"Głębia strachu" rozdział 5 - Odzyskane ja.

Po nafaszerowaniu mnie przez dr Holms tuzinem kroplówek uzupełniających utracone elektrolity po bliskim spotkaniu z porońcem, dochodzę do siebie. Przypominam sobie wspaniałe zachowanie Iana, jak pozytywnie zareagowała reszta widząc mnie pół przytomną i przerażoną. Jest mi wstyd. Staję przed jednym z okien korytarza numer trzy i dziękuje bogu za możliwość ponownego podziwiania morskiej toni. Co ja sobie myślałam? Że jeśli odseparuję się od wszystkich, to w ten sposób ich ochronię? Siebie ochronię? Ależ byłam naiwna. Szkoda, że tak późno to do mnie dociera. Aby zapewnić nam wszystkim bezpieczeństwo musimy tworzyć jedność. Być tym samym ciałem, myśleć w ten sam sposób. Stać się czterema zsynchronizowanymi zegarami. Moje dotychczasowe zachowanie wpłynęło destrukcyjnie na cały system sterowniczy jak uszkodzona tarcza łącząca wszystkie ogniwa.

Powinnam ich przeprosić i mieć nadzieję, że mi wybaczą. Przede mną jeszcze rozmowa z Woodsem. Jako opiekun nowo zaprzysiężonych na pewno ma mi wiele do powiedzenia i wiem, że nie będzie to miła rozmowa.

Nie mylę się. Major przemierza swój gabinet, a zarazem pokój w tą i z powrotem. Część sypialną odgradza duży regał zastawiony różnej wielkości pucharami. Nawet nie stara się hamować. Bluzga na prawo i lewo ile wlezie, co parę sekund zatrzymując się i sprawdzając czy nadal słucham. Szczerze już po słowach „Ty głupia, nieodpowiedzialna dziewucho" wyłączam się. Kiedy nareszcie kończy, oboje odczuwamy ulgę.

– To wszystko żołnierzu Evans – salutuję mu i szczęśliwa, że jest już po wszystkim, wychodzę.

– Jak poszło?– podskakuję wystraszona niespodziewanym pytaniem Marka, znajdującego się w towarzystwie Cass i Iana. Czyżby stali tu i czekali cały czas? Zadziwiają mnie!

– W porządku – mówię tylko i bardziej słyszę niż widzę, jak oddychają z ulgą.

– Baliśmy się, że Wood cię zdegraduje albo coś – kontynuuje Mark.

– Baranie nie może nikogo z nas zdegradować, bo jesteśmy najniżsi stopniem – zauważa zaczepnie Ian. Cass przewraca tylko oczami, a ja cała się rozpromieniam.

Po tych wszystkich dniach funkcjonowania jak odludek, bez wsparcia i choćby banalnie głupich docinek, na nowo odnajduję siebie.

– Muszę zrobić coś, co już dawno powinnam – wszyscy jak jeden mąż zdziwieni moim zachowaniem albo tym, że w ogóle przemawiam, unoszą brwi.

Moje policzki stają się czerwone jak dopiero co rozkrojone buraki. Jestem wdzięczna za otaczający mnie półmrok sektora pierwszego.

– Przepraszam. Wiem, że to za mało. Naraziłam nas wszystkich, byłam taka okropna. Zwłaszcza dla ciebie – te słowa kieruję do koleżanki. – Czy istnieje jeszcze szansa, że mi to kiedyś wybaczycie?

Nadeszła chwila ciszy i napięcia. Nie mam odwagi spojrzeć im w oczy. Kiedy tracę nadzieję w twarz uderza mnie zgnieciona kartka papieru.

– Orient, Evans – zaczynam się głośno śmiać. Nawet nie muszę pytać, aby wiedzieć kto to zrobił.

– Czubek – podsumowuję zachowanie Iana, który zadowolony z siebie stoi, podpierając jedną ze ścian.

– To co, czas na kolację – Mark klepie się zabawnie po brzuchu.

– Macie ochotę na małe zawody? – pyta Cassie.

Wystarczy, że na nią popatrzę i już wiem co chodzi jej po głowie. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia i na cicho wypowiadane trzy, wskakujemy chłopakom na plecy.

– Kto pierwszy w stołówce? – pyta Ian i zanim reszta zdąża odpowiedzieć, wyrywa się do przodu jak strzała co jakiś czas podrzucając mnie w górę, ześlizgującą się po śliskim materiale jego kombinezonu.

Po drodze mijamy innych żołnierzy, którzy tylko z szerokimi uśmiechami na twarzach torują nam drogę. Zapewne nasze zwariowane i szczeniackie zachowanie jest jedyną rozrywką jaką mogą oglądać od dłuższego czasu. Oczywiście wygrywamy wyścig.

