"Głębia strachu" rozdział 3 - Nowa nadzieja.

Przełykam głośno ślinę. Nie powinno mnie tu być – myślę. Dlaczego zawsze pakuje się w tarapaty. Chce zawrócić, ale staje przy ścianie, ściśle do niej przywierając i wytężam słuch.

– Pułkowniku nadal ani śladu ekipy jeden i dwa. Wszystkie inne bezpiecznie dotarły z ewakuowanymi do bunkru. Przeszukaliśmy już każdy centymetr Blackpool. Nie wiem co dalej robić, moi ludzie czekają na dalsze rozkazy.

Przysłuchuję się uważnie każdemu, wypowiadanemu słowu. Próbuję wyciągnąć wnioski z tego, co przed chwilą usłyszałam. Czy mogłoby to oznaczać, że moja rodzina jednak żyje? Czy ma to jakikolwiek sens? A może jednak, dlaczego nam tego nie powiedziano? Przerywam swoje rozmyślenia.

– Odpocznijcie żołnierzu. Wznowimy poszukiwania o świcie.

– Tak jest – odpowiada mężczyzna.

Podniecenie narasta we mnie z prędkością światła. Zakrywam dłonią usta, by nie eksplodować jak wulkan, demonstrując euforię. Wolno zaczynam się cofać, wciąż obrócona przodem do pomieszczenia, z którego dochodziły głosy. O ile dobrze pamiętam od wejścia do dziesiątki dzieli mnie około piętnastu metrów. Jestem blisko, kiedy uderzam plecami o coś twardego. Przez chwilę stoję w napięciu, że coś spadnie, zdradzając moją obecność. Ale niczego nie słyszę. Obracam się i z ust wydobywam głośny wrzask.

– Cicho – mówi jeden z barczystych facetów, których spotykam w stołówce. Ubrany w czarny mundur przypominający swoją konstrukcją pancerz. – Za późno.

Na korytarz wbiegają Manson i jego towarzysz.

– Co tu się dzieje?! Rekrucie Evans, czego tutaj szukasz?

– Ja...– wysilam umysł, aby wydukać cokolwiek sensownego.

– Pułkowniku dziewczyna się zgubiła – mówi mężczyzna stojący obok mnie, ratując mi tyłek. Przypominam sobie, że nadal trzymam w dłoni mapkę i szybko chowam ja za plecami, modląc się w duchu, żeby nikt tego nie zobaczył. – Źle się poczuła i szukała skrzydła szpitalnego. Właśnie miałem ją tam oddelegować.

– W porządku, idź.

– Dziękuje – odpowiadam i wypuszczam nabrane wcześniej powietrze z płuc.

Przez większą część drogi nie mam śmiałości się odezwać, a w głowie roi się tysiące pytań oczekujących odpowiedzi. Może to właśnie jest jedyna szansa, aby je uzyskać. Postanawiam zaryzykować.

– Mogę pana o coś zapytać? – Dobra, powiedziałam to. Unosi zdziwiony jedną brew.

– Słucham.

– Gdzie zostali ukryci inni mieszkańcy Blackpool?

– To poufna informacja moja panno – odpowiada utwierdzając mnie w przekonaniu, że mam rację.

– A czy udało ewakuować się wszystkich? – Nie zniechęcam się i brnę w zaparte.

– Uparta jesteś. – Żołnierz uśmiecha się półgębkiem, czyli jest dobrze. – Chodź.

Wprowadza mnie do małego pomieszczenia ukrytego w załamaniu korytarza.

– Posłuchaj uparta dziewczyno. Jeżeli ktokolwiek dowie się o naszej rozmowie, będę miał poważne kłopoty, rozumiesz?

– Nikomu nic nie powiem, obiecuję.

– Wierzę ci. – Jestem w stanie nawet przysiądź na wszystko, co kocham, ale jeżeli za chwilę nie zaczniesz mówić, to dostanę przewlekłego zawału z emocji – myślę, prowadząc wewnętrzny monolog.

– Prawie wszystkich mieszkańców udało się nam doprowadzić w bezpieczne miejsce.

