"Głębia strachu" rozdział 1 - Początek.

"Głębia strachu" rozdział 1 - Początek.Nie mam ochoty ruszać się z domu. Najchętniej wzięłabym trzeci dzisiejszego dnia prysznic, wsadziła w uszy słuchawki i odpłynęła w niebyt, wsłuchując się w basowe dźwięki gitary elektrycznej. To jest to, co lubię najbardziej. Spokój, odosobnienie i pełen relaks. Uwielbiam własne towarzystwo. Posiadam niewielką grupę znajomych, z którymi trzymam się od początku szkoły i jedyną przyjaciółkę, Megan. Właśnie szykuję się do wyjścia na pierwsze, legalnie wypite piwo, na które mnie namówiła.

– Emily, nie daj się prosić. – Słyszę jej dźwięczny głos w słuchawce telefonu, gdy kończę kawałek tortu.

Megan jest wspaniała. Tylko ona potrafi zaakceptować mnie taką, jaką jestem. Nie uważa za odludka i dziwadło w przeciwieństwie do większości uczniów ze szkoły.

Słyszę dzwonek do drzwi. Patrzę na zegarek, który wyświetla osiemnastą czterdzieści. To na pewno ona, punktualna, jak zawsze – myślę.

Ostatni rzut oka na swoje odbicie w lustrze. W białym topie i czarnych, krótkich spodenkach prezentuję się całkiem dobrze.

Żar lejący się z nieba sprawia, że czuję się jak dobrze wysmażony stek. Naszym celem jest „The Flagship Bar" na Coral Island.

– Uśmiechnij się dziewczyno – zagaduje Megan, widząc moje mało entuzjastyczne podejście, gdy idziemy przez Hull Road.

– Przepraszam, ale wiesz, że nie należę do imprezowiczów.

– Nie sposób się z tym nie zgodzić. – Uśmiecha się. – Mam coś dla ciebie.

– Dla mnie? – Nie ukrywam zaskoczenia. Prosiłam, aby niczego nie kupowała.

Stajemy na chodniku. Przyjaciółka wyciąga z torebki małe, czarne pudełeczko.

– Proszę. – Wręcza mi je z szerokim uśmiechem.

Biorę w dłonie pakunek, kręcąc z niedowierzaniem głową. W środku znajduje się srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie serca.

- Dziękuję. – Podchodzę do niej bliżej i ściskam, całując w policzek.

Nagle coś zwraca moją uwagę. W ułamku sekundy niebo spowijają ciemne, deszczowe chmury odcinając drogę promieniom słońca. Pomimo jego braku temperatura nie spada, wręcz przeciwnie, robi się nieznośnie duszno. Rozglądam się dookoła. To jest niesamowite, nawet samochody, które zazwyczaj o tej porze dnia przemierzają ulicę jeden za drugim, przecinając swym pędem powietrze, zniknęły. Ptaki zamilkły, a gwar dochodzący z promenady ucichł. Mam wrażenie, jakby ktoś włączył przycisk stop na autopilocie. W tej jednej chwili świat zatrzymuje się w miejscu. Patrzymy na siebie przerażone. Widok spanikowanego spojrzenia Megan jest ostatnim, co zapamiętuje przed potwornym hukiem rozdzierającym uszy. Potem nastaje już tylko ciemność.


Świst spadającej, płonącej belki, która z impetem uderza o betonową płytę, sprowadza mnie na powrót do rzeczywistości. Leżę na ziemi, a wokół otacza mnie sterta kamieni. Rozglądam się dookoła. Widok jest potworny, porównywalny do wojennego pogorzeliska. Półprzytomna staram się określić swoje położenie, zlokalizować najdrobniejszy szczegół, który pomógłby mi w lepszym ocenieniu sytuacji, lecz na darmo. Nie ma już domów, ulic, drzew, niczego, a w powietrzu unoszą się kłęby duszącego pyłu.

Dezorientacja miesza się we mnie z przerażeniem. Pierwsza myśl, jaką nasuwa umysł, to pytanie – Co właściwie się stało? Czy moim bliscy są bezpieczni? Jeżeli wszystko wygląda tak, jak w tym miejscu to... Dość! – protestuję. Muszę się podnieść! Próbuję wstać, ale uniemożliwia to tępy ból z tyłu głowy. Drżącą ręką, dotykam tego miejsca – krwawię. W lewej dłoni wciąż trzymam zaciśnięty prezent od Megan.

– Cholera, Megan! Słyszysz mnie?! – Podciągam się na rękach do przodu, raniąc nogi o pokruszone odłamki szkła. Wciągam raptownie powietrze. W tym momencie kolejna belka spada, tym razem zaledwie dwa metry ode mnie, krzyczę. – Błagam, odezwij się! – wołam, zmuszając struny głosowe do nadludzkiego wysiłku dopóki nie dostrzegam kosmyka jej długich, blond włosów wystającego spod jednej z cegieł. Zaczynam desperacko odsuwać na boki kamienie do momentu, aż ukazuję się jej blada i poraniona twarz. – Chryste, Megan. Znalazłam cię, otwórz oczy, proszę! Nie rób mi tego! Nie pozwalam ci!

