, migdałowych, smutnych oczach, z niewielkim pieprzykiem nad kształtnymi pełnymi ustami. Czerwień tych ust niemal odebrała mi mowę.

Kobieta podeszła do niewielkiego biurka, za którym siedziałem i przysiadła na jego brzegu, w taki sposób jakby siadała na stole bilardowym, żeby zakończyć grę, posyłając czarną bilę w otchłań łuzy. Nie dało się nie zauważyć jak bardzo jest przemoczona. Musiała iść w deszczu. Dlaczego nie wzięła sobie taksówki? A może trafiła tu, tylko żeby schronić się przed pogodą. Na biurku prawie natychmiast pojawiła się niewielka kałuża, ta u jej stóp powiększała się z każdą sekundą.


-3-


Piękna kobieta była ubrana w długi czarny płaszcz przewiązany materiałowym pasem; kołnierz ze srebrnego lisa nie do końca spełniał swoje zadanie, odsłaniając smukłą i białą szyję, wyraźnie odcinając kontrastem biel jej skóry od ubrań. Wszystko to składało się na piorunujące wrażenie. Niewielki kapelusz, którego cena z całą pewnością przewyższała wartość mojej miesięcznej pensji, dopełniał dzieła, osłaniając piękną kobietę nutką tajemnicy. Jej oczy schowane w cieniu jego ronda wręcz wwiercały się we mnie. Wiedziałem, że z czymkolwiek tu przyszła, nie będę w stanie jej odmówić.

– Izabela – powiedziała, wyciągając do mnie delikatną dłoń skrytą w białej, jedwabnej rękawiczce. – Polecono mi pana usługi ze względu na dokładność i dyskrecję. Mam nadzieję, że trafiłam pod dobry adres.

Miała niski, wręcz erotyczny głos. Mówiła z dziwnym akcentem, z całą pewnością nigdy wcześniej, ani jak o tym pomyślę, nigdy później nie słyszałem, żeby ktoś wypowiadał się w podobny sposób. Kiedy tylko doszło do mnie, co właśnie powiedziała, szczerze mogę się przyznać, że zamurowało mnie. Nie wiedziałem co mam odpowiedzieć i czego by oczekiwała ode mnie.


-4-


– Artur Turczyn, firma Artbud, to dobry adres jeżeli chce pani zrobić remont.

Zaśmiałem się głupkowato i natychmiast tego pożałowałem, jak beznadziejnie musiało to brzmieć. Nigdy wcześniej nie wstydziłem się brzmienia nazwy swojej firmy. Dziś wydała mi się prowincjonalna, zlepek imienia oraz tego, czym w przybliżeniu się zajmowałem. Takich firm w tym czasie było zatrzęsienie na rynku, Bud-Mar, Mar-Bud, Woj-Bud. Gdyby pies sąsiada nauczył się stawiać pustaki jeden na drugim, z całą pewnością można byłoby to nazwać Maxbud, i o ile dostojniej by to brzmiało.

Jednak ona uśmiechnęła się do mnie, a jej oszałamiająco długie rzęsy zawachlowały. Sięgnęła do niewielkiej kopertowej torebki i wyjęła długą metalową papierośnicę, z misternie wyżłobionymi inicjałami I.S. Z całą pewnością ręczna robota, aż przez chwilę zdziwiło mnie, że nie jest wykonana w srebrze. Przyszło mi do głowy że, być może była to platyna.


-5-


Otworzyła pojemnik i wyjęła długiego cienkiego papierosa, od niechcenia włożyła sobie do ust. Rozejrzałem się szybko po blacie i, znajdując zapalniczkę jednego z moich pracowników, odpaliłem usłużnie. Gdy tylko zaciągnęła się, a ja powiedziałem, przypominając sobie, że sam całkiem niedawno rzuciłem palenie i strasznie mnie drażni, jak ktoś robi to przy mnie:

– Tu się nie pali.

Jak bardzo mi było wstyd, że wypaliłem coś takiego. Czasem człowiekowi wyrwie się coś, czego nie przemyśli, a potem prześladuje go to wieczorami zaraz przed zaśnięciem, nieodłącznie stawiając przed oczami o wiele lepsze rozwiązania, które w tamtym momencie wyleciało z głowy.

Ponownie się uśmiechnęła, tym razem przygryzając wargi, zgasiła papierosa, wbijając go w wodę stojącą na blacie mojego biurka.

– W takim razie przejdźmy od razu do interesów. Potrzebuję…


-6-


– Pani mi wybaczy, ale obecnie nie mam żadnych wolnych terminów – wtrąciłem się jej w słowo, a jej oczy zwęziły się natychmiast. Było w nich dobrze widać, że nie nawykła do wysłuchiwania zdania innego niż jej własne, aż ciarki przeszły mi po plecach. Kiedy zauważyła, że zrozumiałem swój błąd, mówiła dalej.

– Wybaczam, niech pan odwoła inne przedsięwzięcia lub pracuje zmianowo. Moje zlecenie ma mieć priorytet.

Z torebki wyjęła plik świeżych sztywnych banknotów, nowe złote, same setki spięte banderolką. Od niechcenia rzuciła je na biurko. Muszę przyznać, że robiły wtedy wrażenie. Z resztą pierwszy raz widziałem plik setek nie wymieszany z banknotami milionowymi.

– To jest zaliczka i zachęta.

Ten widok wręcz mnie hipnotyzował. Zaliczka, powtarzałem sobie w myślach, to co ona do jasnej Anielki chce zrobić? Bursztynową komnatę?

– Potrzebuję wyczyszczenia i pogłębienia piwnicy. Ma dotrzeć do mnie również trochę elektroniki ze Stanów, więc chcę ją zamontować.

Nie brzmiało to na nic trudnego do zrobienia, więc czemu nie? A plik banknotów na

-7-


biurku faktycznie działał jako idealna zachęta lub lep na muchy, tak ku woli ścisłości. Gdybym wtedy wiedział, w jak wielkie kłopoty wpakują mnie jej odwiedziny, z całą pewnością nie otwierałbym tego dnia biura, może nawet nie zrobiłbym tego w tym i przyszłym roku.

– Sprawdzę oczywiście grafik i przedyskutuję sprawę z pracownikami…

– Żadnych pracowników! Tylko pan. Nikt nie może wiedzieć, co tam będzie się działo. Dlatego też liczę na pańską dyskrecję. Oczywiście pokryję pańskie straty spowodowane tym, że musi pan odmówić innym zleceniodawcom. Proszę tylko o przygotowanie mi wyceny.

Ponownie mnie zamurowało. Nie spotkałem się nigdy z czymś takim. Zauważyła to i mówiła dalej.

– Mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzać to, że będę płacić gotówką? Nie ufam bankom. Nie potrzebuje też żadnych kwitów. Umowa ustna zadowala mnie całkowicie. Proszę również o wykaz narzędzi, jakich będzie pan potrzebował. Zamówię je. Wolałabym, żeby pan nie przynosił swoich. Nie chcę być zauważona. Chyba się zrozumieliśmy?


-8-


         Zrobiłem jedyną rzecz, na jaką z całą odwagą mogłem się wtedy zdobyć. Skinąłem głową na znak, że zrozumiałem. Przygryzła z zadowoleniem czerwone wargi. Wstała z biurka i obróciła się w stronę wyjścia.

– Jak się z panią skontaktuję? – zapytałem wstając z krzesła tak szybko, że wywróciło się za mną. Obróciła się z wdziękiem.

– To ja się z panem skontaktuję.

Wyszła wpuszczając do biura powiew wiatru, który z dzikim zapałem porozrzucał moje, dopiero co pozbierane dokumenty po mokrej podłodze. Uporządkowanie ich zajęło mi dobre pół godziny, włączając w to rozkładanie papierów na kaloryferze. Kiedy już skończyłem, wydawało mi się, że tak naprawdę przysnąłem na krześle i cała sytuacja po prostu mi się przyśniła.

– Za dużo starych filmów – wymamrotałem do pustego biura. Nie odpowiedział mi nikt, za to plik nowych banknotów leżący w milczeniu na blacie zaczął aż krzyczeć. To jednak nie był sen. Schowałem pieniądze do kieszeni spodni. Zdjąłem płaszcz i kapelusz z drewnianego wieszaka stojącego w kącie biura i wyszedłem, zamykając za sobą drzwi na klucz.


-9-


Deszcz już nie padał tak wściekle, zamienił się za to w przyklejającą się do ciała mżawkę, która powoli, acz skutecznie starała się opanować każdy kawałek ubrania, żeby przesączyć go wilgocią.

Po kilku krokach w stronę domu wróciłem i sprawdziłem, czy zamknąłem drzwi na klucz i, jak za każdym razem kiedy to robię, były zamknięte. To jest jedna z tych irytujących tradycji. Gdzieś w głowie siedzi taki chochlik i złośliwie szepcze, że jeżeli tego nie sprawdzisz, to z całą pewnością okażą się otwarte, kiedy wrócisz tu rano.

Już spokojny, ruszyłem ulicą Reja, przy której mieściło się moje biuro, w stronę ulicy Wyszyńskiego. Na zewnątrz faktycznie było ciemno. Latarnie powolutku zaczynały się rozświetlać, a opary wydobywające się ze studzienek kanalizacyjnych zamiatały chodniki, rozwiewając się na wietrze. W ten parszywy wieczór nawet kierowcy postanowili siedzieć w domu, więc samochodów też nie przejeżdżało zbyt wiele. Kiedy już porządnie zmarzłem po

-10-


drodze, a kołnierz płaszcza przestał chronić przed wilgocią, zastanawiałem się, czy nie skoczyć do jednego z niewielkich barów, które w okolicach dworca autobusowego wyrastały jak grzyby po deszczu. To były bary trzymające się dobrze starego kanonu. Z zewnątrz wyglądające nijak, podobnie też w środku. Na wysokich krzesłach zaraz przy ladzie było miejsce dla tych klientów, którzy do domu chodzą tylko przespać się przez chwilę, tylko po to, by znaleźć się tu już jutro. Niewielkie stoliki przeznaczone były dla nieprzewidzianych lub niechcianych gości, takich jak ja. Zapach rozlanego piwa i wiszący szarymi smugami dym papierosowy był typową wizytówką dla takich lokali, podobnie jak wwiercający się w nozdrza zapach uryny tuż przed wejściem.

Rozmyśliłem się właściwie z prozaicznego powodu. Miałem przy sobie stanowczo za dużo gotówki. Nie miałem ochoty stracić jej, i zapewne kilku zębów, które za gęsto wyrosły, no i nie miałem drobnych. Kiedy tylko o tym pomyślałem, cała ochota na drinka mi przeszła i smagany wiatrem przyśpieszyłem kroku i skierowałem się w stronę osiedli na Wyszyńskiego.


-11-


Do domu dotarłem przemoczony do bielizny. Rozebrałem się już w przedpokoju i odkręciłem kurki w łazience, napełniając wannę wodą, tak żeby porządnie się wygrzać w kąpieli. Zdążyłem jeszcze zrobić sobie mocnej kawy, ale kiedy wróciłem do łazienki przeszła mi na nią chęć. Unoszący się zapach chloru spokojnie mógłby zastąpić nawet dzbanek najmocniejszej kawy.

Kiedy już zanurzyłem się w gorącej wodzie, delektując się jej ciepłem, zacząłem rozmyślać o tym, co właściwie dzisiaj się stało i czego ta kobieta chce ode mnie. Szybko zatrzymałem galopującą fantazję o tym, czego ja mógłbym chcieć od niej i zauważyłem, że chyba jeszcze nikt nie narobił mi takiego bałaganu w głowie.

Z samego rana, czyli gdzieś w okolicach jedenastej, wyrwał mnie ze snu potworny jazgot telefonu. Przez parę chwil zastanawiałem się, czy go nie zignorować, ale najpewniej natręt nie dałby mi spokoju. Powoli wstałem i poszedłem do przedpokoju, w którym zawieszony na ścianie wyłożonej drewnianą boazerią, wariował telefon.


-12-


Podniosłem słuchawkę i starając się, żeby mój głos brzmiał jak głos człowieka, który już kilka godzin temu zapomniał o istnieniu czegoś takiego jak łóżko, powiedziałem krótkie:

– Halo?

– Szefie, przepraszam, że budzę, ale dzwonił mechanik, że można odebrać już samochód. Trochę będzie kosztowało, ale ma śmigać jak ta lala.

Dzwonił Bartuś, mój pracownik, a właściwie pomocnik. Był jedną z tych osób, które inteligencja obchodziła szerokim łukiem, nie oglądając się za siebie, ale to była tylko jedna z jego zalet. Najważniejszą było to, że jak kazano mu wykopać dziurę, to pytał tylko jak głęboką, bez marudzenia czy filozofowania. Co prawda, trzeba było powiedzieć, żeby przestał, kiedy wyrzucana z łopaty ziemia już nie dolatywała do brzegu wykopu, wtedy najczęściej problem go przerastał.

Powiedziałem mu żebyśmy spotkali się u mechanika na Przemysłowej, bo i tak muszę z nim porozmawiać.

Na szczęście dziś już nie padało. Co prawda ołowiane chmury z pełną determinacją oblegały niebo nad głową, i wszechogarniającą wiszącą wilgoć można było wdychać pełną piersią, ale nie padało. Na ulicę Przemysłową miałem z domu jakieś pół godziny, idąc skrótem między garażami na smutno szarym osiedlu Zamojskiego.


-13-


Nigdy nie lubiłem tej części miasta, te dziesięciopiętrowe szare kloce miały się nijak do osiedla po drugiej stronie ulicy, mimo że budowane były w tej samej parszywej epoce. Nie lubiłem tej części osiedla nie tylko dlatego, że mieszkałem po tej drugiej stronie. Moja część Zamojskiego była istnym labiryntem do złudzenia podobnych, niskich, maksymalnie Czteropiętrowych bloczków. Na szczęście podzielono je na mniejsze osiedla, malując pod oknami kolor tego, na którym obecnie się znajdujemy. Ja mieszkałem w części brązowej, dalej były żółte, pomarańczowe i tak dalej, aż do fioletowych, w których było jeszcze dużo pustych mieszkań.

Kiedyś miałem zlecenie załatania dziury w jednym z tuneli pod osiedlem. Muszę przyznać, że sprytnie to sobie wymyślili. Pod blokami była cała siatka tuneli i połączeń ułatwiająca dostęp do jakichkolwiek usterek tak, by je naprawić bez rycia w ziemi.


-14-


Samo blokowisko nie było też aż tak straszne. Otaczało je dużo zieleni, a prawie przy każdym z bloków były niewielkie ogródki i drewniane huśtawki oblegane przez dzieciaki. Jednak po przekroczeniu ulicy Zamojskiego kończyła się eksperymentalna część zabudowy i zaczynała się typowa, ponura komuna. Niestety nie trwała aż tak długo, jak bym sobie tego życzył, bo dotarłem do garaży gdzie zaczynał się skrót i kończył się chodnik. Nie przemyślałem tego. Błotnista ścieżka wiodąca przez tory była wręcz najeżona kałużami porozrzucanymi po powierzchni, tak jakby ktoś rozrzucał na drodze zwierciadła najróżniejszych kształtów. Westchnąłem i patrząc uważnie pod nogi, wszedłem na drogę.

