***Pandora, gdzieś na archipelagu wysp*** W pierwszych promieniach słońca, stąpała po jeszcze chłodnym piasku. Idąc wzdłuż brzegu porośniętej bujną zielenią wyspy, dotarła do wąskiego przesmyku, który łączył się z lądem. Wyciągnęła nóż dla bezpieczeństwa, gdyż Neytiri już dwa razy spotkała Palulukana na swej drodze, jak też Lenay'ga. Ostatnie ze stworzeń potrafiło wystrzeliwać swoją czerwoną głowę, niczym samonaprowadzający pocisk. Trafiając w ofiarę, wpuszczało w nią swój jad, który powodował paraliż. Dlatego z wielką ostrożnością, poruszała się między gęstą roślinnością. Prócz odgłosów Riti, małych ptaków przypominających kolorowe nietoperze, niczego niepokojącego nie słyszała.
Dotarła do jej ulubionego miejsca z kaskadami wodospadów i rozłożystymi drzewami, przypominającymi ogromny wachlarz. Ich podstawa była niebieska, a gałęzie płynnie przechodziły w żółty, pomarańczowy i czerwony kolor. Ich liście miały zielono–purpurowy odcień. Jeszcze raz się rozejrzała, napięta i gotowa do ucieczki. W końcu mogła się odprężyć, słysząc tylko szum spływającej wody i spokojne brzęczenie owadów na purpurowo–pomarańczowych kwiatach.
Wzięła łyk krystalicznie czystej i orzeźwiającej wody, spływającej z pobliskich skał. Uwielbiała być sama w takich miejscach, bo nikt jej wtedy nie przeszkadzał, chłonąć piękno otaczającej ją przyrody. Chciała wziąć kąpiel przed podróżą, a mały wodospad wraz niezbyt głębokim rozlewiskiem, wydawał się idealnym miejscem do odświeżenia. Ponownie się rozejrzała i nikogo, ani też niczego niepokojącego nie zauważyła. Zdjęła naszyjnik, a następnie przepaskę wraz z nożem. Odłożyła je na jedną z pobliskich skał. Poczuła delikatny powiew ciepłego powietrza, łaskoczący jej nagą skórę. Nie przeszkadzała jej chłodna woda. Przez kontakt nią, czuła się jednością z otaczającym światem.
Podeszła pod sam wodospad i pozwoliła, żeby zmył z niej nagromadzony pot i brud. Palcami przeczesywała swoje włosy, usuwając z nich drobny mech. Chwilę później dostrzegła samicę Yerika wraz z młodymi, która zaspokaja swoje pragnienie. Patrzyły na nią, ale wcale nie uciekały, a to były przecież bardzo płochliwe zwierzęta. Postanowiła do nich podejść, będąc bacznie obserwowana przez samicę. Wydała ona z siebie cichy bek, skierowany do swych młodych. Kiri zrozumiała mowę matki źrebiąt i ucieszył ją fakt, że nie jest traktowana jako zagrożenie.
– Mawey (Spokojnie), nic wam nie zrobię – powiedziała łagodnym tonem.
Jedno z młodych zbliżyło się do niej i powąchało jej nogę. Wyciągnęła dłoń do młodego Yerika i pierwszy raz w życiu, mogła go pogłaskać. Obok drugi młody, też się zbliżył i do niego również wyciągnęła rękę. Po chwili dołączyła też samica i ku jej zaskoczeniu, zaczęła lizać jej twarz. Zamknęła oczy i zaczęła cicho chichotać, czując delikatny różowy język zwierzęcia na swej skórze. Lizała ją po ramieniu, a następnie zeszła do prawej piersi. Wciągnęła brzuch, gdy poczuła łaskotanie w pępku. Parsknęła śmiechem i odepchnęła pysk zwierzęcia w dół. Nagle jej ciałem, wstrząsnęło niespodziewane doznanie. Otworzyła szeroko oczy i gwałtownie zacisnęła uda, gdy języczek omiótł małą szczelinkę.
