"Głębia strachu" rozdział 2 - Nieoczekiwani sojusznicy.

Korytarz jeden i dwa nie posiadają widoku na morze. Srebrna stal otacza wszystko od sufitu po podłogę, sprawiając, że czuję się jak sardynka zapakowana do ciasnej puszki.

– Tędy – wydaje kolejne polecenie i wskazuje korytarz z numerem jeden.

Wędrując z miejsca na miejsce, mijając kolejne metalowe drzwi, nie widzę żywej duszy. Odnoszę wrażenie jak gdyby na czas mojego pobytu tutaj wszystko inne musiało zaszyć się w najciemniejszych kątach. Już zaczynam w głowie układać pytanie, kiedy następne, tym razem większe metalowe wrota otwierają się przede mną ukazując ogrom przestronnego pomieszczenia. Co za ulga widzieć ponownie dwie imponujących wielkości szyby, wpuszczające do środka migoczące odcienie błękitu. Owalne pomieszczenie wypełnia najróżniejszy sprzęt do ćwiczeń, który można spotkać w każdej szanującej się siłowni. Dwa podłużne stoły ustawione jeden przy drugim pod ścianą obwieszoną linami, kuszami i Bóg jeden wie czym jeszcze. Moją uwagę przykuwa maleńki przedmiot wielkości naparstka, leżący na stole pomiędzy innymi gadżetami.

– Nie ruszaj tego! – krzyczy Wood w chwili, gdy biorę w dłonie przedmiot. Podskakuję i o mały włos nie wypada mi on z ręki. – To mikroskopijny procesor o sile rażenia dwukrotnie większej od miny przeciwpiechotnej – dodaje tytułem wyjaśnienia, równie zdenerwowany jak ja.

– Zamknij się Johnson! – Pospiesznie odwracam głowę w stronę znajomego głosu. Do środka wchodzą pochłonięci żywym dialogiem i ubrani identycznie jak ja Cassie Roberts i Mark Anderson. Jedyni ludzie z mojej szkoły zaraz po Megi, z którymi utrzymuje przyjacielskie stosunki. Właśnie kłócą się z Ianem Johnsonem. No właśnie Ian, chłopak, który od zawsze uprzykrza mi życie. Typowy okaz zadufanego i zapatrzonego w siebie sportowca i szkolnego kochasia. Powiedzieć, że go nie lubie, to duże niedopowiedzenie. Megan kilkakrotnie napomknęła, że się jej podoba. No cóż urody nie można mu odmówić. Kiedyś złapałam się na obserwowaniu go w trakcie zajęć gimnastycznych. Modnie ostrzyżone, ciemne włosy spadały mu delikatnie na twarz przysłaniając szarość oczu. Wzrostem także górował nad wieloma rówieśnikami, ale szybko minęła mi chęć cichego podglądactwa, kiedy dostałam od niego piłką w twarz.

– Orient Evans. – Potem był już tylko jego pełen sarkazmu śmiech.

Biegiem rzucam się w objęcia Cassie.

– Wy także tu jesteście? – pytam, siorbiąc nosem i patrząc na znajome twarze. Rude włosy koleżanki podkreślają jeszcze bledszy, niż zazwyczaj odcień skóry. Mark natomiast widocznie czuje się nieswojo w obcisłym kombinezonie, który podkreśla jego obfitsze kształty.

– Wczoraj dostaliśmy listy i pomyślałam, że to Megi organizuje dla ciebie przyjęcie niespodziankę, więc zadzwoniłam do Marka i resztę już znasz. – Opuszcza zawstydzona głowę. – A tak w ogóle to gdzie ona jest?

Patrzę im w oczy i to wystarcza za jakąkolwiek odpowiedz. Widzę, że pod ich powiekami wzbierają łzy. Nie mam siły, aby teraz wszystko tłumaczyć, nie chcę. Może kiedy minie jakiś czas, to wtedy na razie wspomnienie jej bladej, nieruchomej twarzy wywierca ogromną dziurę w moim sercu, dławiąc mnie od środka.

– No proszę. Panna niedojda tutaj – Johnson, dumny jak zawsze stoi na środku sali z założonymi rękami na piersi i skwaszonym wyrazem twarzy.

– Daj jej spokój głąbie! – mówi Mark, zdmuchując z twarzy jasny kosmyk włosów.