Bartuś był już na miejscu. Z głupkowatym wyrazem twarzy przywitał się ze mną i poprowadził do biura mechanika. Okazało się, że naprawa starego Mercedesa 308D, popularnie zwanego kaczką, będzie mnie kosztować pięć milionów. Kupa kasy, ale ten busik był mi niezbędny do pracy.


-15-


Mechanik zaczął swoją litanię do świętego Częścia, opisując mi wszystkie elementy, które musiał wymienić, a ja zaczynałem się złościć, że nie odstawiłem go osobiście, tylko wysłałem do tego Bartusia. Nie rozumiałem połowy tego, co ten facet do mnie mówił, ale z tą połową, którą zrozumiałem, chyba jeszcze nie było tak źle, żeby od razu wymieniać.

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem zapięte banderolką setki. Mój pracownik zrobił minę z serii tych naprawdę głupich, a mechanik zaniemówił. Widać szukał w pamięci, co można byłoby zrobić jeszcze. Nie pozwoliłem mu na to i szybko odliczyłem pięć nowiutkich stówek, wręczając mu i prosząc o kluczyki.

Kiedy już wyjechaliśmy od niego, zauważyłem z zadowoleniem, że samochód pracuje o wiele ciszej, i że nie muszę już tak walczyć z kierownicą, która, jak do tej pory, zawsze wiedziała lepiej ode mnie, w którym momencie chce skręcić.

Mogłem prowadzić spokojnie jedną ręką, dzięki czemu palce tej drugiej mogły zbadać zawartość nozdrzy. Jak zwykle na coś natrafiłem. Przyjrzałem się zdobyczy. Na początku biała i twarda, potem sukcesywnie zmieniająca swoją konsystencję i kolor, do co raz bardziej miękkiej, lepkiej i niemal przezroczystej na samym końcu. Zacząłem rolować znalezisko w palcach, aż nabrało pożądanego szarego koloru i straciło swoją lepkość. Teraz mogło niezauważenie zniknąć w czeluściach gumowej wycieraczki gdzieś pod butami.


-16-


Zatrzymałem auto na jednokierunkowym wyjeździe z ulicy Kilińskiego między D.T Hetman, a starym szpitalem, czekając, aż będę mógł skręcić w prawo na Piłsudskiego. Bartuś trącił mnie łokciem.

– Szefie patrz jak typ dłubie w nosie.

Równolegle do nas stał dostawczy Żuk jakiejś piekarni. Najpewniej jego kierowca czekał na możliwość skrętu w prawo i umilał sobie oczekiwania badając zawartość nosa, tak jak ja jeszcze przed chwilą.

– Cham. – Stwierdziłem krótko. Robi to każdy, naprawdę każdy, ale sztuka polega na tym, by nie dać się przyłapać.

– Jak myślisz szefie? Zje czy wytrze w spodnie?

Rzuciłem okiem z zainteresowaniem.

– Wytrze w spodnie, pracuje w piekarni, więc głodny nie chodzi.


-17-


I faktycznie jego ręka za chwilę zniknęła nam z oczu gdzieś na dół. W ruchu zrobiło się okienko i mogłem wyjechać.

– Bartek, nie będzie mnie przez jakiś czas. Chciałbym, żebyś razem z Jurkiem zajął się zleceniami w grafiku. Nie ma tam nic, czego byście wcześniej nie robili, więc powinniście sobie poradzić.

Na chwilę zapadła grobowa cisza. Bartek wyglądał na naprawdę przerażonego. Zapewne dlatego, że skoro nie będzie mnie, to firmą będzie zarządzał tylko Jurek, mój młodszy brat, który nigdy nie miał cierpliwości do tego chłopaka i darł się na niego przy byle okazji.

Kiedy dotarliśmy wreszcie do biura przy Reja, Jurek był już w środku. Cały dzień zajęło nam układanie grafików i porządkowanie papierów z zamówieniami materiałów oraz tłumaczenie im, co u kogo trzeba zrobić.

Po osiemnastej zostałem sam i szykowałem się do wyjścia. Drzwi otworzyły się na oścież i do środka weszła Izabela. Tak jak wczorajszego wieczora jej wejście robiło piorunujące wrażenie.


-18-


Czerwień jej ust odcinała się na pełnej uroku bladej twarzy, a prawie całą resztę spowijała czerń. Płaszcz miała niedopięty i brak lisiego kołnierza, w którym widziałem ją wczorajszego wieczoru, odsłaniał delikatnie dekolt. Mimo, że nie byłbym w stanie zobaczyć nic więcej, niż ona chciała pokazać, nie mogłem oderwać oczu od tego miejsca. Zbliżyła się do biurka. Poczułem zapach jej słodkich perfum, który zmuszał moją wyobraźnie, bym widział ją ubraną tylko w te perfumy. Położyła na blacie niewielką wizytówkę. W trakcie kiedy się pochylała, kosmyk włosów wysunął się ze starannie ułożonej fryzury, zatrzymując się na wysokości piersi, dokładnie zasłaniając przedziałek między nimi. Miałem wrażenie, że gdyby to się nie stało, nie byłbym w stanie podnieść wzroku, by spojrzeć jej w oczy.

– Chciałabym, żeby pan zaczął już jutro, jeżeli jest to możliwe. Tu jest numer telefonu do hotelu, w którym się zatrzymałam, w razie jakby były jakieś problemy.


-19-


Przyjrzałem się wizytówce. Był to hotel Renesans, czyli chyba jedyny budynek na Starym Mieście, który tylko z nazwy kojarzył się ze stylem architektonicznym, w jakim miasto było zachowane.

– Oczywiście, a dom, nad którym mam pracować? – zapytałem, chowając wizytówkę do kieszeni marynarki.

– Może od razu pojedziemy? Zawiozę pana i wstępnie pokażę, o co chodzi. Kupiłam samochód na czas pobytu w mieście, a że jedziemy na ulicę Wyszyńskiego, będzie miał pan stamtąd blisko do domu.

To, co powiedziała, zbiło mnie z tropu. Nigdy nie podawałem swojego adresu, w kontaktach do firmy nie było nawet mojego domowego telefonu. Skąd wiedziała gdzie mieszkam? Zawsze starałem się sumiennie rozdzielać dom i pracę tak, by nie mieszać jednego z drugim, więc ta tajemnicza kobieta, nim tu dotarła, musiała faktycznie przeprowadzić całkiem niezły wywiad.

Wyszliśmy razem na zewnątrz, zamknąłem drzwi na klucz, po czym dyskretnie sprawdziłem, czy na pewno są zamknięte. Kiedy obróciłem się do Izabeli, moja mina w tamtej chwili musiała do złudzenia przypominać wyraz twarzy Bartusia, gdy jest mocno zdziwiony.


-20-


Przed biurem stał nowiutki Mercedes-Benz klasy S. Piękna, limuzyna z czarną karoserią i przyciemnianymi szybami. Izabela siedziała już za kierownicą, najwyraźniej niecierpliwiąc się. Nie mogłem pozwolić jej czekać, wsiadłem do środka na fotel pasażera.

Wnętrze auta również robiło wrażenie. Skórzana, ciemna tapicerka, drewniane wykończenia deski rozdzielczej oraz drobnych detali, i przede wszystkim przestronność, nadawały mu ekskluzywnego wyglądu.

Kobieta ustawiła drążek automatycznej skrzyni biegów na literę D, ruszyła nie oszczędzając gazu. Muszę przyznać, że prowadziła limuzynę pewną ręką, a komfort jazdy był nieporównywalnie większy od mojego blaszaka, z którego przecież byłem dumny.

W mgnieniu oka dotarliśmy na ulicę Wyszyńskiego i wjechała samochodem w niewielki sadek oddzielający osiedla od zakładu produkcji kruszywa. Przejechaliśmy po ścieżce w sadzie może z dwadzieścia metrów, i Izabela zatrzymała auto obok piętrowego domu. Był to typowy, kanciasty kwadraciak, pokazowy kubistyczny projekt minionej epoki, prosta bryła o prawie płaskim dachu przypominającym kształtem kopertę.


-21-


Wysiadła z samochodu i skinęła na mnie głową, żebym podążał jej śladem. Nie mogłem pozwolić jej czekać i szybko znalazłem się u jej boku.

– Tutaj będzie pan pracował – powiedziała otwierając drzwi.

Zanim weszliśmy do środka, rozejrzałem się po okolicy. Znałem ją w sumie całkiem nieźle, przecież mieszkałem niedaleko. Drzewa otaczały dom i zabudowania w taki sposób, że trzeba było się naprawdę przyglądać, żeby dostrzec z ulicy, że coś tutaj jest. Sam dom był tak zwyczajny, że się go nawet nie zauważało. Wiedziałem też, że na drugim końcu tego dzikiego sadu jest przedszkole i szkoła podstawowa, ale nigdy bym nie wpadł na to, że ktoś może tu mieszkać.

– Zanim pokażę panu, o co dokładnie mi chodzi, chciałabym, żeby pan obiecał mi dyskrecję. Jest to dla mnie niezwykle ważne. Czy może mi pan przysiąc, że cokolwiek pan tu zobaczy, to zachowa wyłącznie dla siebie?


-22-


Zdziwiło mnie to bardzo. Tym bardziej, że ,jak można się było domyślać z układu pomieszczeń, które widziałem, nie było w tym domu nic, co by odbiegało od normy nie wykończonego budynku. Oczywiście przysiągłem zachowanie tajemnicy.

– Jest jeszcze sprawa pańskich pracowników i brata – powiedziała Izabela. – Nie wolno panu zdradzić im, gdzie, ani nad czym teraz będzie pan pracował.

Ponownie byłem w szoku, nikt nie wiedział, że mój brat u mnie pracuje, co prawda dorywczo, ale jednak. Skąd ona to wiedziała? W tej sytuacji mogła mi zostać tylko nadzieja, że Urząd Skarbowy nie będzie korzystał z usług informatorów pani Izabeli. Obiecałem jej, że będzie tak, jak sobie życzy i odczułem coś w rodzaju podziwu i lęku przed tą piękną kobietą. Ona uśmiechnęła się drapieżnie i zaświeciła światło. Żarówki zaczęły rozświetlać się z przerywanymi trzaśnięciami na męczący oczy żółtawy kolor.


-23-


Izabela zdjęła kapelusz, pozostawiając go na starej szafce stojącej obok drzwi, którymi przed chwilą weszliśmy. Zaraz po tym wypięła z włosów spinkę, uwalniając je z ciasnej i misternie ułożonej fryzury, w której jak dotąd posłusznie tkwiły. Czarne, długie, falowane włosy posypały się niesamowitą kaskadą na jej plecy. Takiego numeru mogłaby jej pozazdrościć każda telewizyjna modelka reklamująca odżywki czy szampony. Potem zdjęła płaszcz odkładając go obok kapelusza. Miała na sobie czarny żakiet z głębokim wcięciem w okolicach dekoltu, krótką dopasowaną do niego spódniczkę i ciemne pończochy podkreślające kształt jej łydki. Widok ten sprawił, że mimo jesiennych chłodów, zrobiło mi się naprawdę gorąco.

Oświetlenie nabrało w końcu mocy i mogłem się zorientować, że większość domu, a przynajmniej część, którą teraz widziałem, jest w stanie trochę lepszym niż surowy. Być może miałem go wykończyć, ale po co te tajemnice? No i to miejsce nie pasowało do Izabeli. Chyba że jest nimfomanką, która zwabia tu budowlańców, żeby potem ich wykorzystać. Po chwili namysłu porzuciłem tę iskrę nadziei i ruszyłem za nią do piwnicy, dokąd prowadziła mnie dama w czerni.


-24-


Pomieszczenie to było w różnym stopniu zagracone – stare połamane meble z płyty pilśniowej gniły pod ścianami w najróżniejszym stanie rozkładu. Przetwory piętrzyły się zamknięte w słoikach, porozstawiane w rogach piwnicy, a butelki po tanim winie okupowały podłogę.

Samo wykończenie piwnicy pozostawiało wiele do życzenia. Najwyraźniej było robione na szybko, a staranność i estetyka nie były znane wykonawcy. Druty zbrojeniowe jeżyły się na osmolonym stropie, z którego smętnie zwisała żarówka. Ściany aż błyszczały od wilgoci, wszystko śmierdziało stęchlizną. Nie było tu nic, co mogłoby być cokolwiek warte.

Zniechęcony tym widokiem z niedowierzaniem popatrzyłem w oczy Izabeli.

– Pański wyraz twarzy mówi mi, że to, co nas otacza, nie do końca jest tym, czego pan się spodziewał.

Głupio mi było się do tego przyznać, ale właśnie tak było. Skinąłem głową, by potwierdzić, jej szczery uśmiech wręcz zbił mnie z tropu.


-25-


– Dziękuje, pochlebia mi pan.

Podeszła do czegoś, co było kiedyś stołem lub biurkiem. Teraz stało na blacie pod jedną ze ścian. Mebel był najbardziej zniszczonym i zgniłym w całej piwnicy, leżał żałośnie, prężąc swoją jedyną, nie wyłamaną nogę. Złapała właśnie za nogę mebla i pociągnęła ją energicznie do siebie. Coś kliknęło głucho i nie był to odgłos łamanego drewna.

– Czy byłby pan łaskaw to odsunąć? – zapytała, nie przestając się uśmiechać.

Zrobiłbym wszystko dla tego uśmiechu, nie mówiąc już o przestawianiu połamanych mebli. Złapałem za leżący na ziemi blat i z prawdziwym szokiem stwierdziłem, że nie jest spróchniały ani napęczniały od wilgoci, tylko taki ma udawać. Pociągnąłem do siebie, a blat zaczął delikatnie przesuwać się na sprytnie ukrytym zawiasie w taki sposób, jakbym otwierał drzwi. Pod nim były porządnie murowane schody prowadzące w dół, korytarzem wyłożonym jasnopomarańczową cegłą.


-26-


Musiało mnie naprawdę zatkać, bo Izabela zaśmiała się cicho i zaczęła schodzić w dół, zachęcając mnie uśmiechem, bym ruszył jej śladem. Nie zastanawiałem się i od razu zszedłem na tajemnicze schody. Podążanie za nią było dla mnie prawdziwą przyjemnością, z resztą  jej ruchy świadczyły o tym, że musiała doskonale wiedzieć, na co patrzyłem.

Kiedy tylko schody się skończyły Izabela zatrzymała się w ceglanym korytarzu, który oświetlały zamontowane na stropie żarówki w drucianych klatkach. Być może kiedyś chronił je szklany klosz, ale już nie było po nim żadnych śladów.