Nawet poranne, katorżnicze ćwiczenia nie psują mojego wspaniałego humoru. Szczerzę się jak głupia do podłogi robiąc trzydziestą pompkę. Drżą mi ręce, ale mimo wysiłku i potu kapiącego z czoła chce mi się śpiewać. Na koniec stoimy spoceni, wykończeni i zdyszani. Wood oznajmia nam, że dzisiaj po kolacji ponownie wyruszymy na powierzchnię. Dopiero ta wiadomość, jak czar złej wróżki zabija mój wyśmienity nastrój i sprowadza na powrót do brutalnej rzeczywistości. Wylewając na mnie i pozostałych moich kompanów, kubeł lodowatej wody.

Mamy za zadanie podłożyć ładunki wybuchowe w nowo zlokalizowanych, małych skupiskach Kamy. Jest to tym bardziej ryzykowna misja, gdyż ziemie spowija już mrok. Wysiadamy z windy, a nasze twarze oświetla srebrny księżyc. Serce bije mi jak szalone. Pragnie wyrwać się z klatki piersiowej, jak dziki ptak zamknięty w małej klatce. Żołądek podchodzi do gardła zawiązując się w ciasny supeł, a gęsia skórka pokrywa całe moje ciało. Żegnam się z Cass i Markiem. Panicznie się bojąc, że już więcej ich nie zobaczę. Ian podaje mi noktowizor, który jest niezbędny w nocy i zauważa jak dygoczę.

– Hej, co się dzieje? Chodzisz jak karabin maszynowy.

– Boję się, a ty nie? – pytam opanowując zgrzytanie zębów.

– Jak cholera.

– Nie pocieszasz mnie – podchodzi bliżej i bierze w dłonie moją twarz, zmuszając, abym na niego spojrzała.

W jego szarych oczach dostrzegam miotający się niepokój. To dziwne, ale ich głębia napawa mnie spokojem.

– Jesteśmy zespołem, nigdy o tym nie zapominaj – robi coś czym zupełnie zbija mnie z pantałyku. Jego usta obdarowują pocałunkiem moje czoło po czym przyciąga mnie do siebie bliżej i mocno przytula. On także się trzęsie. Oplatam go ciaśniej ramionami i trwam w tej chwili najdłużej jak się da. W innych okolicznościach na pewno taka poufałość nie miała by prawa bytu, lecz teraz mój największy wróg i oprawca ze szkolnych czasów, staje się dla mnie opoka. Może nawet przyjacielem. Życie potrafi płatać figle. W końcu odsuwamy się od siebie. Nie czuję skrępowania, a jedynie wdzięczność.

– Evans – zwraca się do mnie tym razem służbowym tonem.

– Co?

– I tak cię nie lubię – gdybym nie musiała zachowywać absolutnej ciszy, wybuchłabym głośnym śmiechem. Cały Ian, a jednak odmieniony, tworzący teraz interesującą mieszankę osobowości.

Do głowy przychodzi mi jeden pomysł. Długo się nad nim nie zastanawiam i mówię.

– A ja mogłabym się w tobie zakochać – jego reakcja jest dokładnie taka, jakiej się spodziewam. Zaskoczony nie zważa na grząski teren, poślizguję się i ląduje tyłkiem na kamieniach.

– Jeden zero dla ciebie – podsumowuje, prezentując przy tym równe, białe zęby.

Prowizoryczna, kamienna ściana stworzona przez poranną ekipę zwiadowczą, skutecznie maskuje mnie i Hanksa. Obserwujemy teren oraz osłaniamy pozostałą dwójkę, podkładającą właśnie materiały wybuchowe w jednej z podziemnych jam. Nie jest to proste. Detonatory muszą zostać spuszczone na metalowych linach. Jeden nieodpowiedni ruch, źle wymierzona głębokość bądź niezlokalizowana przeszkoda, spowoduje natychmiastowy wybuch.

Muszę mieć oczy dookoła głowy. Atak może nastąpić, w każdej chwili i z każdej strony. Noce są zimne w przeciwieństwie do upalnych dni. Nasze ciepłe oddechy w połączeniu z lodowatym powietrzem, tworzą unoszące się chmury pary.

– Teren czysty. Na jakim etapie jesteście? – pyta Hanks przez przybliżony do ust komunikator.

– Zaraz kończymy. To ostatnia na dzisiaj ‫– informuje Brown.