– Co ma pan na myśli mówiąc prawie wszystkich? – Czekam na odpowiedz i zastanawiam się czy moi rodzice nie stawiali oporu, a jeżeli tak. Staram się wyrzucić z głowy te niedorzeczne pomysły.

– Dwie z piętnastu ekip nie dotarły. – Spoglądam w niebieskie oczy swojego towarzysza, doszukując się niemego potwierdzenia, że moja rodzina jest bezpieczna, ale nie otrzymuje go.

– Emily, nie wiem czy ludzie, na których ci zależy znajdują się wśród zaginionych. – Rozumie mnie. Jestem mu wdzięczna, że nie musiałam zadawać tego pytania na głos. – Musisz być dobrej myśli, ok?

– Tak – odpowiadam jak automat.

Wchodzę do swojej kwatery i aż mnie skręca, żeby powiedzieć o wszystkim Cass, która uparcie walczy przed lustrem w łazience z niesfornym kosmykiem włosów, starając się go wcisnąć za ucho. Ale nie mogę tego zrobić. Dałam słowo, łamiąc je zatrzasnęłabym sobie drzwi przed nosem i odebrała bezpowrotnie możliwość dowiedzenia się jeszcze czegokolwiek. W moim położeniu to tak, jak gdybym wyparła się swojej rodziny. Siadam na łóżku i staram się stłamsić w zarodku narastającą ochotę zwierzenia. Po raz pierwszy odkąd tu jestem czuję się naprawdę szczęśliwa. Fakt nie mam do końca pewności czy są bezpieczni, ale przynajmniej nie żyję w poczuciu ich bezpowrotnej straty.

Przy kolacji panuje napięta atmosfera. Mark jako jedyny zajada się bez opamiętania, nie zwracając na nic uwagi. Ian siedzi nienaturalnie blisko mnie. Blady i pogrążony w innej rzeczywistości. Zastanawiam się co takiego zobaczył zanim go złapali. Patrzę na jego pełny talerz. Jest mi go żal, ale tylko przez chwilę, bo zaraz przypominam sobie te wszystkie lata, kiedy mnie gnębił – zasłużył sobie na to. Przechodzi mi przez myśl, ale wyrzucam ją szybko z głowy i staram się zachować obojętność.

Stoimy w szeregu na środku sali ćwiczeń. Dr. Holms objaśnia nam zasady bezpiecznego wysiłku. Swoją drogą brzmi to śmiesznie, ale słucham i próbuję przyswoić te informacje. Następnie major Wood każe nam usiąść i wciska guzik na małym urządzeniu, trzymanym w dłoni. Przed nami pojawia się coś w rodzaju projektora.

– Zanim zaczniemy trening, chcę abyście poznali i zobaczyli z czym będziecie mieć do czynienia – mówi.

Na ekranie pojawia się postać posturą przypominającą człowieka, ale jest zupełnie biała, pozbawiona oczu z nienaturalnie długimi i ostrymi jak brzytwa zębami. Uczucie obrzydzenia potęgują krwisto czerwone dziąsła. Przechodzi mnie zimny dreszcz. Wierzyć się nie chce, że takie coś w ogóle istnieje. Po mimo targających mną odczuć i odruchu wymiotnego, staram się zachować spokój i skoncentrować na słowach majora.

– Albastor, śmiertelnie niebezpieczny. Szczególnie, iż posiada zdolność unoszenia się w powietrzu przez co jest o wiele trudniejszym celem. Jeszcze jedna i jednocześnie najważniejsza umiejętność. Potrafi manipulować ludzkimi uczuciami, a dokładniej popędem seksualnym. – Mark zaczyna się głośno śmiać. Mnie szczerze mówiąc także to rozbawiło, ale staram się zachować powściągliwość.

– Rekrucie Anderson nie będzie ci do śmiechu tracąc kontrolę nad własnym ciałem. Zostaniesz pożarty żywcem! – kontynuuje podniesionym tonem Wood. – Na początku pozbawi cię wzroku następnie języka, pozostawiając wyłącznie zmysł słuchu. Wbije się kłami w twoje wnętrzności wolno odrywając kolejne części ciała.

Mój kolega milknie, przybierając zielonkawy kolor twarzy.