Obróciła się do mnie.

– To jest bardzo ważne – powiedziała poważnym tonem, wskazując palcem na nieco wysuniętą ze ściany cegłę i naciskając ją w taki sposób, że zrównała się z innymi.

– Część pomieszczeń jest zaminowana, a w ten sposób to neutralizujesz. Za jakiś czas mechanizm sam się uzbroi i ponownie cegła się wysunie. Wciśnij ją za każdym razem, kiedy będziesz tu wchodził lub stąd wychodził.


-27-


Zgłupiałem i chyba do końca w to nie uwierzyłem.

– Czy pani mówi poważnie? – zapytałem nie odrywając oczu od miejsca z którego jeszcze przed chwilą wystawała cegła.

– Śmiertelnie poważnie i między innymi jest mi pan potrzebny do usunięcia skutków po turyście, który włamał się tu, lecz nie rozbroił pułapki.

Poczułem, że robi mi się słabo i z całą pewnością musiałem być blady jak ściana. Izabela zauważyła to i natychmiast posmutniała.

– Zrozumiem, jeżeli pan zrezygnuje ze zlecenia i nie będę nalegać. Nie będę też prosić o zwrot zaliczki, więc jeżeli postanowi pan odejść, poszukam kogoś innego. Jedyną rzeczą jakiej będę od pana wymagać to zachowanie tajemnicy.

Wyraziła się jasno i przejrzyście, a ja, ostatni idiota, zamiast odwrócić się na pięcie i uciec w tamtej chwili, zaszyć się w domu i nie wystawiać nosa zapytałem:

– Jak dawno doszło do tego… wypadku i czy ten ktoś może być tam nadal uwięziony.

Przymknęła oczy najwyraźniej szukając czegoś w pamięci.


-28-


– Faktycznie nie pomyślałam o tym, zapewne jest tam uwięziony, ale nie liczyłabym, że żywy. Z tego, co mi wiadomo, to wydarzyło się to w 1941 roku.

Odetchnąłem z prawdziwą ulgą. Więc to nie jest żadna świeża sprawa. Rozejrzałem się i faktycznie, ta część, w której się znajdowaliśmy, była o wiele starsza od tego, co widać na zewnątrz. Ile lat musiało mieć to pomieszczenie i do czego służyło?

Popatrzyłem na Izabelę, posmutniała, i  chyba zaczynała wątpić w moją odwagę, a ja zaczynałem mieć wyrzuty sumienia z tego powodu, oraz dlatego, że już zdążyłem wydać parę stówek z zaliczki, którą mi dała wczoraj. Mój – psia jego mać – honor, nie pozwoliłby mi zatrzymać tych pieniędzy rezygnując ze zlecenia. Zgodziłem się. Jej promienny uśmiech od razu wynagrodził mi tę decyzje.

– W takim razie pozwoli pan, że go oprowadzę po rodzinnych włościach.

Uśmiechnąłem się do niej, ale nie zauważyła tego, ponieważ odwróciła się i zaczęła iść dalej korytarzem. Po kilku krokach zatrzymała się i wskazała kolejną z cegieł.


-29-


– Kiedy będzie pan szedł drogą powrotną należy nacisnąć w tym miejscu. Cegła będzie wysunięta kiedy pułapka ponownie się uzbroi, więc nie można będzie tego pominąć. Dla pańskiego dobra odradzam pośpiech.

Ponownie ciarki przeszły mi przez plecy.

– Czy jest więcej takich… pułapek? – zapytałem, siląc się, by w moim głosie było słychać obojętność. Nie do końca mi się to udało.

– Podejrzewam, że może być, zależy od tego, ile się aktywowało poprzednim razem. Przekażę panu plan kryjówki z zaznaczonymi miejscami, gdzie powinny się takie znajdować i w jaki sposób można je neutralizować.

Nie miałem śmiałości pytać, w jakim celu umieszczano te przeszkody i po co była ta podziemna kryjówka. Pewnie i tak by mi nie powiedziała.

Korytarz ponownie prowadził w dół, tym razem pochylnią. Z całą pewnością byliśmy już dosyć głęboko pod ziemią. Przed nami pojawiły się potężne, stalowe drzwi, z niewielkim wizjerem, otwieranym najwidoczniej od wewnątrz. Cała ich konstrukcja została wzmocniona sztabami, na których wyrastały główki nitów. Zawiasów nie było widać od tej strony. Nie mogłem sobie wyobrazić, jaki trzeba było mieć sprzęt, żeby pokonać tę przeszkodę bez klucza. Izabela sięgnęła do kieszonki w żakiecie i wyjęła dwa długie klucze. Jeden wręczyła mi, drugi wsunęła do dziurki w drzwiach.


-30-


– Proszę to również zapamiętać, musi pan przekręcić klucz dwukrotnie w lewo, po czym raz w prawo. Jeżeli pan się pomyli, następna szansa będzie po upływie trzydziestu minut.

Zamek szczęknął i otworzyła drzwi, nie wkładając w to ani trochę wysiłku, no chyba że była aż tak silna, w co raczej wątpiłem.

Minęliśmy próg i wprowadziła mnie do obszernego pomieszczenia, przypominającego podziemny magazyn jakiejś kontrabandy. Kto wie? Może taką funkcję spełniały te kazamaty. Przy jednej ze ścian piętrzyły się metalowe beczki, przy drugiej było kilka regałów i długi stół zastawiony najróżniejszymi sprzętami. Połowy z nich nie byłbym w stanie nazwać ani domyśleć się ich przeznaczenia. Zaraz obok były tekturowe pudła poukładane w zgrabny stos, po mojej lewej stronie stało łóżko prawie zakryte przez kolejne kartony. Naprzeciwko mnie widoczne było wejście do kolejnego korytarza. Strop wisiał wysoko nad głową, nadając pomieszczeniu przestronności.


-31-


Izabela podeszła do długiego stołu i coś na nim zaszeleściło. Na ten dźwięk chyba musiałem aż krzyknąć ze strachu, bo ona zaśmiała się i powiedziała, żebym się zbliżył. Podszedłem nieco speszony do stołu, przy którym stała.

– Właściwie nie powinnam tego panu pokazywać, ale spędzi pan tu trochę czasu i nie chciałabym, żeby pan się tego przestraszył.

Przed nią na blacie stało coś przykrytego starą szmatą, w duchu zaśmiałem się nad tym schowkiem. Jeżeli ktoś zadał by sobie trud, żeby się tu dostać, nie pomijając zakamuflowanego przejścia, zaminowanego korytarza i pancernych drzwi, to schowek pod szmatą był naprawdę zabawny. Uniosła tkaninę, spod niej pokazało się niewielkie terrarium o zadziwiająco grubych szklanych ścianach. Szkło na oko miało jakieś trzy centymetry, nakryte kratą ze stalowych prętów zabezpieczoną zatrzaskiem. W środku, i to było najbardziej zaskakujące, siedział mały brązowy gronostaj. Moja matka z całą pewnością nazwała by go łaską, jedną z tych, co zaplatają koniom grzywy i ogony. Tak czy inaczej, zwierzę siedziało w terrarium pozbawionym trocin, poidełka czy karmy, na samym gołym szkle, nie wyłączając własnych odchodów zgromadzonymi w jednym z rogów szklanego więzienia. Na pyszczek miało założone coś w rodzaju skórzanego kagańca.


-32-


– Nie wolno panu otwierać tego terrarium, karmić go lub poić. Tym będę zajmować się osobiście w określonych godzinach. Jest to wyjątkowe zwierzę i przedmiot moich badań. Jakby jakimś sposobem uciekło, mogłabym się od razu pakować. Mam nadzieję, że wyraziłam się dość jasno.

Spojrzała mi w oczy w taki sposób, aż miałem wrażenie, że przewierca mnie wzrokiem.

– Tak, oczywiście. Nie wiedziałem, że gronostaj może być aż tak ważny – powiedziałem czując się nieco niezręcznie.

Uśmiechnęła się i przykucnęła przy terrarium w taki sposób, że jej twarz znalazła się na wysokości zwierzątka. Krótka spódnica uniosła się nieco do góry odsłaniając kończące się pończochy i przymocowane do nich sprzączki nośnego pasa. Moja wyobraźnia znowu zaczęła szaleć.


-33-


– Tak, to jest gronostaj, ale nie zwyczajny. Takich jak ten jest naprawdę niewiele. A zdobycie choćby jednego jest prawie niemożliwe. Co do tego tu osobnika, mam jeszcze taką nadzieję, że ma mi dużo do powiedzenia.

Gronostaj jakby ją zrozumiał i przestraszył się tego, co powiedziała. Cofnął się w głąb terrarium, nie spuszczając paciorkowatych oczu z Izabeli. Ona z uśmiechem postukała palcem w szybkę i wyprostowała się.

– W tych kartonach jest elektronika, którą chcę zamontować w całym budynku, są też plany pomieszczeń z wytycznymi, co, i gdzie konkretnie powinno się znajdować – wskazała palcem na piętrzące się pudełka. – Ale to później. Teraz poproszę pana za mną.

Zakryła terrarium tkaniną i ruszyła szybkim krokiem w stronę korytarza, w którym jeszcze nie byłem. Próbowałem dotrzymać jej tempa, ale w taki sposób, żeby pozostać nieco z tyłu, dzięki czemu mogłem przyjrzeć się jeszcze lepiej jej płynnym ruchom. Izabela co jakiś czas zatrzymywała się w miejscach, gdzie korytarz się dzielił i tłumaczyła:

– Tutaj jest łazienka, toaleta i prysznic, może pan z tego korzystać do woli.


-34-


Kilka kroków i znowu:

– Tu są moje prywatne pomieszczenia oraz laboratorium, nie jest to teren zabezpieczony, ale ufam, że nie będzie pan tam myszkował.

Oczywiście potwierdziłem, a piękna gospodyni doprowadziła mnie w końcu do kolejnych pancernych drzwi, otworzyła je za pomocą klucza i poinstruowała, że jest ta sama sekwencja w trakcie otwierania. Za drzwiami zaczynało się gruzowisko.

– Kiedy zamontuje pan elektronikę chciałabym, żeby zajął się pan tym miejscem. Trzeba usunąć cały gruz i doprowadzić korytarz do stanu używalności. Z tego, co mi wiadomo, ci, którzy się tu wdarli, aktywowali dwie pułapki. Jedną tutaj, drugą na końcu przy podziemnym wyjściu.

Wsunęła mi w dłonie świstek papieru.

– To jest dla pana. Podejrzewam, że może być pomocne.­


-35-


Przyjrzałem mu się. Był to plan tego „bunkra”, bo w myślach już zawsze w taki sposób nazywałem to miejsce, z uwzględnionymi punktami, które mogą być zaminowane. Zasypany korytarz dzielił się kilkukrotnie, te miejsca były zakreślone czerwonym długopisem. „Nie wchodzić!”. Tunel wedle planów kończył się na terenie obecnych zakładów produkujących kruszywo. Wyzbyłem się chęci zagwizdania z podziwu i złożyłem plan, chowając go do tylnej kieszeni dżinsów. Izabela uśmiechnęła się do mnie i z prośbą widoczną w jej smutnych, pięknych oczach zapytała.

– Czy podejmie się pan tego zlecenia? Skoro już mógł pan zobaczyć, z czym będzie pan mieć tu do czynienia.

Spojrzałem niepewnie na gruzowisko. Widziałem wyraźnie, jak dużo jest tutaj roboty i, co gorsza, jak bardzo może być niebezpieczna.

– Tak, proszę pani. Podejmuję się.

Uśmiech natychmiast rozpromienił jej twarz, a ja wiedziałem, że będę dziś śnił o czerwieni tych ust.

         Wróciliśmy do głównej sali i przez jakieś półtorej godziny sporządzałem listę narzędzi, które będą mi potrzebne do pracy. Studiowałem też plany budynku powyżej. Jak się okazało miałem rozmieścić tam kamery, wewnątrz jak i na zewnątrz, a całe centrum zarządzania nimi miało być zorganizowane właśnie tutaj.


-36-


Niezwykle ucieszył mnie fakt, że kondygnacje były połączone ze sobą bloczkową ręczną windą, dochodzącą do poziomu piwnicy, dzięki czemu mogłem łatwiej pozbywać się gruzu. Izabela niezbyt chętnie pokazała mi tę windę. Nie była duża, ale na cegły musiała wystarczyć.

Po przedyskutowaniu wszystkiego odprowadziła mnie na górę, jeszcze raz podkreślając bym nie zapomniał o neutralizowaniu pułapek, kiedy będę przechodził korytarzem w trakcie prac i życzyła mi dobrej nocy mówiąc, że tu zostaje, ponieważ czeka ją jeszcze trochę pracy.

Ja miałem zacząć jutro wieczorem. Spojrzałem na zegarek, dochodziła dwudziesta, czyli jak się pospieszę zdążę wypożyczyć jeszcze jakiś film na wieczór w domu. Przyśpieszyłem kroku i po paru minutach dotarłem na moje osiedle.

W piwnicy dwupiętrowego bloczku mieściła się niewielka wypożyczalnia kaset VHS, właściciel zdążył umyć już podłogę i szykował się do zamknięcia, więc nie miał zachwyconej miny, kiedy zobaczył ostatniego klienta w zabłoconych butach.


-37-


Gdybym był ostatnim klientem jakiegoś zakładu gastronomicznego, zastanowiłbym się dwa razy, zanim bym coś zamówił po posprzątaniu lokalu. Na szczęście tutaj najgorszą rzeczą, jaką mógł mi zrobić ekspedient, to podanie nieprzewiniętej kasety. Godziłem się na takie konsekwencje, rozstroju żołądka od tego mieć nie będę. Mimo wszystko ponaglany rytmicznym uderzaniem kluczy o udo wybierałem film na chybił trafił. Padło na „Szklaną Pułapkę” z Brucem Willisem. Miałem ochotę na film akcji.

Zaraz po kąpieli otworzyłem lodówkę w poszukiwaniu czegoś na kolację. To był najlepszy moment, żeby przypomnieć sobie, że nie byłem w sklepie, a wyjście w tej chwili z mokrą głową i szukanie nocnego jakoś mnie nie przekonywało, więc na kolację wybrałem dwie butelki nie najlepszego piwa marki EB.


-38-


Włożyłem kasetę do magnetowidu, faktycznie nie była przewinięta, zacząłem przewijanie, oczywiście na podglądzie. Mimo że oglądałem już ten film kilkukrotnie, to i tak lubiłem do niego wrócić. Pierwsze, co mnie zaniepokoiło to, to że obraz był czarno-biały, drugą rzeczą było to, że nigdzie nie migała mi dobrze znana twarz Bruca Willisa. Zatrzymałem się na napisach tytułowych, lektor głośno i wyraźnie przeczytał tytuł „Podwójne ubezpieczenie”. Zakląłem ze złości. Dostałem swoją karę za spóźnianie się do wypożyczalni, jakiś czarno-biały melodramat z lat czterdziestych mrugał smętnie na ekranie mojego telewizora.

