Zamknięte drzwi cz. 1

Marcel oczekiwał w napięciu na wizytę u lekarza, już za chwilę jego kolej. Zestresowany wpatrywał się w drzwi gabinetu medyka, ponieważ sam nie wiedział jakiej diagnozy może się spodziewać. To właśnie owa niepewność jest największym problemem, kiedy dowie się na czym stoi przyjmie nową sytuację z pokorą, tak przynajmniej sądzi. W poczekalni siedzi sam, zupełnie pusto dookoła, tak cicho że pustkę wypełnia monotonne tykanie zegara wiszącego na ścianie. Wskazówki pokazują godzinę 16:20, to dodatkowo potęguje złość Marcela, bo od dwudziestu minut powinien być w innym miejscu. Nienawidził się spóźniać, nie tolerował tej wady ani u siebie, tym bardziej piętnował za to współpracowników. Jednak w tym przypadku czuł się usprawiedliwiony, gdyż przepuścił matkę z dzieckiem w kolejce do lekarza. Widząc uśmiech na twarzy zatroskanej kobiety poczuł się nieco lepiej, a jak usłyszał słodki głosik z wyrazem ‘dziękuję’ to sam również wypogodniał.

Mimo tego wciąż dręczył go problem natury medycznej. Oczekując na wezwanie do gabinetu musiał znaleźć sobie zajęcie, jakiekolwiek byleby tylko wytrwać do momentu, w którym przekroczy próg doktora Markowskiego. Zapomniał telefonu komórkowego, więc mobilne rozrywki odpadają. Nie miał nic, co stanowiłoby byle jaką formę zabicia płynących leniwie sekund. Pochylił się do przodu, oparł przedramiona na kolanach, sprawiło to że rękawy bluzy odsłoniły nadgarstki Marcela ukazując po części ręce. Wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym skupił się na włosach rosnących na kończynach. Palcami lewej dłoni potarł miejsce połączenia nadgarstka z przedramieniem, co dało efekt w postaci nowego wzoru na ręce. Marcel przyglądał się z zaciekawieniem temu zjawisku, wyglądało jak rysunek wykonany ołówkiem na śnieżnobiałej kartce papieru. Skojarzył mu się natychmiast z łanami zboża falującymi na wietrze podczas jesieni, obraz ten co pewien czas powracał w snach. On sam podczas tych podróży w świecie niematerialnym wracał do lat szkoły podstawowej. Mieszkał na wsi przez niemal całe dzieciństwo, tam ukończył szóstą klasę, poznał pierwszych kumpli, poznał smak dymu tytoniowego. Spędzał czas tak jak chciał, co później przestało być normą, a stało się rzadkim przywilejem. Falujące łany zboża to ten fragment krajobrazu, który bardzo lubił. Tęsknił za nim i to pewnie dlatego śnił o dawnym życiu, wówczas wszystko było inne…

Lato 1996 roku to okres piekielnego upału, nieznośnego dla ludzi pracujących w polu oraz dla tych w mieście. Dla dzieciaków mających wakacje było tak jak trzeba. Jest tyle możliwości, choćby ochładzające kąpiele w jeziorze. Marcel właśnie w taki sposób relaksował się wraz z przyjaciółmi. Radość to wielka, przyjemność niewątpliwa, a i uciechy co nie miara. Jednak ktoś wpadł na pomysł, aby pokopać piłkę na pobliskim boisku. Reszta towarzystwa pomyślała: ‘czemu nie?!’ Dość szybo zgraja chłopaków zorganizowała się toteż doszło do rywalizacji futbolowej. Drogą eliminacji wybrano kapitanów, którzy dobierali sobie poszczególnych zawodników. Oczywiście w cenie byli najlepsi, dlatego to oni w pierwszej kolejności zasilili składy. Na koniec wybierano ‘odrzuty’, czyli niezbyt zdolnych kopaczo - biegaczy. W ostatniej grupie znalazł się również Marcel. Trafił do ekipy teoretycznie słabszej, bo miała ona w swoich szeregach tylko jednego reprezentanta szkoły w piłce nożnej. Po krótkiej naradzie ustalono kto jakie zajmie miejsce na boisku. Tiptopki doprowadziły do tego, że mecz zaczną ci mocniejsi. Jedyny potrafiący potężnie, głośno gwizdnąć dał sygnał do pierwszego kopnięcia piłki.  

