Dom położony z dala od miasta. Duży, to mało dobrane słowo aby go opisać. Z jednej strony wielkie dęby zasłaniały mu widok na niżej wybudowaną fabrykę. Cieszył się z tego bardzo ponieważ nie widział codziennie wydobywającego się dymu z kominów. Od drugiej strony rozpościerał się przepiękny krajobraz który uwielbiał, płaczące wierzby łączyły się gałęziami aby już nigdy się nie rozdzielić, mała drużka wydeptana przez małe stópki biegające po niej tam i z powrotem, piękna oranżeria w głębi ogrodu, obrośnięta bluszczem sprawiała wrażenie przechylającej się w stronę wschodzącego słońca. Może dlatego że na wschód ogrodu, gdy przedostało się przez okazałe topole, dęby, sosny i wierzby wychodziło się wprost na klif z którego rozpościerał się widok na morze... Dom cenił ten widok, napajał się nim przez te wszystkie lata istnienia, dziwił się że nigdy mu się nie znudził. Wdychał świeże powietrze, wygrzewał się w promieniach słońca, opierał się wiatrom, deszczom, burzom, które w tych okolicach były bardzo srogie. Kochał krajobraz tak bardzo jak i również kochał rodzinę która dała mu życie. Dom był od początku własnością młodego wpływowego człowieka, który wraz z żoną wznieśli go na znak swej dozgonnej miłości. Poprzez pokolenia był przejmowany przez dzieci, wnuki, prawnuki, praprawnuki. I tak teraz mieszkał w nim mężczyzna. Dom kochał mężczyznę całym swym sercem i smucił się na widok jego smutku. Dom pamiętał czasy gdy był wypełniony śmiechem dzieci, krzykami kobiet wołających je na obiad, pomrukami mężczyzn popijających wino w bibliotece. Tęsknił za tym niezmiernie, ale wiedział że tak już nie będzie, wiedział że mężczyzna nie zazna w życiu szczęścia. Wiedział, że żadne dziecko nie będzie chodzić dróżkami w koło i nie będzie dotykać jego murów swymi malutkimi rączkami. Mężczyzna zawsze o świcie szedł drużkom obok oranżerii aby wyjść na klif. To tu właśnie pod jedną z wierzb spędzał całe dnie, wpatrując się w piękny obraz który rozrywał mu serce. To właśnie tu przeżywał najcudowniejsze chwile w życiu. I to tu była pochowana jego ukochana rodzina. Dom pragnął szczęścia dla mężczyzny, nie wiedział tylko gdzie to szczęście znaleźć. Spróbował zaprzyjaźnić się z wiatrem, ale ten nigdy nie miał czasu, wiecznie pędził przed siebie zapominając o każdym po ułamku sekundy. Deszcz zbyt smutny w swoim pięknie aby zainteresować się przyziemną sprawą. Mijały dni zamieniające się w miesiące, później w lata, wypełnione po brzegi smutkiem, goryczą, żalem i tęsknotą. Nie wiedział dom do kogo się zwrócić. Pojawienie się pewnego dnia dziecka zmieniło cały obraz, do którego był przyzwyczajony. Dom był w szoku widząc małe ślady po stópkach obok swoich murów, ciche kroczki i dotyk malutkich paluszków. Zastanawiał się któż to może być ta mała istota. Mężczyzna jak co dzień wyruszył w stronę klifu, dom obserwował całe zdarzenie, wstrzymując oddech. Mężczyzna przykucnął obok grobu, dotknął zielonej murawy, odgarnął z tablicy zeschnięte liście. Dom z zapartym tchem czekał aż mały przybysz podejdzie do mężczyzny i wyjaśni swoją obecność. Ale mężczyzna tak jakby nie widział dziecka, nie czuł dotyku jego dłoni na swym ramieniu, nie słyszał cichego szeptu. Dom zapłakał, jedyna nadzieja przepadła. I wtedy zobaczył wstającego mężczyznę. Obrócił się on w stronę wschodzącego słońca z uśmiechem na twarzy, i stał tak przez dłuższą chwilę. Mężczyzna wracając do domu pogwizdywał wesoło, dom zdziwiony a jednak szczęśliwy widząc mężczyznę w takim stanie. I wtedy poczuł dom delikatny dotyk na swoich murach i usłyszał cichy głosik mówiący...
czemu nie zwróciłeś się do mnie?
Nie znałem Cię wcześniej...
Znałeś, to ja jestem Nadzieja...
I krążyła nadzieja w koło domu, ogarnęła go całą swą mocą tak aby już nigdy dom nie czuł jej braku, a wraz z nim mężczyzna.
Koniec.
23:26, 30 sierpień, 2007r.
Dodaj komentarz