Niestety wszystkie kasety, jakie miałem w domu, były jeszcze nudniejsze. Co prawda nie tak nudne jak kaseta ze ślubem mojego brata, którą miałem mu oddać już jakieś pięć lat temu, ale on się nie upomina, a ja zapominam. Z resztą podejrzewam, że podświadomie mi nie przypomina. Nikt chyba nie chciałby mieć w domu nagrania, które powinno nosić tytuł „Pierwszy dzień niewoli”, w sumie nigdy jej nie obejrzałem tak od początku do końca, bez przewijania.


-39-


Tak czy inaczej, jak już zacząłem oglądać ten staroć to go skończę. Usiadłem wygodnie na kanapie i otworzyłem pierwszą butelkę piwa. Jak się okazało, do końca filmu ta pierwsza była ostatnią, ponieważ akcja na ekranie wciągnęła mnie tak mocno, że nie chciałem pauzować na czas poszukiwania piwa w lodówce. Główna bohaterka z kimś mi się kojarzyła. Jutro z całą pewnością pójdę do wypożyczalni, podziękuję ekspedientowi za jego złośliwość i poproszę o kolejny film tego gatunku. Chociaż będzie trzeba rozegrać to inaczej, bo wtedy na pewno wciśnie mi „Lody na patyku III” lub coś w tym stylu.

Wstałem dosyć wcześnie, tuż przed południem. Wyszedłem na miasto zrobić większe zakupy i oddałem kasetę do wypożyczalni, film polecony na dzisiejszy wieczór już spoczywał w mojej torbie. Był to „Taksówkarz” z Robertem De Niro w roli głównej. Wstąpiłem jeszcze do mojego biura na Reja i sprawdziłem, jak i co wygląda.

         Jurek miał pełne ręce papierkowej roboty, musiał dobrać sobie jeszcze jednego młodego, żeby w miarę się ze wszystkim wyrabiać. Ucieszył się na mój widok, ale musiałem go rozczarować, informując, że nowa robota zajmie mi przynajmniej dwa tygodnie. Zabrałem też ze sobą niewielkie radio tak, by coś mi hałasowało w trakcie pracy. Najpewniej fale nie dosięgną do bunkra, ale przez jakiś czas będę przecież pracował na powierzchni montując monitoring.


-40-


Słońce, które dziś się i tak nie popisało, zaszło nadspodziewanie szybko, a może dzień mi się jakoś tak wyślizgnął z rąk. Godzina siedemnasta wręcz mnie zaskoczyła na Nowym Mieście. Nim dotarłem do tajemniczego domu na Wyszyńskiego kupiłem jeszcze dwie drożdżówki, nie wiedząc, ile mi zajmie dzisiejsza robota. Pod domem przestraszyłem się nieco tym, że jest zamknięty. Na szczęście okazało się, że wypożyczony mi klucz pasował również do drzwi wejściowych. Uspokoiło mnie to i zszedłem do piwnicy, otwierając tajne przejście. Wciśnięcie cegły, która dezaktywowała pułapkę sprawiło, że przeszły mnie dreszcze. Jak się okazało, za każdym razem, kiedy tam schodziłem lub wychodziłem, obawiałem się, że kiedyś o tym zapomnę, a moja piękna chlebodawczyni będzie musiała wynajmować kogoś, kto będzie musiał przerzucać gruz, pod którym ja jestem pogrzebany. Na miejscu z pełnym podziwem zaobserwowałem, że narzędzia które wypisałem na liście są już ułożone w głównej sali, mi zorganizowanie tych rzeczy z pewnością zajęło by kilka dni. Izabeli nie było.


-41-


– A czego się spodziewałeś, robolu – powiedziałem głośno do siebie, biorąc się za rozpakowywanie pudeł z elektroniką.

Na dźwięk mojego głosu gronostaj nerwowo poruszył się w swoim więzieniu. Zbliżyłem się do niego i lekko uniosłem tkaninę, zwierzątko najwyraźniej nieco uspokoiło się na mój widok.

– Po co ci mały ten paskudny kaganiec? Aż tak gryziesz? – zapytałem zwierzaka.

Nie byłem zaskoczony tym, że nic nie odpowiedział, tylko błagalnie wpatrywał się paciorkowatymi oczkami we mnie. Aż odczuwałem to spojrzenie i zrobiło mi się nieswojo.

Obok jego terrarium leżało kilka niewielkich ampułek, pusta szklana strzykawka uzbrojona w cieniutką igłę i niezapisany, otwarty notes. Pierwsza strona z całą pewnością musiała być niedbale wyrwana. Pozostał po niej skrawek papieru i odcisk na następnej. Kusiło mnie, żeby pobawić się w detektywa i sprawdzić za pomocą ołówka, co było tam napisane. Nie było takiej potrzeby odcisk był wyraźny i było to tylko jedno słowo, wręcz wyryte dużymi drukowanymi literami. Przejechałem po nim opuszkami palców. „Szczęsny”. Nic mi to nie mówiło. No chyba że…


-42-


– Ty jesteś Szczęsny? – zapytałem gronostaja wpatrującego się we mnie.

Zwierzak pokiwał mi głową w taki sposób, jakby chciał potwierdzić wypowiedziane na głos słowa. Przyznam szczerze, że przeraziłem się nie na żarty. Natychmiast przykryłem szczelnie jego terrarium i zabrałem się do roboty. Zebrałem potrzebne mi narzędzia i razem z częścią elektroniki zapakowałem do niewielkiej windy. Wciągnąłem to wszystko na poziom parteru budynku znajdującego się nade mną i wyszedłem na korytarz, nie zapominając o przeklętej cegle, którą musiałem wcisnąć.

Cały dom miałem naszpikować kamerami. Muszę przyznać, że sprzęt był pierwszorzędny, maleńki, nie rzucający się w oczy i wyposażony w czujniki ruchu i podczerwień, dzięki czemu można było obserwować pomieszczenia pogrążone w całkowitej ciemności. Tylko ciekawe w jakim celu.


-43-


Włączyłem radio i znów, do znudzenia, mówili o zbliżającej się drugiej turze wyborów, niekoniecznie takich melodii chciałem słuchać do pracy. Znalazłem szybko radiową trójkę, która postanowiła jednak puścić jakąś muzykę i zacząłem montować kamery. Tego dnia udało mi się zrobić parter. Niestety, wybory były dziś tematem przewodnim wszelkich stacji radiowych. Skończyłem pracę po dwudziestej trzeciej i kiedy dotarłem do domu, byłem tak zmęczony, że nawet nie patrzyłem w stronę odtwarzacza wideo. Jutro zacznę wcześniej. Wypożyczalnia będzie musiała poczekać, przecież każdemu zdarzy się zapomnieć oddać film na czas, nawet jeśli robi to świadomie.

Kolejne dwa dni, a właściwie wieczory, spędziłem na przeciąganiu kabli, ustawianiu oraz kamuflowaniu kamer. Nudna i żmudna robota. Ani razu w tym czasie Izabela mnie nie odwiedziła. Ze zdziwieniem zorientowałem się, że pragnę ją zobaczyć. Chociaż co noc odwiedzała mnie we śnie, to nie do końca było to, czego oczekiwałem od snów z tak piękną kobietą w roli głównej.


-44-


Tam była inna. Nie mogłem tego sobie wytłumaczyć. W snach była przerażająca, napełniała mnie irracjonalnym strachem i zawsze uciekałem od niej, a kiedy już nie mogłem się ruszyć i wyciągała po mnie swoją dłoń, budziłem się oblany zimnym potem i z sercem próbującym przesunąć układ żeber i pulsującym bólem głowy, który na szczęście dosyć szybko mijał. O wiele bardziej wolałem się z nią spotykać na jawie.

Od ostatniego razu nie podnosiłem również przesłony na terrarium z gronostajem. Nie żebym się go bał, po prostu żal mi było zwierzaka. Ciężko było patrzeć na zwierzątko służące do jakiś eksperymentów, pewnie dobrze opłacanych i najpewniej w najbliższym czasie podobnych mu łasek ma tu trochę przybyć. Te doświadczenia musiały być bardzo ważne, bo po co innego czyścić ten bunkier, szpikować go elektronicznymi zabawkami i przede wszystkim minować. Tak, tego bałem się najbardziej. Cały czas w głowie kołatało się „zapomnisz o tej cholernej cegle” i jak w końcu naciskałem ją, to chochlik podpowiadał: „A jak się tym razem zatnie i tego nie zauważysz?”. Przez tego chochlika przechodziłem tamtędy za każdym razem z duszą na ramieniu.


-45-


Dzień zakończenia prac nad umieszczaniem wszystkich kamer i odpaleniem komputera połączonego do czterech monitorów, które, wedle teorii, miały dzielić się na cztery kolejne obrazy, mogłem traktować jak małe święto. Zamontowałem łącznie szesnaście kamer. Co ważniejsze, żadna z nich nie była widoczna, jeżeli oczywiście się nie wiedziało, gdzie jest umieszczona. Obsługa wielkiego komputera była dla mnie czarną magią.

Stwierdziłem, że kiedyś muszę wstąpić na nauki do jednego z moich znajomych, który na Nowym Mieście handluje używaną elektroniką. Skupuje różne zabawki od ludzi jeżdżących na tak zwane „wystawki” do Niemiec. Zna się na tym całkiem nieźle. Byłem bardzo ciekaw, czy mógł mieć do czynienia z takim sprzętem.

Tego dnia Izabela przyszła zobaczyć owoc mojej pracy. Jak zwykle była olśniewająca. Tym razem ujrzałem ją w czerwieni. Krótka sukienka z głębokim dekoltem odsłaniającym niemal połowę piersi, ukazującym na jednej z nich śliczny pieprzyk.


-46-


Robiłem, co mogłem, żeby moje oczy nie wędrowały cały czas w stronę tego pieprzyka. Chyba to zauważyła, bo uśmiechnęła się do mnie w taki sposób, że wprawiła mnie w oniemienie. Na ramiona miała narzucony płaszcz i niewielką kopertową torebkę. Zdjęła to i zarzuciła na oparcie krzesła, ukazując mi się tylko w tej krótkiej sukience. Jej kolor był taki, jak kolor jej ust, gdy pierwszy raz ją zobaczyłem w moim biurze. Przywitała się ze mną i poprosiła, żebym zaprezentował jej to, co dokonałem. Było mi wstyd, że nie umiałem tego zrobić. Komputery to nie była moja bajka. Wyjąkałem w końcu, że tylko rozmieściłem, ukryłem i podłączyłem sprzęt, ale nie znam się na jego obsłudze. Zaśmiała się słodko.

– Myślałam, że umie pan robić wszystko.

Włączyła komputer, monitory rozbłysły niebieskim światłem, usiadła przy jednym z nich i na chwilę odcięła się od świata, pracując w ciszy pochylona nad klawiaturą. Na monitorach zaczęły się pojawiać kolorowe obrazy z całego domu. Nad każdym z nich był niewielki czerwony napis REC. Mruknęła z zadowoleniem.


-47-


– Jednak umie pan, no powiedzmy, prawie wszystko – uśmiechnęła się do mnie i sięgnęła do torebki. Wręczyła mi dosyć grubą kopertę. – To jest pańskie wynagrodzenie za tę część pracy. Oczywiście dorzuciłam tam premię, która ma przypominać panu o tym, że należy zapomnieć, co się tu działo, i że kiedykolwiek pan pracował w tym miejscu.

Wziąłem od niej kopertę, nie zaglądałem do środka. Po pierwsze, byłoby to nieuprzejme; po drugie, czułem wyraźnie, jak bardzo jest ona gruba. W środku musiało być dużo pieniędzy. W domu okazało się, że było ich tam bardzo dużo.

– Prosiłabym, aby pan na dzisiaj skończył pracę. Muszę zająć się trochę swoimi obowiązkami i będę potrzebować do tego ciszy. Mam nadzieję, że nie obrazi się pan na mnie i jutro po osiemnastej przyjdzie tu, żeby uporać się z drugim zadaniem.

Potwierdziłem i podziękowałem. Wychodząc z bunkra byłem tak podekscytowany spotkaniem z Izabelą, że prawie bym zapomniał nacisnąć cegły. Mój dobry humor uleciał natychmiast, jak powietrze z przekłutego balonu.

        

-48-


Na dworze lało, i to tak, że człowiek miał wrażenie, że Bóg odwołał Przymierze i ponownie postanowił wszystko zatopić. Uśmiechnąłem się do swoich myśli, kiedy w wyobraźni stanęła mi Arka II na moim osiedlu.

– Może nie będzie tak źle – powiedziałem do dudniącego o blaszany dach deszczu. Pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą parasola ani wełnianego płaszcza. Na szczęście nie miałem daleko.

W okolicach dwudziestej pierwszej byłem już w domu. Nie bardzo wiedziałem, co mam robić z tą ilością czasu, który mi pozostał, zanim położę się do łóżka. Wrzuciłem na patelnię spory kawałek pięknie czerwonego wołowego mięsa i postanowiłem butelką piwa umilić sobie czas oczekiwania, aż mięso się usmaży.

Coś zaskrobało o szybę drzwi balkonowych prowadzących na niewielki taras mojego mieszkania. Podszedłem do drzwi, zza szyby wpatrywał się we mnie wielki czarny kot o błyszczącej treści i jasno pomarańczowych oczach. Najwyraźniej miał zamiar wejść do środka.


-49-


Chciałem już się obrócić i odejść, ale moja ręka chyba nie do końca zrozumiała tę chęć i automatycznie, bezwiednie otworzyłem balkonowe drzwi wpuszczając zwierzę do środka. Kot przeszedł przez próg z typową kocią opieszałością, rozejrzał się po wnętrzu i, najwyraźniej nie znajdując nic ciekawego, zwinął się w kulkę na dywanie i chyba zasnął. Zdziwiłem się nieco, bo zwierzak był suchy, umysł od razu podsuną mi rozwiązanie, kot musiał koczować na balkonie jeszcze przed deszczem. To było chyba jedyne logiczne wytłumaczenie.

– Witam na pokładzie Arki II - powiedziałem z uśmiechem, on uniósł łeb, popatrzył mi w oczy. Jego spojrzenie było dziwne, nawet bardzo dziwne. Czułem się tak, jakby przeszukiwał mi głowę, żeby sprawdzić, jakim jestem człowiekiem. Szybko się tym znudził i zaczął strzyc uszami oraz węszyć. Ja też to poczułem, mięso najwyraźniej miało już serdecznie dosyć patelni. Pobiegłem do kuchni i zakręciłem dopływ gazu w kuchence. Trochę przypaliłem, ale jeszcze nie podeszwa.