Zastanawiam się jak radzą sobie Mark i Cass. Pocieszam się tym, że w razie poważnych komplikacji na pewno, by nas poinformowali. A co jeśli nie mogą, jeżeli nie ma już nikogo kto może to zrobić? W głowie kłębi mi się od czarnych myśli. Muszę wziąć się w garść. Obserwuję klęczących i odwróconych do nas plecami Browna i Johnsona. Dzieli nas od siebie góra dziesięć metrów. Mrużę oczy, aby dostrzec jakieś szczegóły. Nagle zauważam krążącego nad nimi, jak zjawa Albastora. Hanks nie zdaje sobie sprawy z jego obecności. Patrzy w zupełnie innym kierunku. Demon nie wydaje żadnych dźwięków zdradzających swoją pozycję. Więc i oni nie są świadomi grążącego im niebezpieczeństwa. Niczego niepodejrzewający nadal koncentrują się na wykonywanym zadaniu. Nie mogę czekać. Skostniałą z zimna dłonią chwytam za broń i z impetem wyrzucam ja w górę. Powietrze przecina świst wirujących ostrzy. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Wstrzymuję powietrze, a zaciskane z emocji ścięgna twarzy napinają się do tego stopnia, że czuje ich drgania. Biała głowa pozbawiona oczodołów odrywa się od reszty tułowia i zanim zdąża uderzyć o ziemię, moja broń ląduje mi w dłoni. Ocieka biaława, kleistą mazią.

– Dobra robota Evans – słyszę w słuchawce głos Browna i widzę z oddali jego uniesiony kciuk.

Od środka rozsadza mnie duma i samozadowolenie, ale ten stan nie trwa długo. Nie rozumiem milczenia Hanks, nawet się nie porusza i gdy odwracam głowę pojmuję dlaczego.

Para czerwonych oczu świdruje nas głębokim i elektryzującym spojrzeniem. Długie, obnażone kły, z których ocieka gęsta i toksyczna ślina, szykują się do zadania ostatecznego ciosu. Nieruchomieję. Kamy stoi na czterech zakończonych ostrymi pazurami, łapach zdecydowanie za blisko nas. Każdy ruch natychmiast spowoduję jej dziki atak.

Zaczynam analizować beznadziejne położenie, w którym się znajdujemy. W dłoni wciąż trzymam tarczę, ale użycie jej nie wchodzi w grę. Nie mam wystarczająco dużo przestrzeni na wprawienie ją ruch. Hanks zaciska palec na spuście swojego karabinu i próbuje milimetr po milimetrze ustawić pod właściwym kątem lufę. Niestety nie zostaje to niezauważone przez bestię, która warczy i mogłabym przysiąc, że widzę jak się uśmiecha. Tracę resztki nadziei. Zamykam oczy wyczekując końca. Mam tylko nadzieję na szybką i bezbolesną śmierć, pocieszenie odnajduję w myśli, że Ian usłyszy w porę co się dzieje i będzie miał spore szanse zabić to bydlę. Z jego refleksem na pewno mu się to uda.

– Tutaj jestem ty zdziczały kundlu!

Co on do cholery wyprawia?! Głos Iana dochodzi zza moich pleców. Musi stać dostatecznie blisko mnie bo jest głośny i wyraźny. Skutecznie zwracający na siebie uwagę.

Kamy odbija się łapami o kamienne podłoże i przeskakuje tuż nad moją głową. Serce mi zamiera. Na te kilka dziesiętnych sekundy przestaję oddychać.

Mój trener natychmiast się obraca i oddaje strzał w prost w podbrzusze bestii, która upada z hukiem na ziemie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego jak mocno napinam wszystkie mięśnie. Rozluźniając się wywołują pojedyncze drgania. Ciepła wydzielina spływa mi ciurkiem po policzku. Ian podbiega do mnie i dotyka mojego łuku brwiowego. Jego palce są zabarwione krwią. Adrenalina, która towarzyszyła mi do teraz skutecznie tłumiła ból.

– Wszyscy cali? – pyta Brown wodząc spojrzeniem po naszych twarzach i zatrzymując wzrok na mojej. – Cholera mocno krwawisz – podaje mi kawałek zwiniętej, stalowej liny i każe przyłożyć.

Słyszymy w słuchawkach Davisa.

– Misja zakończona pomyślnie – oddychamy z ulgą. – Wracamy.

Marzycielka29

opublikowała opowiadanie w kategorii science fiction, użyła 1913 słów i 11383 znaków.

2 komentarze

 
  • Użytkownik Jerzy

    Bardzo dobrze napisane  :devil:

    2 lip 2016

  • Użytkownik NataliaO

    Jestem na bieżąco.– Tutaj jestem ty zdziczały kundlu!-  padłam jak to czytnęłam hahaa  <3

    28 cze 2016

  • Użytkownik Marzycielka29

    @NataliaO Jakos tak mi sie napisalo hehe. Dzieki :)

    28 cze 2016

  • Użytkownik NataliaO

    @Marzycielka29  :faja:

    29 cze 2016