Minął miesiąc, od czasu mojej przeprowadzki. Belial odwiedzał nas sporadycznie, aczkolwiek wyraźnie okazywał swoją obecność i niezadowolenie mną, w roli nowego lokatora willi Quinn. Li spędzała czas wraz z moją siostrą, z czego nie byłem zbytnio usatysfakcjonowany.Oczywiście, że wolałbym być jej towarzyszem w dzień i w nocy, no ale tak przecież nie wypada. Jeszcze pomyśli, że się zwyczajnie, chamsko narzucam. Co ja plotę? Przez 11 lat nie widziałem na oczy kobiety... No, z wyjątkiem mojej siostry i kobiet, które sporadycznie ojciec sprowadzał do domu na noc. Ale to się nie liczy.
A teraz mam ją tutaj, tak blisko przy sobie i nic mi jej nie zabierze.A nawet, jeżeli coś chciałoby wyrządzić jej krzywdę, nie pozwoliłbym na to.Każdy dzień spędzony obok niej, zwyczajnie ją obserwując, sprawiał, że chciało mi się śpiewać z radości. Nawet jeśli się w niej zakochałem, to było to na tyle silne uczucie, że nie mogłem się skupić na logicznym myśleniu.W dodatku odnalazłem pasję w rysowaniu - zwyczajnie.Haha, co ze mnie za facet, skoro lubię tak bawić się długopisami i kartkami papieru? Poza tym, niech sobie myślą, co chcą. To moja pasja i kocham to robić.
Jesteśmy w parku, moja siostra i Matt gonią Lokiego. Fretka wspina się na drzewo i syczy ponuro, raz po raz zamachując się ogonem w stronę próbującej ją schwytać dłoni Matthiasa.
- Chodź, łysy szczurze! - albinos podejmuje coraz to nowsze próby dorwania futrzaka. Na tę obelgę Li wybucha oburzeniem i patrzy z przyganą na brata.
- Matt, nie obrażaj mojego Lokiego! - piszczy cicho, krzyżując ramiona na piersi. Spoglądam w niebo.Po kilku deszczowych dniach znowu wynurzyło się słońce. Było przepięknie, a w nosie kręcił mi się zapach bzu. - Słyszałeś?! Niech sobie pobiega! MATT ZOSTAW MOJEGO ZWIERZAKA!
- Dobra, dobra, zamknij się. - Matthias kładzie dłoń, przyplaskując rude loki swojej siostry, która na daremno próbuje dosięgnąć czarnymi paznokciami jego twarzy. - Nie rób hałasu, ludzie tu patrzą. Co ty sobie wyobrażasz, Lilith?
- Nie nazywaj mnie tak!
- No dobrze. - mówi chłopak z wyraźną ironią w głosie, na co reaguję głośnym śmiechem. Widzę jak twarz Li purpurowieje i po chwili przybiera kolor dorodnego buraka. - Lilith Amelie Anabelle Quinn.
- Zabiję cię kiedyś, zobaczysz. - rudowłosa grozi mu palcem. Odchrząkuję cicho, oboje zerkają w moją stronę. Mówię:
- Wiecie co? Ja na chwilę pojadę do domu i zostawie kurtkę.Jest naprawdę gorąco, a ja spodziewałem się deszczu... Anabelle to ładne imię. Podoba mi się. - rzucam na odchodne, widząc rumieńce Lilith uśmiecham się błogo.
Jadę ulicą, rozglądając się z ciekawością. W zasadzie to nigdy nie przywiązywałem uwagi do wyglądu mojego miejsca zamieszkania. Tutaj jest tak pięknie i spokojnie... Po prostu cudnie. Oddycham pełną piersią, a zapachy mieszają się przy każdym wdechu.
W jednym momencie wszystko się rozpływa a przed twarzą majaczą mi plamki a głowa tępo uciska. Po twarzy spłynęły mi strużki świeżej krwi, zapewne mojej. Osuwam się na ziemię, a w mojej głowie panuje ciemność i poczucie pustki.
Moje zęby ze szczękiem zaciskają się na czymś twardym. Przed oczami mam mrok, pomimo tego, że są otwarte. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Słyszę tylko bicie własnego serca i przyciszoną rozmowę.
- Obudził się.
- Przecież wiem, bęcwale! - powiedział ten niższy, aczkolwiek o wiele bardziej drażniący głos. Brzmiał jak dysonans dwóch całkowicie niepasujących do siebie dźwięków. Jak tryton*.
- Jest pan pewien, że to on? -zapytał te wyższy, nieco spokojniej.
- Nie ma wątpliwości. Brama nie przepuściłaby tu śmiertelnika. Poza tym jego krew pulsuje czystym złotem i stanowi klucz do układu genetycznego Absolutu. Wystarczy tylko porównać naszą krew, Lucyferze, i krew tego człowieka. Mamy wiele podobnych cech, my i on. Jednak tak samo on i ludzie są bardzo zbliżeni genetycznie. Jest jeden chromosom, który sprawia, że to jego właśnie szukamy. Chromosom który nie jest przeznaczony ani ludziom, ani demonom, lecz absolutom. Najczęściej wytwarza się on z połączenia sukkuba i egzorcysty, najczęściej księdza lub inkuba i zakonnicy, czy też egzorcystki, jak kto woli.