– Kogo nazywasz głąbem ty imitacjo faceta trzymająca z sierotami?!

Atmosfera robi się napięta. Mark i Ian odkąd pamiętam darli ze sobą koty. Podobno kiedyś byli dobrymi przyjaciółmi, ale wszystko popsuło się po tym, jak rodzice Iana zdobili fortunę na giełdzie. Odwrócił się od każdego kogo uważał za klasę średnią. Kiedy ma już dojść do bójki mężczyzna, z którym tu przyszłam zabiera głos, a do środka wchodzi kolejny, dobrze zbudowany, siwiejący i z zaciętym wyrazem twarzy, omiatając nas pełnym dezaprobaty spojrzeniem, stając naprzeciw.

– Witam w sektorze pierwszym. Nazywam się Mannson. Jak zdążyliście na pewno zauważyć znajdujemy się pod powierzchnią morza Irlandzkiego. Dokładniej sto dwadzieścia metrów pod jego poziomem. Jesteście tutaj nie bez powodu. Jaśniej mówiąc zostaliście wybrani. – Wszyscy spoglądamy po sobie. Nawet Johnson zdaje się strącony z pantałyku.

– To nie czas na docinki i szczeniackie zachowania. To czas na walkę brutalną i okrutną! – kontynuuje, akcentując głośno ostatnie słowa. – Przez ostatni rok byliście przez nas bacznie obserwowani. Wiemy, o której godzinie wstajecie i kładziecie się spać, co jadacie na śniadanie i jaki jest wasz ulubiony kolor, z kim się przyjaźnicie. – Kieruje wzrok w moją stronę. – Panno Evans, bardzo mi przykro z powodu tragicznej śmierci panny West. – Opuszcza głową i wraca do przemówienia, a we mnie narasta złość. Tylko tyle jest mi w stanie powiedzieć?! Czy tak niewiele znaczy dla niego ludzkie życie? Zaciskam dłonie w pięści, żeby stłumić wściekłość.

– Od dziś dołączycie do naszej grupy, której opiekunem będzie major Wood. Przez najbliższy tydzień przejdziecie serię ćwiczeń wysiłkowych sprawdzających wasza kondycje i zręcznościowych dopracowujących wasze talenty. – On sobie robi jakieś jaja? Że niby ja i talent do czegokolwiek, dobre sobie. Mam ochotę uciekać i krzyczeć jednocześnie.

– To zdrowo popieprzone! – Wyrywa się z szeregu pan jestem kimś.

– Czyżby? – Pułkownik wydaje się zniesmaczony.

– Albo powiecie mi co tu robię w towarzystwie tych... – zaciska zęby, patrząc na naszą trójkę i z trudem powstrzymując się od kolejnego, niestosownego epitetu. – albo wracam do domu.

– Chłopcze czy ty nadal uważasz, że masz jeszcze dom? – podchodzi do Iana bliżej tak, że teraz mają siebie na wyciągniecie ręki. – Wszystko na powierzchni ziemi już nie istnieje. A tysiące krwiożerczych i zmutowanych bestii tylko czeka, by rozerwać cię na kawałki. Nasycić się twoim strachem. Wybrańcy nastała apokalipsa, a tylko wy możecie ocalić ten świat!


Biegnę przez gęsty las, co chwilę potykając się o wystające korzenie drzew. Brudna i zakrwawiona przeszukuje desperacko zarośla w poszukiwaniu rodziny. Podłużne macki gęstej mgły obejmują mnie z każdej strony, tworząc puchowy i unoszący się w powietrzu chmurny dywan. Ciężko dyszę, a każdy wdech sprawia ból wywołany przez połamana żebra. Nie rozumiem, dlaczego znajduję się w lesie. Nigdy przedtem nie byłam w tym miejscu. Nie znam go, ale moje przeczucie instynktownie ciągnie mnie tutaj. Szum drzew woła głosami najbliższych, błagających o pomoc.

– Mamo! Tato! Gdzie jesteście?! – krzyczę najgłośniej, jak potrafię dławiąc się ociekająca z twarzy posoką.

– Emily, ratuj nas! – rozpacz Bruna i Grega odbija się echem, atakując mnie ze wszystkich stron.