– Dobrze już wystarczy – zwierzę jakby to zrozumiało i natychmiast przestało ją lizać.
Samica stała nieruchomo, wpatrując się w nią swymi wielkimi ciemnymi oczami. Kiri mogła w nich dostrzec własny wizerunek, który po chwili przypominało patrzenie w lustro. Odwróciła głowę w bok, a następnie do tyłu. Szyja zwierzęcia była niezwykle elastyczna, mogąc z łatwością zobaczyć swój grzbiet i zad. Zdezorientowana, odskoczyła i potknęła się o własne kopyta. Przewracając się na bok, miała kłopoty ze wstaniem.
– Co się dzieje! – mówiąc te słowa, usłyszała je ze swojego pierwotnego ciała, które stało i śledziło ją wzrokiem.
Zaczęła ją ogarniać, coraz większa panika. Krzyczała, a jej forma Na'vi, złapała się za głowę. Świat wokół niej zawirował wieloma kolorami. Nastąpił jasny błysk światła, a wizja się rozmazała. Kilka sekund później, obraz nabrał ostrości. Rozejrzała się nerwowo, głośno dysząc. Wyciągnęła ręce i były niebieskie w paski. Ponownie znalazła się w swoim ciele. Spojrzała na zwierzę, a te przebierając kopytami, podniosło się z ziemi. Potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, co się stało. Wtedy dotarły do niej słowa Eywy, których wczoraj sensu nie potrafiła zrozumieć. Faktycznie, zwierzęta trudno jest kontrolować. Szczególnie te, posiadające sześć kopyt. Tsaheylu jest łatwiejsze, bo myślami wydawała tylko proste komendy, a jej Ikran zajmował się całą resztą. Tutaj musiała bezpośrednio sterować całym ciałem zwierzęcia, co wcale takie łatwe nie było.
Samica ponownie do niej podeszła i polizała jej lewą dłoń, jakby chcą ją uspokoić. Jednocześnie Yerik pobekiwał, wydając z siebie, krótkie proste słowa, a każde z nich doskonale rozumiała.
– Już dobrze, nic mi nie jest – odpowiedziała Kiri, słysząc troskę zwierzęcia. – Twoje młode są tutaj.
Wtedy samica odwróciła głowę w bok do jednego ze swoich młodych i je zaczęła lizać. Kiri przykucnęła do drugiego ze zwierząt, które zaczęło ocierać głowę o jej klatkę piersiową. Przytuliła młodego Yerika i pocałowała go w nos. Wkrótce mała rodzina zaczęła odchodzić. To spotkanie sprawiło, że naprawdę zaczęła odczuwać jedność z przyrodą. Dosłownie czuła bicie serca, każdego ze zwierząt z okolicy oraz swoiste szeptanie roślin między sobą. Zamknęła oczy i zaczęła wsłuchiwać się w potężny odgłos z głębi planety. Przypominało to powolne uderzanie w wielki potężny bęben. Uklękła i uniosła dłonie w górę, wznosząc modlitwę do wielkiej matki.
Naokoło niej, zaczęły wyrastać z ziemi różnego rodzaju kwiaty, paprocie oraz młode sadzonki drzew. Wysoka trawa wokół niej falowała, ale to nie przez wiatr. Ponownie otworzyła oczy i rozejrzała się zaskoczona. Była pewna, że chwile temu była tu goła ziemia. Swój wzrok zatrzymała na wiotkim drzewku. Zbliżając swoją dłoń do jego podstawy, palcami przesunęła po jego łodydze ku górze. Małe drzewko na jej oczach znacznie wyrosło i wypuściło wiele liści. Otworzyła usta i zaniemówiła.
– To nie możliwe! – powiedziała do siebie.
Chcąc się upewnić, że nie ma zwidów, powtórzyła to samą czynność. Drzewko ponownie zwiększyło swoją wysokość oraz obwód, a zaskoczona Kiri, aż wstała z kolan. Sięgało jej teraz do klatki piersiowej i w tym momencie przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Obie dłonie wzniosła do góry, a drzewko w parę chwili, wzrosło do wysokości kilkudziesięciu metrów. Jednocześnie korona drzewa, stała się obficie obrośnięta w gałęzie i liście. Wtedy też, dotarło do niej, że faktycznie Eywa obdarzyła ją swoją mocą. Mogła teraz sterować roślinami oraz zwierzętami, a przy tym rozumiała ich mowę.