Zgodnie z przewidywaniami przewagę mieli TYTANI(tak dumnie się nazwali). Po kilku akcjach prowadzili 2:0 i nic nie wskazywało na to, iż losy meczu da się odwrócić. FC PORAŻKA(autonomizacja) tworzyła nieskładne akcje, bez pomysłu grając najczęściej na Krystiana, który ogarniał jako tako temat futbolu. Ale zazwyczaj był szybko podwajany i nawet on tracił piłkę. Z tego robiła się kontra, a dalej po okiwaniu większości drużyny prosta droga do bramki. Jeden obrońca, bramkarz oraz pędzący Karol z piłką. Po obu stronach miał partnerów, Adama i Bartka. Marcel jako stoper nie mając wyboru ruszył na napastnika, a ten zaczął bawić się z nim w kotka i myszkę. Chciał go ośmieszyć, więc zaczął kapkować przed nim, dodatkowo licząc postępy na głos. Zlekceważył Marcela, co chłopak wykorzystał na swoją korzyść. Niespodziewanie przejął futbolówkę i prędko gnał na połowę przeciwnika. Dało to impuls do ataku reszcie drużyny, którzy nagle zerwali się do biegu. Marcel rozejrzał się i podał do Krystiana. On minął Przemka zakładając mu siatkę. Pędził wciąż, a razem z nim kilku innych chłopaków. Podał lobem do Janka, który przyjął piłkę prawą nogą, aby po chwili oddać ją do Damiana. Ten stanął sam na sam z bramkarzem, dlatego nie zastanawiał się i po prostu huknął z całej siły w środek bramki… GOOOL! Po rękach golkipera. Szał Damiana i reszty jakby właśnie pokonali Koepkego z reprezentacji Niemiec.  

- I tak trza grać, kurwa! - motywował Marcel.  

TYTANI zawiedzeni rozwojem sytuacji, lecz rozpoczęli granie na nowo. Tym razem nie szło tak gładko jak wcześniej. FC PORAŻKA stawiała twardy opór psując szyki przeciwnikom, potrafili wyprowadzać groźne kontry, które siały popłoch pod bramką tych ‘lepszych’. Mimo to nie udało się strzelić kolejnych goli, co więcej stracili bramkę po uderzeniu z kilku metrów. Wszyscy dawali z siebie jak najwięcej, nie oszczędzając się ani na moment. W potwornym upale powodowało to ogromne zmęczenie, pot lał się po czole każdego obecnego na placu gry, dotknęło to również golkiperów. W końcu zapadła decyzja o przerwaniu meczu. Obie drużyny padły na ziemię, część doczołgała się pod drzewa gdzie chronił cień. Chłopcy byli bardzo wycieńczeni, lecz FC PORAŻKA odpoczywała z podniesioną głową. Wykrzesali maksimum ze swoich umiejętności, grali z zaangażowaniem, sercem oraz walką zaimponowali kolegom.

- Jeszcze trochę i wyciągnęlibyśmy na remis!
- Taa, na pewno! - ironizował Przemek
- Poczekaj… jak wznowimy to zobaczysz! - Marcel nie odpuszczał
- Strzeliliście jednego gola, tylko… dajcie spokój…
- Trzeba wam przyznać - nie pękacie! - wtrącił Karol  
- No prawda, dajecie radę! Ale TYTANI i tak…

Adamowi przerwał grzmot, co zwiastowało burzę. Chłopaki zapominając o zmęczeniu zerwali się i uciekli do domów. Najbardziej wiali ci, którzy siedzieli pod drzewami, w tym Marcel.

- Dokończymy jutro co nie?!
- Tak, spoko - to na razie wszystkim! - rzucił Przemek
- Nara! - chórem krzyknęła cała reszta.

Chwilę później zaczęło kropić, by ostatecznie nastała ulewa. Całkowicie zmieniło to krajobraz, zalało ulice i pola, wszelkie ścieżki rowerowe zmieniły się w błotne aleje, a ludzie jak przeklinali upał, tak teraz psioczyli na deszcz. Marcel bezpiecznie dotarł do domu, cały przemoczony ale czas spędzony z kolegami uznał za przyjemny. Cieszył się z tego, iż udało mu się poderwać zespół do walki. Nikt go otwarcie nie pochwalił, jednak on sam czuł się świetnie. Dał impuls do rozpoczęcia akcji, po której padł gol. Zgodnie z zasadą: ‘Skoro nikt cię nie chwali, to pochwal się sam!’

Marcel lubił powracać do takich chwil, zawsze podbudowywało to jego ego i dodawało pewności siebie. Poza tym musiał zając czymś myśli, czymkolwiek więc czemu nie miłym wspomnieniem z dzieciństwa. Jednak wciąż czekał na wizytę u lekarza.

- Ile to może jeszcze trwać?! Co ta babka tam robi? Rodzi drugie dziecko, czy co?

Nabierał przekonania, iż przepuszczając matkę z dzieckiem popełnił błąd. Zwyciężyła ta uległość/uprzejmość wobec innych, zwłaszcza kobiet. Pięknych niewiast, bo ta konkretna zdecydowanie jest urodziwa. Chociaż zdarzało się, że cecha ta(uległość) bywała użyteczna i spełniała pozytywną rolę. Najlepszym przykładem będzie tutaj przypadek kiedy to Marcel pobierał nauki gry na gitarze elektrycznej…

moonky

opublikował opowiadanie w kategorii szkoła, użył 1430 słów i 8327 znaków.

2 komentarze

 
  • moonky

    będzie za kilka dni

    19 paź 2013

  • Dawidek74

    Ciekawe, poproszę drugą część :cool:

    19 paź 2013