– Kamy. – Opiekun wskazuje na włochate zwierzę przypominające psa, ale o dziesięć razy większego od owczarka niemieckiego. – Jego cechą dominującą jest możliwość mnożenia się nawet w trakcie śmierci. Dlatego jedynym sposobem uśmiercenia go ostatecznie, to strzał prosto w podbrzusze. Został nam jeszcze jeden.

Patrzę jak zahipnotyzowana na zwisające płótno. Czy jest jeszcze coś mogące mnie przerazić bardziej?

– Poroniec. – Moim oczom ukazuje się postać ślicznej, jasnowłosej dziewczynki. – Słodkie dzieciątko, prawda? – pyta major, omiatając nas oczekującym spojrzeniem. – Niech was nie zwiedzie ta niewinna buźka i drobne ciałko. To jeden z najokrutniejszych demonów, jakie możecie sobie wyobrazić. Żeruje na ludzkiej słabości. Potrafi przyjmować różne wcielenia. Z wizualizujcie w myślach sytuację, w której spotykacie te dziecko na waszej drodze. Zabilibyście je? Pozwólcie, że sam odpowiem na to pytanie. Oczywiście, że nie.

Ma rację i uświadomienie tego sobie przerasta mnie. A co jeżeli się pomylę i zabiję niewinnego człowieka? Nie umiałabym żyć mając czyjąś krew na rękach, a zwłaszcza dziecka. Na pewno to miał na myśli, mówiąc, że ten potwór żeruje na ludzkiej słabości. Zbieram wszystkie siły i odsuwam od siebie czarne myśli.

– Chwila waszego zachwiania będzie konsekwencją paraliżu nerwów, pozostawiając was w pełni świadomych tego co się dzieje. Wtopi się w wasze ciało niczym zjawa delektując cierpieniem i powolną śmiercią. Jeśli dopiszę wam szczęście, w porę stracicie przytomność.

Gdy kończy cała dygoczę. Jestem w kompletnej rozsypce. Jedyne czego pragnę, to obudzić się z tego koszmaru, ale to niemożliwe, skazali mnie na niego. Mam dwa tygodnie na nauczenie się wszystkiego potrzebnego do pokonania tych bestii, ale to karkołomne i niewykonalne zadanie.

– Czy są jeszcze inne sektory niż ten? – Niespodziewanie głos zabiera Ian. Jestem mu wdzięczna, gdyż skutecznie odwraca moją uwagę od czarnych myśli.

– Oczywiście. – Słyszymy odpowiedz i odwracamy głowy w stronę, z której pada.

Do środka wchodzi Manson w towarzystwie czterech żołnierzy.

– Czy je poznamy? – dopytuję Johnson.

– Myślę, że nie będzie takiej potrzeby, aczkolwiek nie wykluczam tej opcji. – Stają naprzeciwko nas.

Nie wiem, dlaczego, ale czuję do tego człowieka nienawiść. Może dlatego, że nie wyjawia nam całej prawdy. Czy poznanie jej nie byłoby najlepszym motywatorem do walki i działania? Nie pojmuję jego toku myślenia. A może to ja się mylę, robiąc z niego potwora, który nie różniłby się od reszty jakie niedawno poznałam.

– Straciliśmy za dużo czasu, aby wdawać się teraz w dyskusję. Skoro posiadacie już ogólny pogląd wroga, zaczynamy prawdziwy trening – wypowiadanie tych słów sprawia mu dużą przyjemność. –Przedstawiam wam, starszy kapral Smith, Brown, Taylor i Davis. Będą pomagać w szkoleniu, jak i ich zadaniem będzie asekurowanie was na polu walki.

– Tylko czterech?! – Dochodzi mnie rozhisteryzowany głos Cass.

– Dokładnie tak, rekrucie Roberts. Po jednym na każdego. Nie możemy ryzykować utraty wielu ludzi. To świetnie wyszkoleni zwiadowcy. Ma pani z tym problem?

– Nie. Żadnego – odpowiada speszona Cassie.


Patrzę na stojących mężczyzn z kamiennymi wyrazami twarzy. Z ulgą dostrzegam człowieka, który wczorajszego popołudnia dał mi nową nadzieję.

Rozweselam się jeszcze bardziej, kiedy to właśnie on zostaje mi przydzielony. Na razie szczęście mi sprzyja, zobaczymy jak długo.