Nasłuchuję jeszcze przez chwilę, ale nic tylko ta straszna cisza szumiąca mi w uszach. Obieram kierunek na wprost siebie, modląc się, abym miała racje. Odczuwam coraz większy dyskomfort. Zawodzi mnie wzrok, a nogi z każdym krokiem odmawiają posłuszeństwa. Upadam tracąc nadzieje. Chłodny mech daje ukojenie poranionej twarzy. Z pod przymrużonych powiek dostrzegam nienaturalną łunę światła podającą na wolną od gęstwiny leśnej polane. Unoszę w górę swój tułów i podpierając się łokciami raz za razem doczołguje na miejsce, pozostając ukryta w wysokiej trawie. Zasłaniam dłońmi usta i zaczynam spazmatycznie oddychać, wydając z siebie ochrypły pisk. Moja matka i rodzeństwo leżą martwi otoczeni spływającymi strumieniami, czerwonej jak rubin krwi. Tata klęczy na wpół przytomny przy ich zwłokach. Walczę z moim ciałem, które z sekundy na sekundę robi się coraz cięższe, przygwożdżając mnie do ziemi i uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Pragnę go przytulić, wołam, ale mój głos jest cichszy od szeptu. Patrzy na mnie, czyli mnie widzi, ale w jego wzroku jest coś obcego. Wstręt i nienawiść, mówiące "Zawiodłaś nas".

Budzę się z krzykiem, rzucając na łóżku jak schwytane w sieci zwierzę.

Leżę, wyrównując oddech i uspokajając bijące w szalonym rytmie serce. Musi minąć dobre kilkanaście sekund, aby moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Kiedy nareszcie zaczynam panować nad rozdygotanym ciałem, rozglądam się po pokoju, który dzielę z Cass. Nasze jednoosobowe łóżka stoją na przeciwległych końcach niedużego pomieszczenia z przynależną do niego małą łazienką. Obok nich dostawiono małe szafki nocne, z których wystają półokrągłe, zresztą jak wszystko w tym miejscu – lampki, uruchamiane przez przeciągniecie nad nimi dłoni. Nie dają dużo światła, jedynie bladą poświatę pozwalająca na rozeznanie w otoczeniu. Może powodem tego jest oszczędność, albo nasze bezpieczeństwo.

Wstaję po cichu i podchodzę do szklanej tafli. Morze wydaje się tak bardzo spokojne, jak gdyby nieświadome piekła rozgrywającego się na ladzie, beztrosko falując. Przypominam sobie ostatnią wyprawę nad jego brzeg. Ja, tata i bliźniaki. Mama została wtedy w domu z Kristen, ze względu na panujący ukrop. Postawiłam sobie za cel wybudowanie zamku z piasku, ale nie byle jakiego, to miała być prawdziwa forteca i byłaby, gdyby nie moi rozbrykani bracia wbiegający w nią z impetem. Ależ ja byłam wtedy na nich wściekła. Miałam ochotę sprać im tyłki. Uśmiecham się pod nosem na to wspomnienie, ale mój wyraz twarzy natychmiast ulega zmianie. Oddałabym wszystko, by móc ich przytulić. Czym sobie zasłużyli na tak okrutny los? Opieram głowę o zimną szybę.

– Emily, co się dzieje? – dobiega mnie zaspany głos współlokatorki.

– Nic, śpij dalej. Przepraszam.

– Wiesz, jakoś nie mogę. Przekręcam się tylko z boku na bok. To jak, powiesz mi?

Usiadam na łóżku, zastanawiając się, jak ubrać w słowa mój koszmar.

– Miałam sen, w którym biegnę przez las – nabieram powietrza w płuca, czując narastającą panikę w głosie. – Szukam mojej rodziny i znajduję ich... – kontynuuje, ale tama w końcu pęka i zanoszę się płaczem, wydobywając z siebie już tylko mało zrozumiałe monosylaby, w przerwie na wdech.

– Cii – Cassie podbiega do mnie i bierze w obcięcia, delikatnie kołysząc.

– Ja ich zaw... io...dłam.

– Nic nie mogłaś zrobić, nikt z nas nie mógł. To nie twoja wina. – Nagle czuję wilgoć na ramieniu. Podnoszę głowę i widzę, mokrą od łez twarz Cass. Nawet przez ułamek sekundy nie pomyślałam o niej. Co ona i inni teraz czują. Przecież także stracili wszystkich, których kochają. Wstyd mi. Zachowuję się, jak skończona egoistka.