Stając się boginią lasu, uśmiechnęła się na samą myśl, jak teraz będzie mogła to wykorzystać. Postanowiła dać nauczkę tym, którzy nie potrafią szanować przyrody. Wiele razy widziała wyrywanie drzew i strzelanie do bezbronnych zwierząt, gdziekolwiek ludzie z Ziemi się pojawiali. Nie mogąc nic z tym zrobić, mogła się tylko bezczynnie przypatrywać, gdyż maszyny były pilnowane przez ciężko uzbrojonych żołnierzy. Na pewno kara będzie surowa i nieunikniona.
Wróciła do obozowiska i zdecydowała nie mówić nic o posiadanej przez siebie mocy. Nie wiedziała, jak jej przybrani rodzice, mogliby na to zareagować. Idąc wzdłuż plaży, będąc blisko jaskini, spotkała na swej drodze święte nasiono. Niczym mała meduza w wodzie, unosiło się podobnie w powietrzu. Wyciągnęła swoją otwartą dłoń i pozwoliła istocie, spocząć w niej.
– Dziękuję – mówiąc to, lekko dmuchnęła w kierunku nasiona, które uniosło się i odpłynęło w kierunku lasu.
– Za co dziękujesz? – zapytał Jake, który zaskoczył ją swym nagłym się pojawieniem, trzymając w dłoniach walizki z napisem AVATAR.
– Dziękuję Eywe za wszystko – odpowiedziała, nie mogąc przestać się uśmiechać.
– A skąd ten dobry humor? – zapytał, po czym gwizdnął po swego Ikrana.
– A, bo wiesz sempul (tato) – podeszła i zawiesiła ręce na jego szyi. – Cieszę się, że znowu zobaczę swych przyjaciół.
– Kiri! – stanowczy głos Neytiri, sprawił, że puściła szyję swego przybranego ojca. – Miałaś mi pomóc!
Kiri wyjrzała zza ramienia Jake'a i zobaczyła swoją przybraną matkę z rękami na biodrach. Stała przed wejściem do jaskini z zaciśniętą szczęką i zmrużonymi oczami. W ogóle zapomniała o umyciu kilku najczęściej używanych naczyń i ich spakowaniu do sakwy jej Ikrana.
– Przepraszam, już idę – spuściła wzrok i głowę.
Naprawdę nie chciała drażnić Neytiri, zwłaszcza że obiecała jej szybki powrót przed planowaną podróżą. Nawet Tuktirey miała więcej rozumu, będąc już wcześniej spakowana, stała obok matki i oglądała z zaciekawieniem, zaistniało sytuację.
Kiri wzięła kilka wiszących siatek przed jaskinią i weszła do środka. Ogień już dogasał, widząc kilka świecach węglików. Panujący półmrok, nieco rozświetliła przenośną ledową lampą z logiem RDA. Była to jedna z niewielu przydatnych rzeczy, które zabrał Jake.
Bez większego zaangażowania, wzięła się do zbierania drewnianych kubków i ciemnobrązowych pojemników z wydrążonych twardych nasion, przypominające duże arbuzy z wieczkiem. Kiedy napełniła siatki, ledwo zdołała zarzucić je na plecy, bo pojemniki były pełne wody. Wyszła z trudem i rzuciła je na piasek.
– To jest za ciężkie! – krzyżując ramiona, wskazała na torby.
– To kara za to, że musiałam na ciebie czekać, zamiast mi pomóc przygotować jedzenie przed podróżą – odpowiedziała jej Neytiri, wiążąc do swego Ikrana, sakwy z drobnymi rzeczami. – Dziś nie będziemy się zatrzymywać na posiłek.