Po moim kręgosłupie rozchodzi się palący ból. Leżę na materacu, łapczywie chłonąc tlen. Silne uderzenie plecami o twarde podłoże nie działa na niego w relaksujący sposób. Ilekroć próbuję odeprzeć atak, Smith powala mnie na ziemię jednym, zwinnym podcięciem nóg. Mam dosyć, na samej bieżni pokonałam pięć kilometrów, a teraz jeszcze to. Dr Holms co jakiś czas przerywa trening i sprawdza nam ciśnienie, abyśmy niezeszli za prędko z tego świata, po czym mówi – Proszę kontynuować i mordęga zaczyna się na nowo. Wszyscy jesteśmy wykończeni i zlani potem. Tylko Mark stawia jeszcze opór swojemu przeciwnikowi. Przypominam sobie, że w szkole należał do grupy zapaśniczej, ale mimo tego nie daje mu to żadnej przewagi. Może jedynie dłużej od nas utrzymuję się w pozycji pionowej.

– Wstawaj – mówi Smith i wyciąga dłoń w moją stronę. Chwytam ją i nie bez problemów podciągam się w górę.

– Po co mi pomagasz skoro za chwilę i tak mnie znokautujesz? – Wlewam w te słowa tyle ironii, na ile mnie teraz stać.

– Ponieważ moim zadaniem rekrucie Evans jest wyszkolenie cię najlepiej, jak potrafię. Jeżeli będę się z tobą cackał nie przeżyjesz nawet godziny na powierzchni – odpowiada i uśmiecha się przez zaciśnięte usta.

– Ironia za ironie co? Po takim treningu wątpię, że będę wstanie chodzić, a jeśli już to o kulach. Niezbyt optymistyczna wizja.

– Uparta i pyskata. Zaatakuj mnie. – Przewracam oczami. – No już!

Zamachuję się ręką, celując w jego głowę. Jednym, szybkim ruchem zakleszcza moją szyję w uścisku, przyciskając mnie plecami do swojego torsu.

– Udawaj, że chcesz się uwolnić – konspiracyjnie szepcze mi do ucha. Zaciskam palce na jego przedramieniu. – Dzisiaj wieczorem wyruszamy na obchód w pobliżu molo. Mam się tam spotkać ze znajomym, który sprawdza dla mnie czy twoi bliscy dotarli do bunkru.

– Naprawdę?! – mówię o ton za wysoko. Na szczęście nikt nie zwraca na nas uwagi i oddycham z ulgą.

– Ciszej i nie stój tak sztywno, ruszaj się. – Upomina mnie. Zaczynam się szamotać, koncentrując na słowach. – Nie mogę niczego obiecać, ale spróbuję.

– Dziękuję – odszeptuję mając nadzieję, że to usłyszy i zanim kończę myśl, ląduję z hukiem na materacu.

– Na dzisiaj wystarczy – oświadcza i wychodzi pozostawiając mnie z przyklejonym do ust głupkowatym, szerokim uśmiechem.

Biorę szybki prysznic i pędzę na obiad. Wcinam groszek z marchewką, nóżkę z kurczaka oraz porcję brązowego ryżu i bez wyjaśnień znikam, machając tylko towarzyszom na pożegnanie. Docieram do swojej kwatery. Wykorzystuję chwilę samotności, by w spokoju zastanowić się nad zachowaniem Smitha. Bo niby dlaczego miałby mi pomagać? Czy to nie jest podejrzane? Jaki ma w tym interes? Równie dobrze mógłby oddać się w łapska tych paskudztw biegających po lądzie, bo gdyby pułkownik Manson dowiedział się o wszystkim, zapewne udusił by go gołymi rękoma. Więc dlaczego? Może lubi mnie na tyle, by chcieć mi pomóc? Ale zaraz odrzucam tą irracjonalną myśl. Albo tak samo, jak ja nie dzierży swojego przełożonego? To już bardziej prawdopodobna hipoteza, tak czy owak nie dowiem się dopóki sama go oto nie zapytam. Powinnam to zrobić? I znów kolejny znak zapytania, to za dużo. Zmęczenie i pełen żołądek szybko dają o sobie znać. Czuję jak moje powieki zaczynają mi ciążyć, by po kilku sekundach opadły całkiem i zabrały mnie daleko stąd.