- Ale czy tutaj nie obowiązuje prawo zachowania czystości dla duchowieństwa? - zapytał zdumiony Lucyfer, z nutą ciekawości w głosie.
- Owszem, tak jak i tam. Jednakowoż nie wszyscy się ściśle go trzymają. Tutaj, za niewierność nie karzą śmiercią.
- Czyli ten kundel to pomiot jednego z naszych i plugawej zakonnicy lub księdza? Niedorzeczne! Baal, to niedorzeczne! - Lucyfer był wyraźnie zdenerwowany i niepewny tego, co właśnie słyszy. - Śmierć niewiernym...
- Ucisz się, moje drogie dziecko. Wszak to ciebie zwą najmłodszym. - Baal wyraźnie żartuje ze swojego potomka.Nie rozumiem co to. Jakiś chory cyrk. Mój ojciec nie był księdzem. Matka nie była zakonnicą. Nie słyszałem, by parali się egzorcyzmami. Byliśmy najnormalniejszą z normalnych rodzin, może patologiczną, ale w miarę normalną. Zrywają mi opaskę z oczu. Widzę wysokiego mężczyznę o oliwkowej cerze i długich, zaplecionych w warkocz, złocistych włosach. Jego oczy żarzą się bielą. Gdy patrzy w moim kierunku, przechodzą mnie ciarki.
- Jak dobrze, że się ocknąłeś. - mówi. To zdecydowanie Baal. - Bałem się, że coś ci się stanie.
- Nie trzeba było mu rozpie... Rozbijać głowy butelką. - skomentował brunet o bladej karnacji i zielonych oczach, z dosyć gęstymi brwiami i pieprzykiem pod okiem. Lucyfer.
- To było konieczne. - wzdycha Baal. - Inaczej by nam nie uwierzył. - wyswobadza mnie z więzów i knebli. Jestem oswobodzony, a mimo to tylko siedzę i przyglądam się mężczyznom dosyć nietypowej urody. Rzekłbym - wręcz średniowiecznej.
- Kim jesteście? - pytam, dygocąc nieco ze strachu i zimna. Nie było tu najgoręcej, trzeba przyznać.
- Jestem Baal, czyli bożek natury i te sprawy... Et cetera, et cetera. A to mój pomagier, Lucyfer. Jesteśmy tutaj, Kyle'u Xavierze Amadeuszu Sethamie, by omówić z tobą kwestię twojej krwi. Jest nam ona niezwykle potrzebna, by wyleczyć jedno dziecko, nasze dziecko, w naszej wspólnocie. Jest ono nam niezwykle cenne i szkoda byłoby je utracić.
- Zaraz, zaraz. - unoszę dłonie. - Demony są złe. Tak przynajmniej mnie uczono. Czczenie was jest zakazane, jakiekolwiek kontakty także. A tak w ogóle, to skąd o mnie wiecie? To niemożliwe by zresearchować informacje ot tak sobie.
- Zrisercz.. Sercz.. Nieważne. Mamy źródło informacji, którym jest Bellial, strażnik waszego domu. - Baal usiadł na jednej ze skrzyń. - Demony, czyli my, owszem, jesteśmy źli... Ale nie do tego stopnia. Nawet my mamy wspólnoty i zakładamy rodziny, co niekoniecznie oznacza, że jesteśmy dobrzy. Wasze ludzkie emocje nie są nam obce, jednak my okazujemy je w nieco inny sposób.
- Dobrze... Więc... Czego chcecie? - spojrzałem na Lucyfera, który właśnie oblizywał palce z czegoś, co pachniało jak mleczna czekolada.
- Twojej krwi. Udasz się z nami do naszego świata, do Podziemia. Lub... Mamy dla ciebie kobietę, z którą możesz spłodzić żywego potomka twojej krwi. Wtedy przeznaczymy go na inkubację zamiast tamtego stworzenia.
- Nie mogę, mam tutaj...
- Samiczkę? - Lucyfer objął mnie ramieniem. Z jego ust rzeczywiście kapała czysta czekolada a zielone oczy uważnie mi się przyglądają. Przełykam ślinę. On zachowuje się gorzej niż najgorsi wariaci. Jak dziecko, ale jednocześnie jak jakiś możnowładca, czy król. Wyraża się prostacko, jednak przemawia przez niego głos rozsądku. Zaczynam się na poważnie bać. - Spokojnie! Lilith sobie poczeka, a póki co, mamy tu dla ciebie inną sztuczkę-suczkę. Po urodzeniu potomka i tak zginie, gdyż skazana jest na banicję i egzekucję publiczną. To jak, zgadzasz się?
- Nie. - odpowiadam, czując jak powieka mi drga. Miałbym zostawić Lilith, , , Nigdy! Nawet dla innej kobiety! Nigdy!
- Inaczej, twoja siostra pójdzie zamiast ciebie. - Baal patrzy w sufit. Po chwili zerka na mnie. - Nie oszczędzę jej.
1 komentarz
LittleScarlet
Moje wyczucie czasu takie super, wchodzę na lola a tu proszę :3 No ładnie akcja się rozwija, bardzo ładnie. Chociaż to "przyplaskując włosy" tak bardzo zgrzyta
Allan
@LittleScarlet ;; Nie wiedziałem jak to ująć. No cóż :3