Nie wiem co mam jej powiedzieć. Czy jakiekolwiek słowa sprawią, że poczujemy się lepiej? Przez dłuższą chwilę obie milczymy ze spuszczonymi głowami w dół, wbijając wzrok w bliżej nieokreślony punkt.

– Wiesz co zawsze mówi mój tata? – zabieram głos. – że brak wiadomości to najlepsza wiadomość.

Dostrzegam cień uśmiechu miotający się dyskretnie na twarzy Cassie.

– Twój ojciec to bardzo mądry człowiek – teraz i ja się uśmiecham. – Nie możemy tracić nadziei, bo tylko ona nam pozostaje.

Ma racje. Od tej pory będę żyć tylko nadzieją. Inaczej zwariuje, postradam zmysły i popadnę w otępienie, przecież nie wolno mi do tego dopuścić. Muszę być silna, dla nich. Chwytam się kurczowo jasnego punktu w głowie i przywieram do niego.

Punktualnie o piątej trzydzieści rano wchodzimy do stołówki, którą znajdujemy bez większych problemów. Od przebudzenia po moim koszmarnym śnie do śniadania miałyśmy ponad godzinę na przestudiowanie i zapoznanie się z mapką oraz regulaminem sektora pierwszego, który dostaliśmy wczoraj. Mark i Ian siedzą przy podłużnym stole, okupując oba jego końce.

– Hej dziewczyny! Chodźcie tutaj, to nasz stolik – woła Mark, wskazując miejsca obok siebie.

Siadam po jego lewej stronie, a Ian w tym samym momencie odsuwa swoje krzesło o kilka centymetrów dalej, zwiększając najbardziej, jak to możliwe dzielący nas dystans. Zastanawiam się, gdzie jest kuchnia podczas, gdy moi znajomi rozmawiają o trudach dzielenia kwatery z Ianem przez Marka. On nie wydaje się zadowolony z tego faktu, ale też jakoś bardzo nad nim nie ubolewa. Obserwuję coraz to nowe osoby wchodzące do jadalni. Pułkownik, major i atrakcyjna blondynka zajmują miejsca przy niedużym stole w rogu pomieszczenia. Pojawiają się następni. Niewysoki brunet z kręconymi włosami i okularami spuszczonymi na czubek nosa. Zaraz po nim jeszcze jeden, łudząco podobny do swojego poprzednika. Na końcu miejsca zajmuję około pięćdziesięcioro, barczystych mężczyzn.

– Wiecie kim oni są? – zadaje pytanie towarzyszą.

– Ci. – Mark wskazuje głową w stronę najdłuższego stołu. – To żołnierze. Blondyna siedząca z Woodem to dr Holms, a tych dwóch – pokazuje na bliźniaków. – Nie mam pojęcia.

– Pewnie wkrótce się dowiemy – dodaje Cassie.

Wracam spojrzeniem do stolika dowodzących. Czyli to ta kobieta opiekowała się mną po tragedii. Ma łagodne rysy twarzy wzbudzające sympatie. Johnson wciąż siedzi zacięcie coś analizując. Przynajmniej nic nie gada – myślę. Nagle spod naszego stołu wysuwają się białe tace z jedzeniem. Zapach parującej jajecznicy, świeżych bułek i soku pomarańczowego pobudza mój żołądek, który głośno zaczyna domagać się posiłku. Odgłosy rozmów milkną i wszyscy zaczynają jeść.

Po skończonym posiłku naczynia znikają w ten sam zdumiewający sposób, w jaki się pojawiły. W sali treningowej panuje napięta atmosfera. Żadne z nas nie wie czego się spodziewać, tylko Ian czuje się wyluzowany, testując kolejno przyrządy do ćwiczeń.

– Witam was na pierwszych zajęciach mających na celu podniesienie waszych umiejętności – głos zabiera pułkownik, wchodząc do środka w towarzystwie naszego opiekuna i lekarki. – Przedstawiam wam dr Holms, która przez cały czas trwania szkolenia będzie monitorować wasze postępy. Jednak zanim zaczniemy zostaniecie połączeni w pary. Wasz partner będzie waszą osłoną na polu walki. Musicie nauczyć się współpracować i bezwarunkowo sobie ufać, to podstawa bez, której zginiecie. – Czuję, jak wali mi serce. Jest nas czworo co oznacza, że jedno stworzy parę z Johnsonem. Obym to nie była ja.