Budzę się tuż przed kolacją. Obmywam twarz zimną wodą i związuję włosy w niedbały kucyk. To miejsce posiada dwa plusy. Cudowny widok na morską toń i brak zmartwień związanych z garderobą. Do wyboru mam dwa przydzielone kombinezony, dwie pary butów, jedną pidżamę i kilka kompletów bielizny.

Przy kolacji próbuję brać czynny udział w konwersacji, ale jedynie udaje mi się od czasu do czasu wtrącić, tak bądź nie. Nawet Ian lepiej sobie radzi.

Brak czterech żołnierzy na posiłku w tym Smitha oznacza, że już wyruszyli. Tylko parę godzin dzieli mnie od poznania upragnionej odpowiedzi. Sen także nie daje ukojenia. Niespokojnie wiercę się na łóżku. Po godzinie daję za wygraną i wlepiam spojrzenie w półokrągły sufit, wyobrażając sobie jak cudownie będzie znów być z rodziną, poczuć ich, usłyszeć. Usypiam dopiero nad ranem, ale zmęczenie przegrywa z ekscytacją. W moim brzuchu zalega się stado rozjuszonych motyli. Cass zauważa dobry nastrój i zadowolone idziemy do stołówki. Z niepokojem wyglądam tego jednego, konkretnego człowieka, ale kiedy tace z jedzeniem wysuwają się wciąż go nie ma.

Próbuje w jakiś sposób usprawiedliwić tą nieobecność. Może dostał rozkaz i zjadł wcześniej, albo zwyczajnie jeszcze śpi wykończony. Za chwilę zaczynają się zajęcia, na nich na pewno się pojawi.

Czekamy na trenerów. Materace leżą rozłożone na podłodze, co oznacza, że nie zaczniemy niczego nowego, a będziemy kontynuować wczorajszy trening. To dobrze – myślę. Będę miała możliwość rozmowy, która niknie wśród dźwięków uderzeń i wydawanych, głośnych poleceń.

Do środka wchodzą kolejno Brown, Taylor, Davis i ktoś nowy. To zły znak. Teraz jestem pewna, że coś musiało się stać. Przez całe zajęcia nie potrafię skupić na niczym uwagi. Mój nowy trener, Hanks jest wściekły i drze się na mnie, abym wzięła się w garść. Mam to gdzieś, niech sobie krzyczy.

Podczas obiadu nadal milczę, wodząc widelcem po talerzu. Nie czuję głodu, mój żołądek skurczył się do rozmiaru fasoli. Układam w głowie plan. Skoro Smitha nie było na śniadaniu, ani obiedzie to przecież musi coś jeść. Znam tylko jedno miejsce, w którym może być. Ze zniecierpliwieniem oczekuję końca posiłku, niespokojnie przebierając pod stołem nogami. Kiedy nasze talerze znikają odczekuję jeszcze chwilę, by nie wzbudzić podejrzeń i wstaję od stołu.

– Hej Emily, idziesz z nami? – pyta Mark, ale ja nie mam pojęcia o co mu chodzi.

– Nie, ale bawcie się dobrze – mówię mając nadzieję, że to najbardziej neutralna odpowiedź na jego pytanie i wychodzę.

Znajduję korytarz numer trzy i staję zastanawiając się co dalej robić. Nawet jeśli jest w skrzydle szpitalnym to, jak mam go odszukać? Drzwi od zewnątrz mogą otworzyć tylko dowodzący i dr Holms, która jak na zawołania pojawia się kilka metrów przede mną.

– Co tu robisz? Źle się czujesz? – Moja obecność wyraźnie ją dziwi.

– Nie. To znaczy niezupełnie – bąkam niezrozumiale.

– To o co chodzi? – Patrzy na mnie podejrzliwie.

– Czy jest tutaj starszy kapral Smith? – Holms marszczy zdziwiona brwi.

– Nie mogę udzielać ci takich informacji.

– Czyli jest. – Idę w zaparte. Jeżeli poddam się teraz, to mój plan spali na panewce, a ja już dłużej nie dam rady czekać.