Kiri westchnęła i przewróciła oczami. Naprawdę mogła dziś zostać i jej pomóc, zwłaszcza że jeszcze nic nie jadła. Dobrze, że chociaż nie musiała tego wszystkiego dźwigać na swoim Ikranie. Jake westchnął i wziął dwa największe pojemniki. Jeden z nich podał Neytiri, która niechętnie od niego wzięła.
– Kobiety – Jake pokręcił głową.
Najwięcej sympatii do dziecka Grace, miał sam Jake. Wiele razy zwierzała mu się z trudnych spraw. Jak choćby o spotkaniu matki przy niektórych łączeniach z Utral Aymokriya, czyli Drzewami Głosów. Niektóre z rozmów dotyczyły intymnych odczuć, kiedy podczas kąpieli, dotykała pewnych stref ciała. Była ona z całą pewnością trudniejszym dzieckiem w wychowaniu niż jego własne potomstwo z Neytiri.
Kiedy już spakowali resztę drobnych rzeczy, cała czwórka wzbiła się w powietrze na swych podniebnych wierzchowcach. Tuk chciała lecieć z Kiri, ale Neytiri stanowczo odmówiła. Nie, że nie ufała starszej nastolatce, ale zwyczajnie wolała mieć swoją jedyną i najmłodszą córkę ze sobą.
Wybrzeże zdawało się ciągnąć, aż po horyzont. Lot trwał wiele godzin w palącym słońcu i bryzie znad morza. Mieli pod sobą kilometry białego piasku, jak też skalistego wybrzeża, aż po lasy namorzynowe. Była ledwie połowa drogi za nimi, a już pośladki zaczęły to odczuwać. Zresztą ich zwierzęta, również odczuwały zmęczenie. Musieli zrobić przerwę, także na czynności fizjologiczne.
Nagle na horyzoncie, pojawił się duży pływający statek badawczy RDA. Nie zmierzał w ich kierunku, ale woleli nie ryzykować. Jak najprędzej wzbili się w powietrze i oddalili w kierunku lasu. Jake chciał w ten sposób ich zmylić, gdyby byli śledzeni. Resztę drogi spędzili na oglądaniu się przez ramię, wypatrując wrogie jednostki.
***Klan Metkayina*** Lecieli nisko nad spienionymi falami, które z potężną siłą rozbryzgiwały się na magmowym falochronie. Była to naturalna ochrona brzegu plaży przed niszczycielskim działaniem morza. Na tej zaporze, było mnóstwo zagłębień z krystalicznie błękitną wodą, gdzie żyły małże i inne skorupiaki. Bardzo szybko zostali dostrzeżeni przez mieszkańców nadmorskiej wioski, którzy zbierali tam owoce morza. Szybko dotarł do nich dźwięk dęcia w pustą muszlę. Oznajmiło to wszystkim, zjawienie się przybyszów.
Oblecieli wokół ludności zbierającej się na plaży, zanim wylądowali na niewielkim półwyspie z piasku. Tłum wokół nich z każdą chwilą rósł, a względem poprzedniego spotkania, mieszkańcy byli znacznie przyjaźniej nastawieni. Rozstąpili się dopiero wtedy, gdy potężnie zbudowany wódź plemienia z trzymaną włócznią w prawej dłoni, wyszedł im na spotkanie.
Wtedy też Jake, usłyszał z oddali, dawno niesłyszany głos Lo'aka, który zatrzymał się na linii tłumu. Jego ojciec właśnie złapał się prawą ręką za łokieć z Tonowari, który zrobił to samo, wymieniając w ten sposób gest pozdrowienia. Dopiero, jak wódź porozumiewawczo skinął w kierunku syna Jake'a, ten szybko podbiegł i uściskał się ze swym ojcem.
– Mam nadzieję, że nie narobiłeś sobie, ani mi kłopotów? – zapytał jego ojciec.
– Nie, przynajmniej tak mi się wydaje – Lo'ak podrapał się po głowie. – Postarajcie się jednak być mili dla Ronal.