Ból rozrywa mnie od środka, rozpacz dławi pozbawiając tchu. Poddaję się. To koniec. Kładę głowę na jej piersi i znów nastaje ciemność.

– Jest tutaj kapitanie. Znalazłem ją. – Słyszę jak dociera do mnie stłumiony głos mężczyzny.

– Idź po nią. Ja poinformuję pozostałych, że się odnalazła.

Odgłos kroków zbliża się do mnie, ale jestem za słaba, żeby otworzyć oczy. Wyczuwam czyjąś obecność, ktoś stoi nade mną.

– Emily Evans? – Kiwam twierdząco głową. Spod przymrużonych powiek widzę ciemnoskórego mężczyznę z ogoloną na łyso głową. Ma na sobie czarny kombinezon. Moją uwagę przykuwa jednak emblemat w kształcie trójkąta z napisem „The Chosen"

– Hej dziewczyno, zostań ze mną. – Klepie mnie w policzek. – Spójrz na mnie.

– Wood! Zabierz ją stąd natychmiast! – Z oddali odbija się następny, męski głos.

– Kapitanie! Jest tu jeszcze jedna dziewczyna.

– Żyje? – Słysząc to pytanie, przeszywa mnie rozpaczliwy ból.

– Nie.

– To zabieraj Emily i biegnij jak najszybciej do sektora pierwszego, potem trzecim korytarzem dojdziecie do skrzydła szpitalnego, tam zajmie się nią Holms. Ruszaj się Wood. Nie mogą się dowiedzieć, że ktokolwiek przeżył. Inaczej będziemy zgubieni.

– Tak jest! – odpowiada mężczyzna.

Czuję lekkie szarpniecie, a potem kołysanie. Musi nieść mnie na rękach. Zbieram wszystkie siły, by choć na moment otworzyć oczy. Z oddali widzę martwe ciało Megan. Niezdarnie wyciągam rękę w jej kierunku, trzymając srebrny łańcuszek z bezwładnie kołyszącym się sercem.


Przepełnia mnie czarna otchłań, otępienie i brak reakcji na bodźce dochodzące z otoczenia. Jedynym co udaje mi się wychwycić, to niezrozumiałe szepty, z których staram się rozpoznać pojedyncze sylaby, a potem złożyć je w słowa. Na darmo. Im bardziej się staram, tym większa jest bariera oddzielająca mnie od rzeczywistości. Czuję pieczenie w prawej ręce rozchodzące się po krwiobiegu. I znów niczego nie słyszę. Nie ma już nic. Nastaje cisza, której tak bardzo się teraz boję.

Słyszę śmiech mamy. Widzę, jak tata gilgocze moich braci, maleńką Kristen, tort. Wszyscy śpiewają. Po chwili obraz w głowie się zmienia. Swędzi mnie skóra od palącego słońca. Idę z Megan chodnikiem, rozmawiamy. Dzierżę w dłoniach czarne pudełko, gdy je otwieram otacza mnie wyłącznie sterta kamieni i wykrzywiona w grymasie bólu i strachu, twarz martwej przyjaciółki.

– Aaa! – krzyczę tak głośno, że drgania strun głosowych sprawiają ból, ale to właśnie ten ból sprowadza mnie do teraźniejszości.

Powoli i delikatnie otwieram oczy. Przez moment muszę walczyć z powiekami, zmuszając je do wykonania ruchu. Łapczywie chwytane powietrze wypełnia mi płuca. Mam wrażenie, że wszystko wokoło wiruje. Podłużna lampa przymocowana do półokrągłego sufitu, spowija wnętrze przytłumionym światłem. Rozglądam się po owalnym pomieszczeniu wyłożonym jasnymi kaflami. Znajduję następną, mniejszą lampkę przytwierdzoną do ściany nad białą szafką, zapełnioną najróżniejszymi fiolkami, strzykawkami i bandażami. Obracam głowę w prawo i widzę ślady po ukuciu igłą. Więc pieczenie, które czułam nie było kolejnym urojeniem. Próbuję się przebić przez zamazane wspomnienia. Wydobyć z pamięci te najbardziej istotne. Siadam na łóżku i chowam głowę między podkulone nogi. Mimowolnie zaczynam się kołysać w oczekiwaniu na nadchodzący atak paniki. Coś jednak zwraca moją uwagę. Ciężkie, metalowe drzwi rozsuwają się, a do środka wchodzi na czarno ubrany mężczyzna. Jak przez mgłę przypominam sobie tę twarz. Ale dopiero, kiedy słyszę głos, utwierdzam się w przekonaniu, że to ten sam człowiek, który zabrał mnie z pogorzeliska.

– Witaj Emily. Nazywam się Steven Wood. – Podchodzi do mnie wolnym, ale pewnym krokiem. W jego twarzy jest coś, co mnie uspokaja. A może to tylko efekt tonu, jakim się do mnie zwraca. Przemawia tak, jak gdyby rozmawiał z wystraszonym, małym dzieckiem. Poniekąd tak się teraz czuję.