– Emily, naprawdę nie mogę. Nie zrozum mnie źle, ale...

– Błagam! – Przerywam jej w połowie zdania. – To bardzo dla mnie ważne.

Lekarka obdarza mnie badawczym spojrzeniem i wzdycha ciężko.

– W porządku, ale to co zobaczysz nie będzie przyjemnym widokiem. – Informuje i wpuszcza do sali identycznej w jakiej leżałam ja.

Wchodzę do środka nie wiedząc czego się spodziewać. Na łóżku leży Smith, gdy podchodzę bliżej dostrzegam ogromną, szarpaną ranę w okolicy szyi. Oplatający ją opatrunek w drastycznie szybkim tempie nasiąka krwią. Kiedy staję bezpośrednio nad nim zatykam usta dłonią, aby stłumić krzyk. Cały lewy bark wraz z ręką, nie istnieje.

Próbuję głęboko oddychać, ale z każdym moim wdechem nozdrza wypełnia metaliczny, pomieszany z odorem rozkładu, zapach krwi. Przez moment chcę uciekać, lecz powstrzymuję odruch wymiotny. Poczuwam się w obowiązku bycia teraz przy tym człowieku, którego nie znam nawet imienia.

– Evans. – Słyszę ciche, ochrypłe wołanie.

– Jestem tu proszę pana. – Patrzę w jego niebieskie oczy, wokoło podchodzące czerwonymi wybroczynami.

Ściska mi się serce na myśl, że jeszcze wczoraj był zdrowym i silnym mężczyzną, który rzucał mną o materac. Próbuje coś powiedzieć, ale krztusi się wypływająca mu z ust szkarłatną posoką. Chcę zawołać lekarza, lecz powstrzymuje mnie zdrową ręką i jej gestem prosi, żebym się pochyliła. Robię to natychmiast, ignorując nieprzyjemny zapach.

– Przykro mi. Nie ma ich tam.

Podnoszę głowę i widzę, jak uchodzi z niego życie.

– Nie! – krzyczę i biegnę do zielonego przycisku otwierającego drzwi. Naciskam go drżącymi palcami i wybiegam na korytarz – Ratujcie go!

To co dzieje się potem to tylko plątanina rąk i nóg. Dźwięków maszyn i dochodzących do mnie wygłuszonych zdań.

„ Przykro mi. Nie ma ich tam" Te słowa powracają jak bumerang, za każdym razem uderzając z większą siłą. Smith umiera. Z sali wychodzą jego kompani. Po ich twarzach wnioskuję, że to koniec. Stają nieopodal mnie.

– Nie rozumiem dlaczego tam poszedł. Doskonale wiedział czym grozi odłączenie się od grupy, zwłaszcza w nocy – spekuluję Taylor. – Było już za późno, kiedy do niego dotarłem. Albastor... – milknie i uderza z impetem pięścią w metalowa ścianę, tak mocno, że podskakuję.

– Niech cię szlak Smith, niech cię szlak. – Opada na kolana i opuszcza głowę.

Nagle dociera do mnie, że znam odpowiedz na to pytanie. Zrobił to dla mnie. Szedł na spotkanie z informatorem, to właśnie było powodem jego oddalenia się od reszty. Czauję jak krew odpływa mi z twarzy, a świat zaczyna wirować. Kolana nie są dłużej w stanie utrzymywać przytłaczającego ciężaru. Ostatnie co słyszę, to kroki podbiegających do mnie żołnierzy.

Marzycielka29

opublikowała opowiadanie w kategorii science fiction, użyła 3420 słów i 20367 znaków.

2 komentarze

 
  • Jerzy

    Czekam na kolejną część....

    19 maj 2016

  • Marzycielka29

    @Jerzy Fajnie, że nadal śledzisz opowiadanie, dzięki ;)

    20 maj 2016

  • NataliaO

    Bardzo mi się podobają Twoje opisy i naturalne dialogi. Pięknie Ci to wychodzi  :jupi: Z przyjemnością się czyta.

    19 maj 2016

  • Marzycielka29

    @NataliaO Cieszę się, że tak pozytywnie odbierasz moje wypociny ;D

    19 maj 2016

  • NataliaO

    @Marzycielka29  <3

    19 maj 2016