– Co mam przez to rozumieć? – nagle wiele różnych myśli pojawiło mu się w głowie, na czele z przypadkową ciążą.
Wtedy Jake spojrzał w ponownie rozstępujący się tłum, gdy dostrzegł idącą w jego kierunku córkę wodza. Coś jednak było z nią nie tak, bo idąc, trzymała prawą dłoń na brzuchu. Dopiero jak Lo'ak stanął obok niej i objął wokół tali, dostrzegł wypukłość na jej smukłym ciele. Małe dotąd piersi, nieco urosły i zyskały lepszy zarys. Skromny pleciony naszyjnik, zaczął już nie wystarczać.
– Witaj Toruk Makto – powiedziała oficjalnym tonem, kłaniając głowę w pozdrowieniu.
– Czy ty jesteś... – ostatnie słowo nie chciało mu przejść przez gardło, zwłaszcza dostrzegając zbliżającą się Ronal.
– Tak, a Lo'ak jest ojcem, jeśli o to pytasz – spojrzała na swego partnera.
Jake'a nagle ogarnęła panika, spoglądając niewygodnie w kierunku potężnego wodza oraz samej Ronal. Wyraz jej twarzy, sugerowało dużą dezaprobatę. Stojąca obok Neytiri sięgała powoli po nóż, jakby spodziewając się walki. Tłum instynktownie wyczuwając napięcie, zaczął się cofać. Nawet Kiri stała z otwartymi ustami, domyślając się dalszego rozwoju biegu wydarzeń. Mocniej ścisnęła swoją ozdobną tunikę. Tylko Tuktirey nie do końca była świadoma sytuacji, aż jej matka nie chwyciła ją za ramię i cofnęła za swoje plecy.
Neytiri patrzyła zmrużonym oczami prosto na partnerkę wodza, która tak jak i ona, zaczynała sięgać ręką za swe plecy. Lekko uchylone usta i zaciśnięte zęby Ronal oraz napięta sylwetka, sugerowały chęć do ataku. Nie czekając na zadanie pierwszego ciosu, pierwsza złapała za nóż i szybkim ruchem, przystawiła go do gardła agresywnie nastawionej kobiety. Była szybka, ale nie wystarczająco. Tak samo poczuła ostry czubek ostrza, wbijający się w spód jej szczęki. Wszystko działo się w ułamku sekundy.
– Neytiri! – krzyknął Jake, zszokowany zaistniało sytuacją. – Jasna cholera!
– Ronal! – głośno zawołał Tonowari, robiąc krok do przodu w kierunku swej partnerki. – Natychmiast przestań!
Obie kobiety, jakby nie słyszały słów, które były do nich skierowane. Ukazując swoje kły, mierzyły się wzrokiem z bliskiej odległości. Cicho warcząc, trwały przez chwilę w tej pozycji. Ich ogony, niespokojnie kołysały się na boki. Zgromadzony tłum ucichł, oczekując dalszego rozwoju sytuacji.
– Twój syn, wbrew moim zakazom, zanieczyścił swym nasieniem, łono mojej córki! – syknęła Ronal.
– Ronal! – Tonowari mocniej ścisnął swoją długą włócznię. – Masz natychmiast przestać obrażać naszych gości!
– To Eywa zdecydowała z kim twoja córka, może stworzyć więź! – odpowiedziała jej Neytiri, czując mocniej napierający czubek błękitnego ostrza.
– Jak śmiesz mieszać w to Eywę! – warknęła jej druga kobieta.
Dzieci patrzyły w dużym szoku na całe zajście, gdy ich matki trzymały noże na własnych gardłach. Wódz plemienia postanowił zainterweniować, szukając rozwiązania konfliktu w mniej drastyczny sposób, które stosowano w takich przypadkach. Podszedł do obu kobiet i patrząc na nie z bliska, przemówił bardzo stanowczym głosem.
– Natychmiast opuście swe noże! Ten spór rozstrzygniemy według naszego zwyczaju – obie kobiety spojrzały na niego, gdy głośno ogłosił swemu klanu. – Ngim Utral!