-50-


Posmarowałem masłem dwie kromki chleba i, nie kłopocząc się z przekładaniem mięsa na talerz, jadłem prosto z patelni. Odkroiłem nieduży kawałek i odłożyłem go na bok, żeby wystygł. Nie świadczyłoby dobrze o mnie, jakby kocur rozpowiedział na osiedlu, że nie karmię swoich gości. Patrzył na mnie jak jem, a ja czułem się z tym głupio.

Przesunąłem się bliżej ściany, żeby go nie widzieć, ale cwaniak też się przesunął w taki sposób, żebym nie mógł wzrokiem ominąć jego oczu uparcie wpatrzonych w moje. Przegrałem, wstałem i rzuciłem mu odkrojony wcześniej kawałek mięsa. Rzuciłem na podłogę, a to bydle popatrzyło najpierw na mięso, a potem na mnie z takim wyrzutem, aż zrobiło mi się nieswojo.

         – Może mam jeszcze porcelanową miseczkę podać? – zapytałem, siląc się na kpinę w głosie… przed kotem, a on po prostu obrócił się i wyszedł z kuchni, nie zwracając uwagi na podarowane mu mięso.

Ponownie przegrałem, znalazłem w szafce dwie miski, w jedną nalałem wody, do drugiej włożyłem ochłap z podłogi.


-51-


Po kolacji przypomniałem sobie o nieszczęsnym  „Taksówkarzu”. Przed oczami już widziałem minę faceta z wypożyczalni, nie pójdzie łatwo. Plan na wieczór za to ułożył się sam. Obejrzeć film, wypić parę piwek w trakcie oglądania, a kota wystawić na dwór. Zasłonić żaluzje tak, żeby kot nie mógł na mnie patrzeć zza szyby. Jeszcze by mnie przekonał, że to nie jest dobry pomysł.

Obudziłem się z krzykiem, oblany zimnym potem, w zwiniętej pościeli. Serce waliło mi jak młot, wyraźnie słyszałem, jak dudni. Na klatce piersiowej siedział mi kot, wpatrując się we mnie. Miałem wrażenie, że jego oczy świecą pomarańczowym blaskiem. Zerwałem się, próbując nieco ochłonąć. Kot, najwyraźniej zdziwiony, zleciał na podłogę. Mógłbym przysiąc, że go w nocy wyrzucałem z mieszkania.

Usiadłem na krawędzi łóżka i próbowałem przypomnieć sobie, co mnie tak śmiertelnie wystraszyło. Przyśniła mi się ona. Im mocniej próbowałem uchwycić chociaż kawałek tego snu, tym bardziej mi się wymykał z pamięci. W głowie został mi tylko obraz jej twarzy, pięknej, ale w jakiś sposób strasznej i drapieżnej. Jej usta, rubinowo czerwone, ta czerwień ściekała jej po brodzie i skapywała…


-52-


Kot zaczął mruczeć i to tak głośno, że przypominało to odgłos Trabanta z urwanym tłumikiem. Od razu rozbolała mnie głowa, normalnie jakby gniazdo os rozwścieczyło się pod czaszką. Spojrzałem na zegarek leżący na szafce obok łóżka.

– Ósma rano, środek nocy – powiedziałem do kota, ale jego już nie było.

Wstałem, rozejrzałem się po mieszkaniu, nie było go nigdzie. Podszedłem do przeszklonych drzwi balkonowych i odsłoniłem żaluzje. Kot był na zewnątrz za zamkniętymi drzwiami i ocierał się o szybę w błagalnym geście „Wpuść mnie”. Otworzyłem drzwi, zwierzę weszło, ociągając się, po czym skierowało się od razu do kuchni tam, gdzie zostawiłem dla niego miski. Ból głowy nieco zelżał, ale i tak czułem go wyraźnie.

Ból najmocniej męczył mnie do popołudnia. Czułem się, jakby mi ktoś nakłuwał długą igłą tylną część mózgu i czegoś w nim szukał. Było tak źle, że w końcu zdecydowałem się, żeby pójść z tym do lekarza, co nigdy nie przychodzi mi łatwo. Moja doktorka zawsze mi groziła, że kiedyś trafię do niej za późno.


-53-


Wykręciłem numer przychodni wprawiając kota w niesamowite zdziwienie, kiedy tarcza telefonu przekręcała się razem z moim palcem zgodnie z ruchami wskazówek zegara, po czym wracała na swoje miejsce z cichym turkotem. Kocur wydawał się być tym zauroczony, a kiedy wybrałem już siedmiocyfrowy numer i przyłożyłem słuchawkę do ucha, czekając na połączenie, rozczarowany koci pysk wręcz mówił „i to już tyle???”. Obrócił się i wrócił do kuchni.

Lekarz miał mnie przyjąć o piętnastej. Do tej godziny zdążyłem oddać kasetę do wypożyczalni i podjąć próby nauczenia kota jego nowego imienia „Czarnuch”. Poświęciłem na te lekcje pęto dobrej kiełbasy. Chyba nie do końca zrozumiał jak się nazywa, ale za to doskonale reagował na odgłos otwierania lodówki. W sumie mógłbym go tak wołać, gdyby udawałoby mi się naśladować ten dźwięk. Ból prawie zniknął, najwidoczniej bojąc się fachowca, jednak wciąż czułem ćmienie z tyłu głowy.


-54-


Pani doktor wytłumaczyła mi, że te bóle muszą brać się od kręgosłupa. Zbiło ją nieco z tropu, kiedy powiedziałem jej o rzeczywistych koszmarach poprzedzających bóle. Wypytała mnie o nie i chciała się dowiedzieć, czy miałem kiedyś „paraliż senny” i czy nie jest tak, że kiedy widzę te koszmary, to nie mogę się ruszyć. Zaprzeczyłem, a raczej mogłem się ruszać, skoro za każdym razem pościel była dobrze skopana. Wypisała mi recepty z poleceniem, żebym po zażyciu leków nie siadał za kierownicę i uważał co robię, najlepiej zaraz po lekach unikał wszystkiego, co mechaniczne. Przegląd kontrolny za tydzień, chyba że coś się zmieni na gorsze.

Wykupiłem leki. To łatwiejsze i szybsze, niż zostać uczestnikiem pielgrzymki lekarskiej od specjalisty do specjalisty, z wynikiem do domowej, żeby wysłała mnie do specjalisty od wyników.

Przed robotą znalazłem jeszcze trochę czasu, by oddać mój niesamowicie ważny głos w drugiej turze wyborów, chociaż, moim zdaniem, wybór między Wałęsą a Kwaśniewskim wcale nie był wyborem. Na karcie do głosowania zaznaczyłem ich obu, niech się jakoś dogadują.


-55-


Izabeli nie było w bunkrze, ale jej nocna działalność była bardzo widoczna. Obok terrarium leżał ten sam duży notes, z tym, że wydartych miał chyba połowę stron. Odciski na pierwszej stronie wyraźnie pokazywały, że miała dużo pracy. Uniosłem nieco szmatę zasłaniającą więzienie gronostaja. Zwierzątko leżało na brzuchu, wyglądało fatalnie, było wystrzyżone na boku do gołej skóry. W tamtym miejscu widoczne były ślady po ukłuciach. Biedak przez dziwny kaganiec nawet nie mógł wylizać sobie tej ranki.

Przynajmniej terrarium było wyczyszczone, lecz tak puste, że jeszcze bardziej robiło mi się żal małego gronostaja. Przy konsoli z monitorami coś zapiszczało dwukrotnie, przestraszyłem się i natychmiast zakryłem terrarium. Izabela z całą pewnością nie byłaby zadowolona, że tu myszkuję.


-56-


Podszedłem do jednego z monitorów, przy którym jeszcze przed chwilą świeciła się czerwona lampka. Musiał zareagować czujnik ruchu na zewnątrz. Na ekranie widziałem dwóch gentlemanów niepewnej reputacji, którzy przysiedli na schodkach domu i siłowali się z korkiem od taniego wina. Na ten widok westchnąłem ciężko i ruszyłem na górę. Co prawda nie wierzyłem, żeby ktoś trafił do bunkra, ale wolałem ich pogonić, zanim w któregoś z nich wdepnę, wracając do domu, albo wdepnę w to, co tam pozostawią. Wizja czyszczenia butów też nie była przyjemna.

Kiedy byłem na parterze, zapaliłem światło w domu z nadzieją, że to ich wystraszy. Wyjrzałem przez okno, nawet nie zareagowali. Chyba nie pójdzie tak łatwo. Otworzyłem drzwi, wypadłem na zewnątrz, zatrzaskując je za sobą zamaszystym ruchem i rzuciłem coś w stylu:

– Wyp*** mi stąd! To nie melina!

Efekt był taki, jakbym otworzył drzwi z kopa i wystrzelił serię z automatu. W parę sekund zniknęli w zapuszczonym sadzie, zostawiając za sobą plecak i niedawno otwartą butelkę po jabolu. Obróciłem się i zgłupiałem. Wszystkie okna w domu były ciemne, a przecież zaświeciłem światło.


-57-


Wszedłem do środka i wszystkie żarówki na parterze świeciły żółtym, męczącym blaskiem. Chyba kolejna tajemnica i sztuczka w tym domu. Z zewnątrz najwyraźniej miał wyglądać na opuszczony, ale po co?

Postanowiłem nie zadręczać się tym pytaniem i wróciłem do pracy. Za drugimi pancernymi drzwiami czekała na mnie z utęsknieniem sterta gruzu i kombinowanie jak go usunąć, żeby strop się nie zawalił. Po usunięciu pierwszego zamętu i dostaniu się do środka na jakieś pół metra, okazało się, że nie będzie to takie straszne, jak podejrzewałem. Z podziwem oglądałem mechanizm pułapki. Jej konstruktor w trakcie budowy musiał wydrążyć w stropie niszę i umieścić w niej na ciasno spakowane cegły, na oko chyba z półtora metra sześciennego, które runą na głowę temu, kto nie rozbroi mechanizmu. Dopóki się nie dogrzebałem do tego miejsca, wyglądało to na wielki zawał konstrukcji. Teraz mogłem być pewien, że właśnie tak miało wyglądać. Każdy, kto by się tutaj dostał, zrezygnowałby z dalszej eksploracji ze względu na niestabilność budowli, tym czasem budowla tylko taką udawała.


-58-


Dostałem się w głąb tunelu, tymczasem podłoga w głównym pomieszczeniu bunkra wyglądała, jakbym wydobył gruz z przynajmniej jednej małej kamienicy. Trzeba było zaczynać pakować cegły i odłamki do maleńkiej windy i po trochu wydostawać je na górę.

Konsola ponownie zapiszczała i lampki przy monitorach zaczęły szaleńczo mrugać. Rzuciłem okiem w tamtą stronę. Na ostatnim monitorze z piwnicy zobaczyłem Izabelę i serce na chwilę mi zamarło. Wyraźnie zwróciłem uwagę na jej ubranie. Płaszcz w pół łydki, pończochy, wysokie buty, kapelusz, dłonie w rękawiczkach. Widziałem też twarz, ale jakby pustą, bez oczu. Długich czarnych włosów i szyi również nie było. W pierwszej chwili pomyślałem, że sprzęt nawala, ale czerwień jej pomadki była tak wyraźna, że wydawało się to  niemożliwe. Otworzyła stalowe drzwi i już słyszałem jej kroki, weszła do środka i spojrzała na mnie, po czym jej twarz na ułamek sekundy przybrała wyraz zdziwienia.

– Mam nadzieję, że nie dokopał się pan do żadnego ducha?


-59-


Ogarnąłem się. Nic jej przecież nie brakowało. Szyja, oczy i rozpuszczone w starannie niezłożony sposób włosy były na swoim miejscu. Czyli to nie jest wina kamer, a najpewniej tych tabletek, które mi przypisała doktorka - pasie mnie pewnie psychotropami na lęki. Ale nie działają.

         – Nie, nie… jeszcze nie – odpowiedziałem.

Faktycznie, cholera wie, do czego mogę się tam dokopać. Zaśmiała się uroczo i rozejrzała po podłodze.

         – Widzę, że prace postępują. Bardzo mnie to cieszy. Nie będzie panu przeszkadzać, że trochę tu popracuję?

Sam się rozejrzałem. Trudno byłoby tu robić cokolwiek, a jeszcze trudniej pracować nad czymś naukowym.

         – Nie, oczywiście, że nie. Chyba jakoś się tu zmieścimy… mam nadzieję.

Ponownie się zaśmiała.

– Nie będzie takiej potrzeby, przeniosę się z moim przyjacielem do innego pomieszczenia – wskazała głową terrarium. – Ale prosiłabym, żeby pan tam nie wchodził. Gdybym była niezbędna, proszę do mnie zapukać i poczekać na mnie na korytarzu. Jak pan skończy na dziś, to niech pan po prostu wyjdzie, nie kłopocząc się żegnaniem ze mną.


-60-


– Oczywiście – odpowiedziałem.

Izabela obróciła się na pięcie i uniosła terrarium. Szmatka opadła z niego, gronostaj wyglądał okropnie i patrzył na mnie, patrzył mi w oczy, a w jego oczach widziałem rozpaczliwą rozpacz i błaganie o pomoc. Kiedy Izabela zniknęła mi z oczu w rozwidleniu korytarza, otrząśnięcie się z tego nieprzyjemnego wrażenia zajęło mi jeszcze chwilę, zanim mogłem zabrać się za pakowanie urobku do windy.

Uprzątnięcie tego bałaganu, z pakowaniem windy na dole i rozpakowywaniem na górze, zajęło mi ładnych parę godzin. Usunięte cegły, wedle zarządzenia pięknej pani, miałem upychać w piwnicy tak, byle się dało przejść i żeby nie tarasowały korytarza i pod żadnym warunkiem nie miały być wynoszone na zewnątrz tak, by nikt nie domyślał się, że coś tu się robi. Prawdę mówiąc, cieszył mnie taki stan rzeczy. Jakbym miał nosić się z tym jeszcze po jednych schodach, to najprawdopodobniej bym padł ze zmęczenia.


-61-


Tego dnia skończyłem pracę po pierwszej w nocy i byłem tak zmęczony, że po drodze do domu nawet nie zwróciłem uwagi na przyklejającą się do ciała mżawkę. Wiedziałem, że jutrzejsze zakwasy długo będą mnie namawiać, żebym pozostał w łóżku na najbliższy tydzień. Niezłomną stalową siłą woli wspomaganą przez niemiłosierne jęczenie Czarnucha, prawie śpiąc, otworzyłem lodówkę i nie przebierając złapałem za pęto kiełbasy i rzuciłem mu do miski. Kot wyłączył monotonną syrenę i wziął się za kiełbasę. Choć mała dieta i tak by mu nie zaszkodziła, delikatnie powiedziawszy wyglądał na dobrze odżywionego. Z pewnością musiał być czyjś i chyba było mu wszystko jedno, kto go karmi. Dziwne było to, że jak wszedłem do mieszkania był w środku, a przecież przed pójściem do pracy wyrzucałem go z domu… Albo tylko pomyślałem, żeby go wyrzucić.