Jestem zdenerwowana. Powtarzam w myśli, że na pewno wiedzą jakie stosunki łączą nas wszystkich. Przecież byłoby skrajna głupotą...

– Evans i Johnson. – Nie kończę przemyśleń, kiedy padają nasze nazwiska.

– Nie zgadzam się – mówi Ian, wychodząc przed szereg.

– Rekrucie. Ja nie pytam cię o pozwolenie, ja wydaję rozkaz i oczekuje od ciebie pełnego zaangażowania. Jasne? – Ian nadal niewzruszony słowami Mansona, patrzy mu prosto w oczy. Nie wiem w jaki sposób on wytrzymuje piorunujące spojrzenie pułkownika, ale ja już dawno bym opuściła głowę.

– Ściągnęliście mnie tutaj i chcecie zrobić ze mnie kogoś kim nie jestem, zamykając w jakiejś pieprzonej matni! – odpyskowuje zdenerwowany i gotowy kontynuować z góry przegraną walkę. A może tylko on ma na tyle odwagi, aby wypowiedzieć nagłos to, o czym wszyscy myślimy. Wszystko jedno, zabrną o krok za daleko.

Nastaje chwilowa cisza. Po czym ponownie zabiera głos.

– Jeżeli to wszystko co pan ma mi do powiedzenia to spadam stąd. – Odwraca się do mężczyzny plecami i rusza w kierunku wyjścia. – Na razie niedojdy. – Posyła nam sarkastyczny uśmiech i jak gdyby nigdy nic wychodzi, wprawiając wszystkich w osłupienie.

– Stój Johnson – krzyczy Wood, ale ten już jest daleko w korytarzu.

Pułkownik wciska jakiś guzik na urządzeniu, które nosi na swojej prawej ręce. Włącza się piskliwy alarm. Do pomieszczenia wbiega jeden z żołnierzy, łapiąc oddech.

– Wyszedł na powierzchnię. Złapaliśmy go w ostatniej chwili pułkowniku.

– Jak do tego doszło?! To nie możliwe musiałby przedostać się skrótem dla ekip natychmiastowego działania! – mówi wzburzony, a mężczyzna tylko potwierdza jego przypuszczenia skinieniem głowy. – Gdzie teraz jest? – pyta spokojniejszym tonem.

– Niosą go do skrzydła szpitalnego. – Dr Holms natychmiast zrywa się z miejsca i wybiega z sali ćwiczeń.

– Na dzisiaj koniec. Proszę się rozejść – oznajmia nam Wood i także wychodzi pozostawiając zdumionych i z tysiącem znaków zapytania w głowach.

Całe popołudnie spędzam na włóczeniu się korytarzami tej metalowe puszki, która chwilowo zastępuje dom, choć to za dużo powiedziane. Stwierdzenie, że utrzymuje mnie przy życiu jest bardziej trafne. Wszystko tutaj jest do siebie podobne, więc przed wejściem do kolejnego tunelu, szukam najpierw tabliczki z jego numerem, a następnie odnajduje go na mapce i obieram nowy kierunek.

Oznaczenie z numerem dziesięć trochę mnie dziwi ponieważ nie mogę go odszukać. Wygląda na to, że nie zostało umieszczone w przewodniku. Stoję chwilę, analizując za i przeciw podążenia w jego kierunku. W końcu ciekawość bierze nade mną górę i najciszej, jak potrafię stawiam kroki na metalowej kracie. Rozglądam się dookoła, żadnych szyb przepuszczających błękit morza. Idę dalej mijając kolejne drzwi, kiedy dostrzegam szyld z napisem głoszącym „STREFA DOWODZENIA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY"

Marzycielka29

opublikowała opowiadanie w kategorii science fiction, użyła 3001 słów i 17728 znaków.

3 komentarze

 
  • Marzycielka29

    Dopiero zauważyłam ;D Cieszę się.

    18 maj 2016

  • Jerzy

    Pisz dalej koniecznie......

    18 maj 2016

  • NataliaO

    <3

    18 maj 2016

  • Marzycielka29

    @NataliaO  Dziękuję ;*

    18 maj 2016