Ostanie słowa wodza, zaczęło skandować kilku z jego wojowników, a wkrótce do nich dołączyli pozostali z plemienia. Echem niosły się wykrzykiwane słowa z dziesiątek gardeł, odbijane od skał, jednocześnie wznosząc swe pięści i włócznie do góry. Jeden z jego zaufanych ludzi pobiegł do wioski, wracając po chwili z dwoma kijami o wysokości równej przeciętnemu Na'vi, które były ozdobione licznymi symbolami runicznymi. Miały one już ślady używania przy rozwiązywaniu wielu pojedynków. Zarówno Ronal, jak i Neytri, niechętnie opuściły swe ostrza. Obie były gotowe zakończyć sprawę, jednym szybkim cięciem.
– Zasady są proste. Kto pierwszy położy przeciwnika na plecy, ten wygrywa – Tonowari spojrzał na swoją partnerkę, jak i Neytiri, która wzięła do dłoni długiego kija od jednego z jego wojowników. – Zaczynajcie!
Wódz wycofał się ze środka areny, a na jej przeciwnych końcach, stanęły obie kobiety. Nie tego Jake oczekiwał, gdy ponownie przybył do klanu Metkayina. Wiedział, jak bardzo jego partnerka potrafi być szalona, jeśli chodzi o swoją godność oraz rodziny. A jeśli chodzi o Lo'aka, jeszcze się z nim policzy. Na razie, liczy tylko na to, żeby jego partnerka wyszła z tego cało. Już kiedyś brał udział w takim pojedynku z Tsu'teyem. Doskonale wiedział jak bolesna, a nawet śmiertelna, może być taka walka.
– To wasza wina, że sprowadziliście Ludzi Nieba do naszego klanu! – wykrzyczała Ronal, trzymając w prawej dłoni kij za środek, opierając jeden z końców o piasek.
– My walczymy z nimi! – powiedziała głośno Neytiri i warcząc, dodała. – Straciłam siostrę, ojca i mojego syna!
– I dlatego, teraz się ukrywasz! – odpowiedziała jej drwiąco Ronal.
– Nie zamierzam się więcej ukrywać! – Neytiri trzymając kij oburącz, pobiegła w furii, prosto na swoją przeciwniczkę.
Neytiri chciała ją uderzyć w głowę za te słowa, ale jej przeciwniczka zrobiła unik, odchylając swe ciało na bok i zablokowała cios. Ronal tylko się uśmiechnęła i sama wyprowadziła uderzenie, trafiając drugą kobietę w udo. Neytiri warknęła w złości, czując pieczenie w miejscu zadanego ciosu. Nie pozostała dłużna i zaczęła wywijać kijem, obracając go w dłoniach na kształt ósemki. Ronal czegoś takiego nigdy w swym życiu nie widziała. Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy niespodziewanie otrzymała prosty cios w brzuch. To sprawiło, że aż zabrakło jej tchu w płucach. Spojrzała oszołomiona na swą przeciwniczkę i nieznaną jej technikę walki.
– Żaden Na'vi tak nie walczy – powiedziała Ronal, gdy minęło pierwsze zaskoczenie.
– To Jake mnie nauczył – Neytiri zerknęła na swego partnera, który stał ze skrzyżowanymi ramionami obok Tonowari.
– Sztuczki Ludzi Nieba, tobie nie pomogą! – warknęła.
Ronal trzymając uniesiony kij oburącz za jeden z końców, zaczęła biec w kierunku nieruchomo stojącej przeciwniczki. Neytiri wykorzystując swą szybkość, gwałtownie odskoczyła i jednym z końców swej broni, uderzyła partnerkę wodza w plecy. Uderzenie było na tyle mocne, że potknęła się i klatką piersiową upadła na rozgrzany piasek. Trochę trafiło w jej usta i kiedy wstawała, zaczęła go wypluwać.
– Nie wiedziałem, że Ludzie Nieba potrafią tak walczyć – Tonowari zwrócił się do byłego żołnierza.