To nie było najważniejsze, prawdziwym trudem było zwalczenie chęci położenia się spać przed kąpielą. W końcu, jak zacząłem się rozbierać, do wanny wygonił mnie smród własnego potu po ciężkiej pracy fizycznej. Dawno już czegoś takiego nie miałem. Plan na dziś gorąca kąpiel i ciepłe łóżko.


-62-


         Stała nade mną i wpatrywała się we mnie, jej oczu nie było, dwa ziejące pustką otwory w beznamiętnej, trupio bladej twarzy. Mimo że nie było tam źrenic, to i tak czułem jej wzrok na każdym centymetrze mojego ciała. Czułem, jak niemal przewierca mnie na wylot, jak pochłania mnie zimno. Nie mogłem się poruszyć. Niewidzialna bariera blokowała moje wszystkie wysiłki. Wtedy jej twarz pochyliła się niżej, a usta pokryły się czerwienią. Próbowałem się chociaż cofnąć, ale nie byłem w stanie. Zamknęła powieki, przysłaniając ciemność i rozchyliła delikatnie usta, z nich zaczęła wyciekać krew niekończącym się strumieniem, który oblewał mnie całego. Czułem wyraźnie jej metaliczny zapach. Lodowata krew zaczęła mnie pochłaniać i chciałem krzyczeć, ale wtedy wdarła się do moich ust, zalewając gardło i tłumiąc całkowicie okrzyk strachu. I przyszedł ból, jasny i mocny, tak wyraźny, że mogłem określić jego kolor był… pomarańczowy! I mieścił się na moim policzku, palił!


-63-


Poderwałem się, nie mogąc przestać się krztusić. Siedziałem w wannie pełnej zimnej wody, a na taborecie obok, na którym złożyłem ręcznik i bieliznę, siedział kot. Przyglądał mi się z ciekawością i mruczał, a właściwie turkotał jak stary diesel. Policzek piekł żywym ogniem. Przyłożyłem do niego rękę i zobaczyłem na palcach czerwone ślady krwi. Wtedy do mnie doszło, że być może ten czarny kocur uratował mi życie.

– Obiecuje ci na jutro pół kilo schabu! –powiedziałem do kota, powoli uspokajając się i przestając kaszleć, a kot najzwyczajniej w świecie zeskoczył z taboretu i wyszedł z łazienki. Złapałem się krawędzi wanny i spróbowałem się podciągnąć, ale nie dałem rady; ból głowy przyszedł tak nagle, jakbym dostał gazrurką w potylicę. Całym moim ciężarem wpadłem z powrotem do wanny, wywołując falę, która zachlapała połowę łazienki. Musiałem chwilę przeczekać pierwsze niespodziewane uderzenie i powolutku wyszedłem w końcu z wanny. Wlokąc się do kuchni po przepisane mi leki zerknąłem na zegar – dochodziła czwarta nad ranem. Przełknąłem garść tabletek, popijając je kranówą, po czym dowlokłem się do łóżka, padając na nie jak worek kartofli.


-64-


         Pracę zaczynałem przed szesnastą tak, aby wrócić do domu o nieco normalniejszej porze. Wczorajszy wypadek nieźle mnie nastraszył. Kupiłem po drodze obiecane pół kilo schabu dla Czarnucha, chociaż rana na policzku była paskudna i dosyć głęboka. Na dzisiaj zakleiłem ją plastrem tak, żeby kurz i pył mi się do niej nie dostawał.

W głównym pomieszczeniu postawiłem sobie starego kaseciaka przyniesionego z domu. Radio w bunkrze nie chciało działać i w sumie nic dziwnego. Przy pierwszych dźwiękach „July Morning” Yuraiah Heep przytaszczyłem pierwszą partię cegieł. Zakwasy dobrze dawały mi się we znaki, więc moja praca nie była na tyle efektywna, jakbym sobie tego życzył.

W ciągu trzech godzin pracy znalazłem w gruzie, przy poziomie podłogi, niewielkie aluminiowe pudełko. Nie wyglądało na jakieś specjalnie stare, na jego wieczku w poprzek był  wytłoczony napis: TABLETTENAUFLAGE. Może jakiś pojemnik po lekach. Słyszałem, że w podobnych pojemnikach sprzedawana była gliceryna.


-65-


Otworzyłem pudełko. W środku był zegarek, piękna srebrna cebula z dewizką. Na jej kopercie grawer: FUR GUNTER VON DEINER STOLZEN FAMILIE, wypisany misternymi, cieniutkimi literami. Był jeszcze list złożony na cztery. Nie znałem niemieckiego i nie byłem w stanie go odczytać. Jedyne, co mogłem stwierdzić to to, że był pisany niebieskim ołówkiem kopiowym, drżącą ręką i najpewniej w ciemności. W niektórych miejscach litery nachodziły na siebie i zmieniały wielkość. Pomyślałem, że właśnie tak bym pisał, gdybym nie widział kartki. Piszący musiał co jakiś czas ślinić ołówek, bo wypisane litery wyły dosyć wyraźne.

Odłożyłem to wszystko na stół w sali głównej i powróciłem do odgruzowywania. Po godzinie natknąłem się na wysuszone, niemal zmumifikowane zwłoki. Ich widok sprawiał, że na całej skórze poczułem mrowienie. Nie chciałem ich dotykać, odgrzebałem je starannie i z sercem w przełyku przyjrzałem się im. Był to niemiecki żołnierz w resztkach munduru. Nie znałem się, więc nie mogłem ocenić, czy zwykły szeregowy, czy może oficer. Właściwie od razu przyjąłem, że to żołnierz, sądząc po kaburze od pistoletu przypiętej do pasa z wielką klamrą, na której widniał napis „GOTT MIT UNS” okalający niemiecką wronę.


-66-


Właściwie nie wiedziałem, co mam zrobić, czy powinienem to gdzieś zgłaszać, albo poszukać wizytówki z numerem do Izabeli, żeby do niej zatelefonować. Na szczęście nie musiałem się tym martwić, bo czujniki ruchu zaczęły swoją pieśń i po chwili Izabela zeszła do mnie.

Na widok zwłok w gruzowisku nie zmartwiła się ani trochę, spojrzała na nie obojętnie, ale zauważyła, że ja się tym denerwuję.

– Na dziś może pan zakończyć i wrócić do domu. Wezwę kogoś, kto się tym zajmie dopilnowując wszelkich formalności.

Uspokoiło mnie to i bardzo ucieszyło. Pokazałem jej jeszcze znalezisko, które położyłem na stole. Aluminiowym pudełkiem nie była zainteresowana, zegarka nawet nie dotknęła. Natomiast list chyba sprawił jej przyjemność, bo śledziła tekst ze szczerym uśmiechem na ustach. W końcu schowała go do torebki i powiedziała, że resztą rzeczy nie jest zainteresowana i mogę sobie je zatrzymać na pamiątkę. Przyjąłem je z pewnym poczuciem winy, lub niesmakiem.


-67-


Pożegnałem się z moją piękną chlebodawczynią i opuściłem bunkier z prawdziwą ulgą.

Cieszyłem się z faktu, że w domu nie byłem zbyt późno. Wykręciłem do Jurka z pytaniem, czy nie miałby czasu wpaść do mnie na piwko lub dwa. Poprosiłem, żeby zabrał też ze sobą te dwa piwka, bo w mojej lodówce zostało tylko światło i pożyczył mi kilka kaset z jakąś muzyką. Zjawił się w ciągu pół godziny, przynosząc całą siatkę butelek Zwierzyńca. I mniejszą z kasetami. Usiedliśmy z piwem w ręku, przy huczącym nieco zbyt głośno telewizorze.

– Co ci się stało?

Wskazał palcem na brudny plaster zakrywający ranę na policzku. Odkleiłem go, ukazując cztery szramki.

– Mam kota, a może raczej: to kot ma mnie. Tak czy inaczej podrapał mnie i tym…

Jurek przerwał mi głośnym śmiechem i zaraz zaczął mówić puentę głupiego dowcipu:


-68-


– To jest mój kot! I będę go…

– Tak, kiedy tylko będę chciał! – skończyłem za niego i wyszedłem po mój płaszcz, w którym było pudełko na tabletki z zegarkiem w środku. Podałem mu moją pamiątkę.

– Masz jeszcze tego znajomego w sklepie z antykami naprzeciw poczty? – zapytałem.

Jurek przyglądał się pudełku i zegarkowi.

– Tak, pokazać mu to? To chyba jakieś pudełko na tabletki, może coś weterynaryjnego, albo no nie wiem… – wskazał na zegarek. –Doxa… to chyba srebro. Fajne fanty trafiasz. A możesz już powiedzieć, gdzie robisz?

Uśmiechnąłem się do niego.

– Nie. Ale mogę ci podać kolejną butelkę.

Zrobiliśmy się całkiem na ciepło, kiedy Jurek wychodził ode mnie, już widziałem oczami wyobraźni, jak jego żona robi mi wymówki. Uśmiechnąłem się do tych myśli. I zatoczyłem do kuchni w celu poszukiwania tabletek na wątrobę, których zażywanie w celu nie-mania kaca mogłem już opatentować.


-69-


Tego dnia wyspałem się całkiem nieźle. Rano nie było kaca, tego się spodziewałem, a w nocy nie było koszmarów, na co liczyłem. Głowa również mnie nawet nie ćmiła jak do tej pory. Może zamiast łykać przypisane mi psychotropy powinienem wypić od czasu do czasu, tak zapobiegawczo.

Kot dobijał się do drzwi balkonowych, wpuściłem go i wydzieliłem kawałek z jego schabu. Gdybym rzucił mu wczoraj całość z pewnością by to pochłonął, a dzisiaj nie miałbym co mu wrzucić do miski.

Zakwasy dawały w kość. Postanowiłem, że może czas zacząć coś ćwiczyć, albo chociaż trochę porozciągać. Zacząłem od kilku pompek. Dokładnie to czterech, później przysiady i skłony do stóp. Czarnuch nie spuszczał ze mnie wielkich, pomarańczowych i z całą pewnością zdziwionych oczu. Kiedy przystanąłem i przyjrzałem mu się, to fiknął na bok i z zadartą do góry tylną łapą zaczął z prawdziwym namaszczeniem lizać się pod ogonem. Rozbawił mnie ten widok.

– Pewnie chcesz mi pokazać, jak to ma wyglądać – zaśmiałem się w głos. – Przykro mi stary, ja tak nie dam rady.


-70-


Kot przerwał toaletę, wstał i dumnie wymaszerował do kuchni. Usłyszałem stamtąd jego miauczenie, zapewne czekał pod lodówką na nagrodę za dobre rady.

Popołudniu zadzwonił do mnie Jurek. Był bardzo podekscytowany, rano nie mógł usiedzieć w domu. Poszedł do swojego znajomego na Stare Miasto i pokazał mu moją zdobycz. Opakowanie po tabletkach okazało się drugo-wojenną kuchenką polową, czymś w rodzaju kuchenki karbidowej, a zegarek to rarytas. Cała koperta była wykonana ze srebra. Nie był to plater tylko porządna, dobra robota z 1939 roku, z samego początku wojny. Napis głosił „Ginterowi, dumna rodzina”. Kolekcjoner od razu zaproponował mu parę ładnych złotych, co na tamten czas było naprawdę kupą kasy. Powiedziałem bratu, żeby przynajmniej na razie nie sprzedawał mu tego. Dobrze byłoby się dowiedzieć, ile naprawdę musiało to być warte.

Zaczęło mnie zastanawiać, ile jeszcze takich skarbów mógłbym tam znaleźć i co mogło być w liście, który zachowała Izabela. Ale to nie było moją sprawą. Miałem szczęście, że i tak pozwoliła mi zachować te rzeczy.


-71-


Przed robotą wyskoczyłem do sklepu, żeby napełnić nieco lodówkę i kupić w końcu kocią karmę. Nie znałem się na tym, ale podejrzewałem, że koty nie powinny jeść tylko kiełbasy i schabu. Zapewne Czarnuch był innego zdania, ale stwierdziłem, że skoro nie próbuje ze mną dyskutować na ten temat, to będzie jadł to, co mu daję.

W bunkrze byłem o szesnastej. Gronostaj nie wrócił z terrarium na swoje miejsce na stole, więc musiał zapewne być w pomieszczeniu, do którego Izabela nie pozwalała mi wchodzić. Nie było mi przykro, że nie muszę na niego patrzeć.

– Czego oczy nie widzą, tego duszy nie żal – powiedziałem sam do siebie i przypomniałem sobie o zwłokach, które wykopałem wczoraj. Aż ciarki mi przeszły po plecach. Poszedłem do zawalonego korytarza i okazało się, że Izabela faktycznie musiała kogoś do tego ściągnąć. Po zwłokach nie było ani śladu. Odetchnąłem z ulgą i wziąłem się do roboty. Przebicie się za ścianę cegieł i gruzu zajęło mi bardzo mało czasu i właściwie można było powiedzieć, że jeszcze tylko kosmetyka, zamiatanko i jestem po drugiej stronie korytarza.


-72-


Postanowiłem to uczcić krótką przerwą, pożyczoną kasetą grupy SBB i kanapką z szynką. Spojrzałem na konsolę z monitorami. Kanapka wyleciała mi z rąk. Na jednym z ekranów, tym pokazującym obraz z pierwszego piętra, zobaczyłem pysk swojego kota. Wpatrywał się w kamerę. Siedział bez ruchu i beznamiętnie patrzył tak, jakby chciał spojrzeć mi w oczy swoimi wielkimi pomarańczowymi ślepiami za pośrednictwem tych wszystkich kabli i elektroniki, które nas dzieliły. Przymknąłem oczy i zacząłem odliczać do dziesięciu. W tym czasie przypomniałem sobie, że nie brałem dzisiaj moich psycho-pigułek. Otworzyłem oczy i z ulgą stwierdziłem, że na monitorze nie widzę już kota. Niestety ulga nie trwała długo. Kocur był teraz na innym ekranie. Siedział dokładnie w tej samej pozycji tylko na parterze. Nie mrugała żadna lampka i nie wył żaden irytujący sygnał. Kot nie mógł po prostu w krótkiej chwili znaleźć się w innym miejscu, nie wzbudzając czujników ruchu. To w mojej głowie musiało coś się dziać i to coś bardzo niedobrego. Przetarłem twarz dłońmi, kot zniknął z jednego monitora by pojawić się na kolejnym, tym w piwnicy obok wejścia do bunkra.


-73-


Otrząsnąłem się z tego. Żadnego kota nie było na żadnym z ekranów. Nie podniosłem upuszczonej kanapki, po prostu wróciłem do pracy, starając się wymazać z pamięci to, co widziałem, tym bardziej, że nie byłem pewny czy w ogóle to widziałem.

