Było nam pisane- cz.1

4 miesiące wcześniej
  
Szesnaste urodziny. Powinnam czuć się wyjątkowo, tort, przyjaciele, prezenty i przede wszystkim rodzice. Ale to tylko marzenia, nie mam ich odkąd ukończyłam 10 lat. Dlaczego? Bo wychowałam się w domu dziecka. Gdzieś w okresie przedszkola rodzice oddali mnie do ośrodka. Właściwie, nie zasługują na to żeby ich tak nazywać. Na takie miano zasługują ludzie, którzy nas wychowali, zapewnili bezpieczeństwo, dali dach nad głową, a co najważniejsze nas kochają. A oni? Wydali mnie na świat, a kiedy się znudziłam oddali mnie, nawet nie podając powodu. Przez parę miesięcy wierzyłam że jeszcze po mnie wrócą. Ale na marne. Czekałam w swoim pokoju, wpatrując się w niewielkie okno z pobitą szybą i tak codziennie, z czasem ten nawyk znikał. Zamknęłam się w sobie i całe dni przesiadywałam na łóżku, łkając albo przeklinając na los. Na ogól jestem zamknięta w sobie, nie zakolegowałam się z nikim bo sądziłam że tego nie potrzebuję. W wieku piętnastu lat przestałam myśleć, że ktoś mnie zaadoptuje, nie ma sensu. Kto by chciał rozwydrzoną nastolatkę? Gdybym wiedziała jak bardzo się myliłam.
W dniu moich urodzin opiekunki powiadomili mnie, że pewne małżeństwo chce mnie zaadoptować. W jednej chwili się cieszyłam, ale później przyszło mi do głowy że to żart. Kiedy pokazano mi to na papierku przyjęłam to ze stoickim spokojem, a jako że ukończyłam trzynaście lat, to ja muszę się zgodzić na zmianę miejsca zamieszkania. Tylko, że ja nawet nie znam tych ludzi. Jednak to najlepszy prezent na szesnastkę. Wyjście z tej rudery i normalna szkoła. Lecz dlaczego oni akurat chcą mnie a nie jakąś słodką małą dziewczynkę? Nie wiem, nie będę się przejmowała... Chcę stąd wyjść.
-Dobrze, pojadę z nimi. Ale, chcę ich poznać. Jeszcze dziś- takie podałam im warunki.
Mówiłam wam jak się nazywam? Właściwie jak mam na imię, nazwiska nigdy nie miałam. Julka jestem. I to moje popieprzone życie. Miałam spotkać się z nimi po południu, czekałam jak na szpilkach. Łaziłam w kółko po pokoju co chwilę patrząc w okno gdzie jest idealny widok na bramę. Gdzieś około szesnastej przyjechali moi może przyszli rodzice. Jak się przedstawili państwo Lewandowscy wyglądali na przyzwoitych ludzi. Oboje ubrani elegancko i nienaganna postawa. Musieli pewnie trzepać dużo kasy i na oko mięli gdzieś tak 40 lat?
-Chciałaś się z nami spotkać, oczywiście rozumiemy to, zapewne masz jakieś pytania-zaczął mężczyzna, siadając koło swojej żony na starym, zakurzonym tapczanie w moim pokoju. Ja oparłam się o szafę i z założonymi rękami przypatrywałam się im.
-Dlaczego chcecie zaadoptować mnie? Jaki jest haczyk?- Darowałam sobie uprzejmość i spytałam prosto z mostu.
-Nie ma haczyku, kochanie. Chcemy dać szansę większym dzieciom aby nie czuły się odtrącone. Wiemy jak jest Ci ciężko po utracie rodziców- oznajmiła pani domu z życzliwym uśmiechem. Ona zawsze się tak szczerzy? Nie boli ją twarz?
-Nie jest mi ciężko, mam ich gdzieś- mimo mojej opryskliwości babka ciągle się uśmiechała, a jej mąż tylko jej przytakiwał
-Oj, nie mów tak oni...
-Oni mnie nie kochali! Nie są moimi rodzicami- ich twarze nieco przygasły, ale nadal patrzyli na mnie z miłością i bólem.
-Gdyby matka cię nie kochała, nie urodziłaby cię.
-Przepraszam za moje zachowanie, ale proszę postawić się w mojej sytuacji- oczywiście nie przepraszałam na serio. Muszę się podlizać, nie mam zamiaru tkwić w tej budzie przez dwa lata.
-Rozumiemy cię, dlatego chcemy dać Ci szansę na normalną rodzinę- odezwał się milczący facet.
-Dobrze, więc kiedy mogę u was zamieszkać?
-Dziś-odpowiedzieli chórem, a mnie zaschło w gardle.

Ksiazkoholiczka

opublikowała opowiadanie w kategorii miłość, użyła 678 słów i 3806 znaków.

Dodaj komentarz