– Pamiętam pana – odpowiadam.

– To dobrze. – Mężczyzna uśmiecha się delikatnie. – Widzę, że czujesz się lepiej.

Czy można czuć się gorzej niż teraz? Co działo się przez czas, kiedy byłam nieprzytomna? Nie czekam długo na odpowiedz. Wood udziela jej zanim zdołałam wypowiedzieć pytanie na głos. – Znajdujemy się w skrzydle szpitalnym sektora pierwszego. Straciłaś przytomność chwilę po tym, jak wziąłem cię na ręce. Doktor Holms zajęła się tobą, opatrzyła i podała leki uśmierzające ból i wzmacniające.

– Długo spałam?

– Nie. Zaledwie dobę.

– Co to za miejsce?

– Pomału. Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie. Dostałem rozkaz doprowadzenia cię do pułkownika Mansona. – Teraz zupełnie niczego nie rozumiem. Jeżeli choć przez chwilę mam nadzieję, że odzyskuję częściową równowagę, to właśnie pękła ona jak bańka mydlana.

– Czy jestem więźniem? – To pytanie wyrywa się z moich ust spontanicznie i niekontrolowanie.

Wood spogląda na mnie rozbawiony, co dodatkowo irytuje, bo nie dostrzegam w tej sytuacji niczego zabawnego.

– Panno Evans – zwraca się służbowym tonem. – Wprost przeciwnie. Proszę, abyś się ubrała. – Wskazuje skinieniem głowy złożony w kostkę na krześle kombinezon, podobny do tego, który sam nosi. Ten przeznaczony dla mnie jest odrobinę jaśniejszy. – Kiedy będziesz gotowa, wciśnij zielony przycisk przy drzwiach, ja będę czekał na zewnątrz.

Niepewnie przekraczam próg, nie wiedząc czego mogę się spodziewać po otaczającej mnie metalowej konstrukcji. Cieszę się tylko z tego, że buty, które kazano mi założyć są wystarczająco ciężkie, aby stabilnie utrzymać mnie na nogach. Rozpościerający się widok sprawia, że stoję jak zahipnotyzowana, wbijając wzrok w krajobraz morskiej toni. Podchodzę bliżej, by dotknąć szklanej tafli i przeciągam palcem po zimnej konstrukcji.

– Czy my...?

– Tak – odpowiada Wood zgadując moje niewypowiedziane do końca pytanie. – Znajdujemy się sto dwadzieścia metrów pod poziomej morza Irlandzkiego.

Oplatam spojrzeniem resztę. Korytarz ciągnie się w obie strony od skrzydła szpitalnego. Co dwa metry szklane ściany łączą potężne, naszpikowane śrutami metalowe podpory. Czuję się, jak bohaterka książki o kapitanie Nemo. Tata zawsze mi ją czytał. Na to wspomnienie opuszczam głowę w poczuci bezsilności. Czy kiedykolwiek będzie mi dane jeszcze ich zobaczyć? Nie potrafię zapanować nad wzbierającymi w oczach łzami, które są teraz moim niemym krzykiem rozpaczy.

– Idziemy – oświadcza mój przewodnik i rusza pewnym krokiem przed siebie, albo nie widząc spływającej po mojej twarzy wilgoci, albo ją ignorując. Zresztą może i lepiej.

Mijamy korytarz za korytarzem stąpając po metalowych kratach pod naszymi stopami. To miejsce wydaję się nierzeczywiste i odosobnione. Swoją drogą musi znajdować się pod wodą dość długo. Dziwne, że nikt do tej pory tego nie zauważył. Z drugiej strony od dna dzieli je tylko pięćdziesiąt metrów. Dotrzeć tu mogą jedynie ławice małych ryb, które są wystarczająco odporne na napierające ciśnienie wody. Zastanawiam się w jakim celu powstało to surrealistyczne coś? Może zostałam uratowana tylko po to, żeby mogli bezkarnie przeprowadzać na mnie eksperymenty, które gdzie indziej nie byłyby możliwe? Rozgryzanie tej zagadki tak mnie pochłania, że nie zauważam jak Wood staje na rozwidleniu w kształcie litery v i ląduje niezdarnie na jego plecach.

– Przepraszam – szepce w nadziei, że moje niechciane rumieńce pozostaną nie zauważone.

– Radziłbym większą ostrożność, panno Evans – odpowiada sztywno, ale ja mogłabym przysięgnąć, że przez jego twarz przetacza się cień uśmiechu.

Marzycielka29

opublikowała opowiadanie w kategorii science fiction, użyła 2051 słów i 12276 znaków.

2 komentarze

 
  • Jerzy

    Konkretnie napisane  ;)

    18 maj 2016

  • Marzycielka29

    @Jerzy Dzięki!!!  :)

    18 maj 2016

  • NataliaO

    Świetnie się czyta  <3  ;)

    16 maj 2016

  • Marzycielka29

    @NataliaO Dziękuję!  :yahoo:

    16 maj 2016