Przy upychaniu gruzu do windy, zauważyłem, że nucę piosenkę Jefferson Airplane „White Rabbit” i z pełną mocą uderzył mnie jej początek. „Jedna pigułka sprawi, że jesteś większy, inna cię zmniejszy, a te które daje ci matka nic nie robią”. Od razu przyszła mi myśl, że te, które daje mi doktorka, robią aż za dużo. Chyba muszę z nią wcześniej porozmawiać.

Do godziny dwudziestej trzeciej korytarz był wolny od gruzu, niestety nie było światła, a z latarką wspomaganą moimi stanami lękowymi nie chciałem już dzisiaj zwiedzać podziemi. Był najwyższy czas na zebranie się do domu, żeby powrócić tu jutro i zająć się drugą przeszkodą. Im wcześniej, tym lepiej. Byłem już bardzo zmęczony tą pracą i naprawdę nie mogłem się doczekać jej końca.


-74-


Na zewnątrz padało; tym razem zabrałem ze sobą parasol, ale i tak jak już wszedłem do domu, byłem cały mokry. Kot spał zwinięty w kulkę na dywanie w dużym pokoju, postanowił nawet nie zaszczycić mnie spojrzeniem, kiedy przeszedłem obok niego. Przypomniały mi się moje zwidy z bunkra, tam wręcz wpatrywał się we mnie. Może i lepiej, że teraz się na mnie nie patrzył, przynajmniej do czasu otworzenia lodówki. Połknąłem garść tabletek i położyłem się do łóżka. Tej nocy ponownie odwiedziły mnie koszmary. Nie byłem w stanie ich sobie przypomnieć, ale rano bardzo wyraźnie pamiętałem, jak nie mogłem się poruszyć i jak obezwładniał mnie strach.

Godzina szesnasta. Do roboty dotarłem przemoczony i zmarznięty, deszcz nie przestał padać przez noc, co gorsze wspomagał go wiatr. Z pewnym rodzajem ulgi przebrałem się w robocze ubranie i zacząłem poszukiwania latarki. Okazało się, że nie było takiej potrzeby. W korytarzu, do którego się wczoraj dokopałem, pojawiło się światło. Widać też było odciski damskich butów na zakurzonej posadzce.


-75-


Izabela nie próżnowała podczas mojej nieobecności w nowym miejscu. Korytarz również dzielił się na kolejne, niestety wejścia do nich były zablokowane przez zakratowane furtki, widać Izabela nie ufała mi tak bardzo, ponieważ na kratach wisiały nowe, grube kłódki. Może i lepiej, sam bym sobie nie ufał. Zza krat jednej z tych cel, bo z niczym innym mi się to nie kojarzyło, było czuć wyraźnie trupi odór zmieszany ze stęchlizną. Ucieszyła mnie obecność kłódek – jakby ciekawość zagnała mnie do zwiedzania, to pewnie długo bym żałował, że zobaczyłem, co tam jest. Zostały mi tylko przypuszczenia i wyobraźnia, a to nie było już takie straszne.

W drugim osypisku nie było już tyle roboty, nawet było widać drugą stronę korytarza. Ciekawe czy też ktoś jest zakopany pod gruzem. Na pewno jest, przecież musiało się to jakoś aktywować. Wróciłem się po taczkę i wrzucałem powoli do niej gruz. Roboty naprawdę nie było wiele i bardzo szybko pozbyłem się gruzowiska z korytarza, robiąc nowe gruzowisko w pomieszczeniu głównym. Izabela zeszła do bunkra, kiedy pakowałem pierwsze cegły do maleńkiej windy.


-76-


Musiała być z czegoś bardzo zadowolona, bo aż promieniała. Kiedy zobaczyła efekty mojej pracy, oczy jej zabłyszczały. Podeszła do mnie i delikatnie pocałowała mnie w policzek.

– Dziękuje panu.

Zaskoczyło mnie to, i to na prawdę mocno. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

         – Ale… ja tylko wykonuję moją pracę proszę pani, nic więcej – wydukałem zawstydzony jak szczeniak. Ona uśmiechnęła się do mnie, wpatrując się spod długich rzęs w moje oczy. Przygryzła wargę i, przystępując z nogi na nogę, zapytała:

– A może byśmy mówili sobie po imieniu? Jeżeli, oczywiście, by to panu nie przeszkadzało.

– Oczywiście, Artur jestem.

Nieco zbity z tropu wyciągnąłem do niej dłoń w brudnej rękawicy. Zorientowałem się po chwili i szybko zrzuciłem rękawicę. Zaśmiała się uroczo i chwyciła moją dłoń pewnym gestem.

         – Izabela – powiedziała wciąż się uśmiechając. – Widzę, Arturze, że dzisiaj skończysz. Jak nie będziesz bardzo zmęczony, chciałabym zaprosić cię na późną kolację. Powiedzmy, tak o dwudziestej pierwszej, co ty na to? Chciałabym przy kolacji uświadomić ci, jak ważne jest dla mnie zachowanie tajemnicy o tym miejscu.


-77-


– Oczywiście, z prawdziwą przyjemnością.

Puściła do mnie oko, obróciła się i poszła w stronę swojego tymczasowego biura. Stałem tak jeszcze przez chwilę, obserwując jej zgrabny sposób poruszania się, dopóki nie znikła w korytarzu i nie usłyszałem jak zatrzaskuje za sobą drzwi.

Wróciłem do pakowania windy i nim wyciągnąłem pierwszy ładunek cegieł na poziom piwnicy, Izabela opuściła bunkier, życząc mi owocnej pracy. Odprowadzałem ją wzrokiem kiedy szła korytarzem. Musiała być bardzo zadowolona, bo nie przestawała się uśmiechać. Zauważyłem, że nie zamknęła drzwi w pomieszczeniu, w którym pracowała. Przez dłuższą chwilę walczyłem ze sobą, żeby tam nie zaglądać. Jednak, gdy ostatni czujnik ruchu umieszczony przy drzwiach wyjściowych od domu przerwał swoją irytującą pieśń, moja ciekawość zwalczyła dobre wychowanie i wszedłem do biura Izabeli.


-78-


W środku było jasno i prawie całkowicie pusto nie licząc lampy, krzesła i obszernego biurka, na którym walało się trochę sprzętu, na oko medycznego, całe stosy zapisanych kartek i terrarium z gronostajem. Stan zwierzątka był tak straszny, aż zjeżył mi włosy na głowie. Mały drapieżnik z wygolonym futerkiem w różnych miejscach, najpewniej zastrzyków, leżał na boku i ciężko dyszał. Wyglądał na wykończonego. Obejrzałem się na monitory i kiedy stwierdziłem, że Izabela nie zawróciła, zbliżyłem się do biurka. Rzuciłem okiem na porozrzucane kartki, nie było na nich analiz czy hipotez lub innego naukowego bełkotu, czego mógłbym się spodziewać. Za to było coś, co przypominało zeznania. Pytanie, odpowiedź, potem znów pytanie, opis jakiejś chyba tortury i znowu odpowiedź.

Nie przyglądałem się temu zbyt długo, bo gronostaj wstał i zbliżył się do szybki wpatrując się błagalnie w moje oczy. Rozejrzałem się – kiedy stwierdziłem, że moja pracodawczyni nie stoi za moimi plecami powiedziałem do zwierzaka:


-79-


– Przykro mi mały, ale nie mogę cię wypuścić. Jesteś bardzo ważny dla Izabeli.

Ponownie się położył, a jego oczy straciły ten błysk nadziei.

– Widzę, że nie traktuje ciebie zbyt dobrze. Nie masz nawet jedzenia ani wody. I jeszcze ten kaganiec. Może jak ci dam coś jeść i pić, to Izabela się nie dowie o naszej małej tajemnicy, co? Jak myślisz?

Oczywiście nic mi nie odpowiedział, ale za to przysiadł na zadzie i przyglądał mi się, chyba z ciekawością.

Wyszedłem do głównego pomieszczenia, szukając czegoś, co może posłużyć za miseczkę na wodę. Nakrętka od słoika musi wystarczyć. Przejrzałem też przygotowane do pracy kanapki i dopiero teraz przyszło mi do głowy pytanie. Co może jeść taka mała łaska? To chyba drapieżnik. Miałem kanapkę z szynką, więc stwierdziłem, że dam mu kawałek szynki i kawałek bułki; niech sam sobie wybierze, co woli jeść.


-80-


Nim wróciłem, zerknąłem na monitory. Na ekranach cisza, ani śladu właścicielki lub innych gości, droga wolna. Wszedłem do biura, nałożyłem rękawice, musiałem poluźnić nieco kaganiec zwierzakowi, żeby mógł zjeść i nie chciałem, żeby mnie ugryzł. Jeszcze bym się zmienił w gronostajo-mena. Cholera wie, czym Izabela go szpikuje. Złapałem za metalową kratę leżącą na szkle i zdziwiłem się bardzo. Była strasznie ciężka jak na swoją wielkość – zaskoczyło mnie to tak bardzo, że omal nie straciłem równowagi. Uniosłem ją kilka centymetrów i zaraz upuściłem na miejsce.

Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że Izabela bez najmniejszego wysiłku niosła całe terrarium. Przecież tak grube szkło musiało ważyć swoje. Sama krata ważyła chyba jakieś pięć kilo, więc ile musiała całość. Złapałem pewniej i wiedząc, czego mam się spodziewać, zdjąłem kratę, odkładając ją na bok. Kiedy chciałem złapać zwierzaka jedną ręką, żeby drugą poluzować mu kaganiec, on odskoczył do tyłu, wskoczył na moją wyciągniętą rękę używając jej jako drabiny i, przebiegając po mnie, uciekł z pomieszczenia.


-81-


Zakląłem siarczyście z zaskoczenia i rzuciłem się w pogoń za gronostajem, zrzucając z biurka papiery, które prawdziwą kaskadą rozsypały się po podłodze. Posprzątam jak go złapię. W głównym pomieszczeniu znalazłem ślady zwierzaka odciśnięte w ceglanym pyle. Odnalezienie go nie wydawało się być takie trudne.

Niestety przeliczyłem się i z tą sprawą. Dobre pół godziny straciłem, przeszukując wszystkie zakamarki i uświadomiłem sobie, że gronostaj nie mógł uciec z bunkra, ponieważ z obu stron wyjście zagradzały szczelne, pancerne drzwi. Na moje nieszczęście, były tam też pomieszczenia zagrodzone stalową kratą, przez którą ja nie mogłem się przecisnąć, ale taki maluch zrobi to bez żadnego problemu. No i szyb windy. Oprócz pomieszczeń zamkniętych na kłódki, było to chyba ostatnie miejsce, którego nie sprawdzałem. Otworzyłem drzwiczki windy i natychmiast poczułem, że coś wskakuje mi na plecy. Przebiegając po nich gronostaj wskoczył do szybu windy wprost z mojego ramienia. Zdążyłem zauważyć jak wspina się po sznurach na poziom piwnicy w domu nad nami. W wyobraźni widziałem jak się czai i czeka, aż w trakcie poszukiwań pokaże mu w końcu drogę ucieczki.


-82-


Zatrzasnąłem drzwi i ruszyłem biegiem na górę. Z przejęcia omal nie aktywowałem pułapki. Przypomniałem sobie o tym w ostatniej chwili.

Dobrą godzinę szukałem go na wszystkich poziomach budynku. Jedyne, co znalazłem, to jego kaganiec, rozerwany i wiszący na wystającym gwoździu od futryny okna. Mogłem zaprzestać poszukiwań. Wróciłem na dół i próbowałem w głowie ułożyć sobie jakiś plan z wyjaśnieniami dla Izabeli.

Nic nie przychodziło mi do głowy. Stwierdziłem więc, że będę musiał powiedzieć prawdę mimo, że brzmiała banalnie i głupio, zważywszy na to, że Izabela przestrzegała mnie, żebym nie otwierał terrarium pod żadnym pozorem.

Po chwili usłyszałem pierwsze dźwięki przy konsoli, które informowały o wejściu do budynku. Na Izabelę trzeba było czekać jeszcze dwie minuty. Weszła, a właściwie wpadła do głównego pomieszczenia rozwścieczona i to tak, że jej złość wręcz z niej promieniowała. W dłoniach trzymała kaganiec gronostaja.


-83-


Nie miałem pojęcia dlaczego go tam zostawiłem, ale to i tak nie zmniejszało mojej winy. Skuliłem się i chciałem zacząć wyjaśnianie, tyle że nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Odepchnęła mnie jak przeszkodę stojącą jej na drodze, tak mocno, że wylądowałem na ścianie, rozbijając o nią nos. Ona pobiegła prosto do swojego biura. Stamtąd usłyszałem wrzask wściekłości i niedowierzania. Wpadła do głównej sali, kiedy zaczynałem wstawać, podpierając się o ścianę. W jednej dłoni nadal trzymała mały kaganiec, a w drugiej, co mnie naprawdę przeraziło, miała pistolet.

– Gdzie on jest?! – Wycedziła przez zaciśnięte zęby.

W jej oczach czaił się obłęd.

– Chciałem go nakarmić… – wyjąkałem, ale ona najwyraźniej nie chciała tego słuchać i przerwała szybko.

– Kiedy?!

– Jakieś półtorej godziny temu…

Trzasnęła mnie w twarz dłonią, w której był kaganiec. Runąłem jak długi i uderzyłem głową o posadzkę. Musiałem na chwilę stracić przytomność, bo jak się podniosłem, jej już nie było, za to sygnały ostrzegawcze i lampki przy monitorach szalały w najlepsze. Zbliżyłem się do konsoli i spojrzałem na ekrany.


-84-


Ze zgrozą zauważyłem, że po pomieszczeniach nade mną  biega chyba z pięć gronostai. Przewodził im z całą pewnością ten, który mi uciekł, wyraźnie widziałem ślady po wygolonym futerku.

Przed domem szykowało się do wejścia kilku zamaskowanych mężczyzn z bronią. Swoim wyglądem i umundurowaniem przypominali jednostkę antyterrorystyczną. Jeden ze zwierzaków wyszedł na zewnątrz i dołączył do uzbrojonej grupy. Wskoczył jednemu z mężczyzn na ramię i wyglądało to tak, jakby coś do nich mówił, a oni go uważnie słuchali.

Kolejny gronostaj wszedł do piwnicy, gdzie znajdowało się tajne przejście, zaczął węszyć przy nodze od stołu i nagle go rozerwało. Był to celny strzał z pistoletu Izabeli, która ukryła się w drugim końcu pomieszczenia za połamanymi meblami. Uzbrojona grupa musiała usłyszeć strzał, ponieważ zaraz po tym drzwi wejściowe zostały wyważone. Weszli do środka, ubezpieczając się nawzajem. Między ich nogami biegały gronostaje i zanim człowiek wszedł do pomieszczenia, wbiegało tam jedno zwierzątko i zawracało do zbrojnej grupy. Wyglądało to tak, jakby zdawało im relację, czy jest jakieś zagrożenie.