– To była część mojego szkolenia, kiedy jako człowiek, służyłem w siłach specjalnych – odparł mu Jake.
– Co znaczy siły specjalne? – zapytał wódz, nie rozumiejąc znaczenia tych słów.
– To hmm... – chwilę się zamyślił, zastanawiając się, jak najlepiej mu dopowiedzieć. – Zasadniczo to walka z ukrycia, tym co jest pod ręką.
– Jak nożem? – zapytał wódz, mając przy sobie broń białą.
Jake skinął głową i szybko wrócił do oglądania widowiska. Neytiri upadła kolanem na piasek i krzyknęła z bólu, gdy dostała w bok łydki. Udało jej się zablokować kolejny nadchodzący cios, tym razem wymierzony w żebra. Kiedy Ronal szykowała się do kolejnego uderzenia, odsłoniła się na moment. Neytiri to wykorzystała, wymierzając drugiej kobiecie, prosty cios trzonkiem kija w klatkę piersiową. Ronal trzymając dłoń w miejscu bolesnego uderzenia, musiała się wycofać. Dało to tym samym, drugiej kobiecie szansę na wstanie z kolan.
Ronal szybko doszła do siebie i partnerka Jake'a, musiała odpierać kolejne gwałtownie padające ciosy. Neytiri powoli zaczęła się wycofywać, dając swej przeciwniczce złudne wrażenie, że zaczyna słabnąć. To była część jej planu, bo jednym ze sposób na wygranie walki jest zmęczenie przeciwnika.
Nieco już zasapana Ronal zaczęła zwalniać i na chwilę zrobiła parę kroków wstecz, łapiąc kilka głębszych oddechów. Wcale jednak nie zamierzała odpuszczać, bo cofnęła się tylko po to, żeby ponownie zaatakować. Trzymając oburącz za koniec kija, chciała wymierzyć jeden decydujący cios w głowę. Neytiri widząc zamiary przeciwniczki, szybko rozsunęła dłonie i uniosła kij nad sobą, co spowodowało zatrzymanie ciosu. Ich dziki wzrok się spotkał. Neytiri z pewnym spokojem i opanowaniem, patrzyła na warczącą Ronal, która ukazywała swe kły. Zaczęły mierzyć swe siły, a żadna z nich nie zamierzała ustąpić. Słyszalny był ich ciężki oddech, gdy próbowały zdobyć dominację. Dopingujący ich tłum, niemal całkowicie ucichł, oczekując na dalszy rozwój sytuacji.
– Teraz! – krzyknął Jake w kierunku swej partnerki.
Neytiri doskonale wiedziała, co teraz należy zrobić. Gwałtownie odepchnęła swą przeciwniczkę, która się zachwiała i posłała jej proste uderzenie w żołądek. Ronal złapała się za miejsce otrzymanego ciosu. Została na tyle zdekoncentrowana, że nie spostrzegła jak Neytiri zmieniła pozycję, ustawiając się nieco z boku. Szybko przykucnęła i trzymając kij oburącz, uderzyła drugim końcem w kostki jej stóp. Tego Ronal się nie spodziewała i nim się zorientowała w sytuacji, leżała już na plecach. Głośno dysząc ze zmęczenia, patrzyła zmrużonym oczami w słońce. Oślepiający widok, przysłonił po chwili stanowczy wyraz twarzy Neytiri. Trzymając swój kij oburącz za środek, jeden z jego końców był wycelowany w twarz pokonanej przeciwniczki.
– Poddajesz się? – zapytała, warcząc i ukazując kły.
Ronal zamknęła oczy i lekko skinęła głową. Było już po wszystkim. Kiedy ponownie je otworzyła, zobaczyła Neytiri z kijem w lewej ręce opartym o piasek i wyciągniętą w jej kierunku prawą dłonią. Chwilę się wahała, gotowa już odrzucić jej pomoc. Spojrzała na swego partnera, którego autorytatywny wyraz twarzy, sugerował uznanie siły argumentów swej przeciwniczki i zakończenie sporu.
C.D.N.
Dodaj komentarz