-85-


Izabela wyszła ze swojego ukrycia. Obraz był tak niezwykły, że musiałem aż przetrzeć oczy. Na monitorze widziałem tylko przednią część jej twarzy i ubrania, reszta po prostu nie istniała, nie widać było ani włosów, ani szyi czy głębokiego dekoltu, a pistolet był zawieszony w powietrzu w miejscu gdzie powinna być trzymająca go dłoń.

Kolejny gronostaj wbiegł do piwnicy i padł od kuli niewidzialnej dla kamer kobiety. Dwóch mężczyzn zatrzymało się przed wejściem do piwnicy po jego obu stronach, reszta czekała głębiej, najwyraźniej szykując się do akcji. Jeden z tych przy samych drzwiach odczepił coś od swojej kamizelki i cisnął na dół. Wiedziałem, że to granat i aż mocniej złapałem się krawędzi stołu, patrząc w ekran monitora. Widziałem jak Izabela wyskakuje i łapie lecący przedmiot w powietrzu, odrzucając go z powrotem na górę. Zrobiła to tak szybko, że żaden z napastników nie zdążył nawet zareagować. Granat rozprysł się kulą światła między dwoma pierwszymi napastnikami, podmuch rzucił ich na ściany.


-86-


Widmowa postać Izabeli rzuciła się na schody, nim napastnicy doszli do siebie. W chaosie, który powstał, nikt nie zauważył, że jest już na górze. Strzeliła dwukrotnie, przybijając wstających do ziemi. Z drugiej strony również padły strzały. Jeden trafił w kobietę i potoczyła się po schodach na dół. Pierwszy, który do niej podbiegł, zapłacił za to bardzo szybko. Izabeli najwyraźniej nic się nie stało, bo kiedy tylko mężczyzna się nad nią pochylił, ona wypaliła mu z pistoletu prosto w głowę i złapała jego upadające ciało w taki sposób, że stojący już na schodach musieliby strzelać najpierw w niego, nie wiedząc czy ich towarzysz jeszcze żyje.

Wszystko na chwilę zamarło. Nie działo się nic. Na schody wyszedł jeden z zamaskowanych mężczyzn i najpewniej coś do niej mówił. Po krótkiej chwili odłożył strzelbę, którą miał do tej pory w dłoniach i położył ją na stopniu. Kiedy się powoli prostował, Izabela postrzeliła go w udo i, puszczając zwłoki, które trzymała, rzuciła się do otwierania tajnego przejścia. Kiedy znikła mi z oczu, już wiedziałem, że zaraz tu będzie.


-87-


Wyrwałem jak oparzony do pancernych drzwi, wsuwając do nich klucz. Doskonale wiedziałem, że jeżeli tu wejdzie, ja z całą pewnością nie wyjdę stąd żywy.

Przekręciłem klucz w zamku niewłaściwą kombinacją, dwukrotnie w prawo, raz w lewo. Coś głucho zgrzytnęło i odetchnąłem z ulgą, bo dokładnie w tym momencie Izabela starała się otworzyć drzwi od drugiej strony. Słyszałem jej wściekły ryk; uderzała pięściami o stalową przegrodę – aż odskoczyłem, bo od tych uderzeń tynk zaczął się kruszyć. Wiedziałem, że mam pół godziny, aż będzie można spróbować otworzyć drzwi jeszcze raz.

Z łomotem serca delikatnie odsunąłem zasuwę blokującą wizjer i wyjrzałem. Widziałem, jak Izabela stoi tyłem do mnie. Przed nią pojawił się szeroki w barach mężczyzna z twarzą ukrytą pod kominiarką w płytkim czarnym hełmie, wysokich butach i grafitowym uniformie. W dłoniach trzymał potężną strzelbę, jaką widuje się na filmach. Na jego ramieniu siedział gronostaj. Izabela westchnęła, rzuciła przed siebie pistolet, który do tej pory trzymała w dłoni, uniosła ręce do góry i powiedziała głośno:


-88-


– Jestem już w waszej mocy.

Widać było, że mężczyzna trochę się rozluźnił, ale nadal nie spuszczał jej z muszki. Krok za krokiem zbliżał się do niej i do pułapki nad jego głową. Jeszcze metr i wejdzie w wyznaczone pole. Byłem pewien, że właśnie o to chodzi Izabeli i nie mogłem do tego dopuścić. Krzyknąłem, ile tylko sił miałem w płucach, wprost w wizjer zamontowany w drzwiach.

– KORYTARZ JEST ZAMINOWANY!

Mężczyzna zatrzymał się i złożył się do strzału. Schyliłem się, odsuwając od drzwi i bardzo wyraźnie słyszałem, jak padło pięć strzałów i jak pięciokrotnie ciało Izabeli uderzyło o pancerną przegrodę, która nas dzieliła.

Na chwilę zapadła cisza. Podniosłem się i z sercem w przełyku ponownie wyjrzałem. Izabela leżała oparta o ścianę korytarza. Pięć okropnie pootwieranych ran ziało szkarłatem na jej ciele, ściana obok wyglądała, jakby ktoś wylał na nią zawartość wiadra z rzeźni.

Mężczyzna odrzucił strzelbę i dobył długi sztylet przytroczony do jego pasa. Spojrzał w moją stronę.


-89-


– Nie wychodź! To jeszcze nie koniec. Czy tą pułapkę można jakoś obejść?

Jak to nie koniec? – pomyślałem i spojrzałem na leżącą kobietę. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, ale rany na jej ciele zamykały się, powoli, ale jednak. Po niektórych zostały już tylko wielkie dziury w tkaninie ubrań. Otrząsnąłem się.

– Wystająca cegła przed tobą. Wciśnij ją i pułapka się dezaktywuje! – krzyknąłem przez szparę.

Gronostaj zeskoczył z jego ramienia i wskazał łapką, o którą cegłę mi chodziło. Kiedy mężczyzna nacisnął ją, Izabela zerwała się i niesamowitym skokiem rzuciła się na niego. Nie zdążył zareagować, dźgnął ją tylko sztyletem w ramię, ona natomiast wgryzła się w jego szyję i jakby zamarli na chwilę. Bardzo dobrze widziałem, jak jego oczy gasną. W końcu odepchnęła go od siebie, a kiedy padł na ziemię, obróciła się w moim kierunku.


-90-


Nie była już piękna, twarz miała nieprzyjemnie ostre i drapieżne rysy, jej oczy były czarne i pozbawione białek, usta szerokie i rozciągnięte, ukazujące rząd szpiczastych, żółtych zębów, wyglądających, jakby były stworzone do rozrywania ofiary. Twarz powoli zmieniała się, powracając do swoich wcześniejszych kształtów. Popatrzyła w moje oczy.

– Za dwadzieścia minut się widzimy – powiedziała spokojnie. – Jesteś mi winien dochowania tajemnicy. Nie wybieraj się nigdzie.

Uśmiechnęła się do mnie pokazując rząd zwykłych ludzkich zębów, tyle że zabarwionych krwią.

         Gronostaj, który do tej pory był przy martwym mężczyźnie, obrócił się i pobiegł w stronę wyjścia. Ona, nie śpiesząc się, ruszyła w jego kierunku. Ręka, w którą zranił ją napastnik, wisiała bezwładnie, a otwarta rana nie zasklepiła się tak, jak te po postrzałach.

Stałem jeszcze chwilę przy drzwiach sparaliżowany strachem. W końcu usiadłem przy konsoli, spojrzałem w monitor i ze zdumieniem zauważyłem, że kogoś brakuje. Widziałem trzy ciała, czwarte było za pancernymi drzwiami, zniknął mężczyzna postrzelony w udo. Nie było go widać na żadnej z kamer. Co jeszcze dziwniejsze, trzy gronostaje jeden obok drugiego siedziały na pierwszym ze stopni prowadzących na górę, tak jakby chciały zablokować drogę nadchodzącej Izabeli.


-91-


Stół ukrywający tajne przejście odsunął się i Izabela wyszła z tajnego przejścia. Najwyraźniej również zdziwiła się na ten widok, a kiedy zwierzątka zaczęły podskakiwać w miejscu, to chyba zaczęła się śmiać. W końcu rzuciła się w ich kierunku. One odskoczyły jak tresowane i wszystkie trzy znalazły się na bliżej nieokreślonym meblu przy stercie rupieci. Izabela znowu błyskawicznie rzuciła się w ich kierunku, i tym razem wyraźnie widziałem, że jednego musiała złapać, ponieważ wił się jak w zaciśniętej dłoni.

Izabela stała tak przez chwilę, trzymając w ręku zwierzątko, w końcu jej palce zaczęły się otwierać i gronostaj uwolnił się, uciekając na schody. Kobieta zrobiła dwa małe kroczki w tył i padła na plecy. Spomiędzy jej piersi wystawała rękojeść sztyletu. Sterta rupieci przed nią ożyła i zaczęła się poruszać, aż w końcu wygramolił się z niej ranny w nogę mężczyzna. Gronostaje natychmiast go obskoczyły. On wstał; kulejąc i podpierając się na strzelbie, ruszył w moim kierunku, przechodząc przez zamaskowane przejście.


-92-


Po paru minutach widziałem go już przez wizjer. Rozbroił pułapkę naciskając cegłę, minął ciało towarzysza i zatrzymał się przed drzwiami, za którymi stałem. Oparł się o nie i powiedział.

– Jak będzie można otworzyć już drzwi, chciałbym, aby pan wyszedł i udał się ze mną. Musi nam pan opowiedzieć, co się tu działo.

         Nie mogłem czekać. Najpewniej udanie się z nimi oznaczało uciszenie mnie na zawsze i wolałem tego nie ryzykować. Przypomniałem sobie plany budynku i jeszcze jedno wejście, które miało być po drugiej stronie odkopanego przeze mnie korytarza. Rzuciłem się biegiem w tamtym kierunku.

Faktycznie, korytarz kończył się drabinką, oraz okrągłym włazem takim, jak właz do kanalizacji miejskiej. Pchnąłem go z całych sił. Nawet nie drgnął. Kiedy zaczynałem tracić nadzieję, zauważyłem niewielką dźwignię na wprost mnie. Pociągnąłem ją, a pokrywa nad moją głową odskoczyła z głuchym trzaskiem. Tym razem dała się unieść i byłem na wolności.


-93-


Wyszedłem na górę i rozejrzałem się. Byłem na terenie Zakładów Produkcji Kruszywa. Ładny kawał drogi od tego domu. Ile sił w nogach rzuciłem się w stronę szkoły podstawowej tak, żeby ominąć to przeklęte miejsce jak największym łukiem.

Pod budynkiem szkoły stała budka telefoniczna, co prawda nie miałem żetonów, ale numery alarmowe nie powinny tego wymagać. Wykręciłem pod 997 i poinformowałem o strzelaninie w opuszczonym domu na Wyszyńskiego. Rozłączyłem się zanim dyżurny poprosił mnie o moje dane. Po dwudziestu minutach byłem już pod moim blokiem i wyraźnie słyszałem syreny radiowozów przejeżdżających główną ulicą. Przed klatką zorientowałem się, że jestem w ubraniu roboczym i nie mam w nim kluczy do mieszkania. Mój portfel i dokumenty również musiały pozostać w bunkrze. Włosy mi się zjeżyły na tę myśl. Na domiar złego zaczynało padać.


-94-


Obszedłem blok żeby dostać się do ogródka wychodzącego na wprost z mojego mieszkania. Na balkonie pod donicą miałem zapasowe klucze na wypadek, gdyby mój brat potrzebował się dostać do środka, a z jakiegoś powodu nie mógłby iść do siebie. Przeskoczyłem niewysoki murek okalający ogródek i kierowałem się prosto na balkon. Tam czekał na mnie mój kot. Schyliłem się żeby go pogłaskać, on jednak cofnął się o krok i patrząc mi w oczy powiedział:

– Arturze, nie wracaj do mieszkania. Oni za chwilę tu po ciebie przyjdą.

Zastygłem z wyciągniętą dłonią, kot mnie minął i zniknął, przeskakując przez murek. Jeszcze przez chwilę tak stałem, zastanawiając się, czy to, co przed chwilą się stało, stało się naprawdę, czy może moja wyobraźnia wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Tak czy inaczej, postanowiłem posłuchać tego, czymkolwiek to było. Tą noc spędziłem w motelu na Lubelskiej, pożyczając wcześniej pieniądze od Jurka.

Uciekłem z kraju w ciągu dwóch dni. Przed moją wielką emigracją do Berlina, odwiedziłem moją panią doktor, żeby dowiedzieć się jakie teraz psychotropy powinienem zażywać, bo po tych, które mi dała miałem niezłe halucynacje.

Przeżyłem prawdziwy szok kiedy dowiedziałem się, że przez ten cały czas zażywałem tylko leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Firmę zostawiłem bratu, na koncie w banku miałem dosyć pieniędzy, żeby rozkręcić coś w miejscu, do którego trafię. I tak też się stało.

Do Zamościa nie przyjechałem ani razu przez ponad dwadzieścia lat. Przyjechałem tu dopiero dzisiaj, na pogrzeb mojego brata. Przechodząc przez ulicę Wyszyńskiego w stronę małego cmentarza, wszystko to, co stało się dobre dwadzieścia lat temu, stanęło mi przed oczami.

         Na całe szczęście dużo się zmieniło. Po tamtym domu zostały tylko słupy po ogrodzeniu, a w miejscu, gdzie robili kruszywo, stoi teraz wielki market budowlany. Zaciekawiło mnie, czy robotnicy, którzy robili parking przed sklepem natrafili na podziemny tunel, którym uciekłem. Być może jakiś gronostaj postarał się, żeby nikt tego tunelu nie odkrył.








Tym razem prequel, który miał być krótki, a zamknął się w osiemdziesięciu pięciu stronach A5. Mam nadzieję, że udało mi się nawiązać do filmowego stylu noir. Trzymając się rad mojej kochanej Oli Ć. również ograniczyłem trochę brutalność akcji, co, mam nadzieję, wyszło mi na dobre.


Więcej na  blogu: Gutkowe Dykteryjki

2 komentarze

 
  • Użytkownik Somebody

    Bardzo przyjemny klimat, przyjemna fabuła, przyjemne postacie... Tylko strasznie długie! Nie myślałeś, żeby wrzucić to w częściach? Nie miałabym teraz wyrzutów sumienia, że zaniedbuję swoje obowiązki, siedząc przy lapku ;) Domyślam się, że trochę czasu nad tym spędziłeś i doceniam... Naprawdę. Niemniej jednak nie byłabym sobą, gdybym się do czegoś nie doczepiła.  W 3 użyłeś za dużo 'piękna', jeśli wiesz o co mi chodzi. Po prostu wszystko tam jest 'piękne'. Być może byłoby lepiej wprowadzić jakąś 'wspaniałość' albo 'cudowność'? OK, już się zamykam, nieważne... Jest super :jupi:

    6 maj 2017

  • Użytkownik Lexaa

    Zajefajny kawałek tekstu.

    4 maj 2017