Łukasz (IV) - Pyskacz

Łukasz (IV) - PyskaczRozdział IV – Pyskacz

Całą drogę schodami w dół zastanawiałem się nad kuzynem, który postanowił złożyć mi wizytę. Miałem tylko jednego kuzyna i tuzin kuzynek. Mój kuzyn, który był synem wujka Mirka, miał zaledwie trzy lata. Prawdopodobieństwo, że trzylatek złożył mi wizytę, było bardzo niskie. Bałem się, że to wujek Mirek, który przyszedł z tym małym brzdącem. I gdy tylko uświadomiłem sobie taką możliwość, moje kroki po schodach zrobiły się jeszcze bardziej wolniejsze. Niemal zdrętwiałe. Czego mógł ode mnie chcieć? Czyż nie jasno wyraziłem się w tamten wieczór? Tylko idiota po takim czymś nie zrozumiałby, że nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Tylko idiota ryzykowałby ponowne spotkanie ze mną. Wiedziałby, że tym razem dokończyłbym to, co wtedy zacząłem. Trwał okres, w którym to on bał się mnie, a nie odwrotnie.  

Idealnie pamiętam jego przestraszony wzrok na sali sądowej. Razem z adwokatem byliśmy wcześniej przed rozpoczęciem rozprawy sądowej. Bronił mnie najwyżej postawiony prawnik w Kamiński Company. Uważałem za komiczne to, że będzie bronił mnie prawnik, którego zatrudnia wujek Mirek, na co dzień jeden z udziałowców firmy. Zabawniejsze było to, że jego adwokatem był również adwokat z tej samej firmy - asystent mojego adwokata. Mój ojciec najwyraźniej bawił się ze mną w ten sposób. Wujek Mirek nie chciał sprawy sądowej i wyrzekania o winę. Był gotów zapłacić policjantom, by zatuszowali sprawę. Dałoby mu to możliwość ukarania mnie własnoręcznie, a z drugiej strony bał się, że prawda wyszłaby na jaw.  

To właśnie mój ojciec powiedział, że rozprawa sądowa będzie najlepszym wyjściem. Chciał mnie w ten sposób nauczyć ponoszenia konsekwencji za swoje czyny. Miał wielką nadzieję, że trafię do jakiegoś ośrodka, a gdy wrócę, będę jego godnym następcą. Z drugiej strony był pierdolnięty, bo chciał, by człowiek z wyrokiem i brudnymi papierami przejął jedną z największych firm w Polsce. Był popierdolony tam samo, jak mój wujek. Możliwe, że jeszcze bardziej. Dlatego też matka chciała od niego odejść.  

Mój adwokat nie tyle co mnie bronił, co tylko reprezentował. Nie miał żadnej linii obrony, bo nic mu nie mówiłem.  
     – Trafisz do poprawczaka! – krzyknął oburzony, gdy po raz kolejny nie chciałem odpowiedzieć na pytanie dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem.  
     – No to trafię. Na chuj się przejmujesz, nie ty tam trafisz.  
     – Zrozum, że zmarnujesz sobie tylko życie. Czy do ciebie nic nie dociera?!  
     – Ile masz lat? – spytałem.  
     – Czterdzieści pięć. Dlaczego w ogóle pytasz?
     – Wyglądasz, jakbyś miał sześćdziesiąt pięć. Masz dzieci? Jeśli tak, to pewnie mówią do ciebie już "dziadku". Wyluzuj trochę, weź sobie wolne. Tutaj tracisz tylko czas. Ja ci nic nie powiem, bo nie potrzebuję adwokata. Całe życie musiałem się bronić sam, teraz też dam radę.  
     – Zrobił ci jakąś krzywdę? – spytał bezsilnie.  
     – Jest pan dobrym człowiekiem, dlatego też przepraszam za moje zachowanie. Nie lubię, jak ktoś na mnie naciska. Nie odpowiem na żadne pytania. Mam przecież prawo do nieskładania zeznań i chcę z niego skorzystać. Muszę ponieść konsekwencje, a pan musi zmienić ten ohydny krawat – zaśmiałem się, by odwrócić jego uwagę.  
     – Tobie by się przydał. Lepiej wpłynęłoby to na ocenę sędzi.  
     – Nie będę się mizdrzył przed jakąś sędziną!  

Przeprosiłem go, bo nie zasługiwał na takie traktowanie. Czasem łatwiej było udawać zbuntowanego nastolatka. To było normalne, a ja byłem nienormalny i robiłem wszystko, by swą nienormalność głęboko ukryć. To przestraszony mężczyzna na sali sądowej uczynił mnie takim. Spóźnił się razem ze swoim adwokatem, czym stracił trochę w oczach tej starej pindy, której imienia nie pamiętam. Mniejsza o to, po prostu była sędzią prowadzącą tą sprawę. Stałem naprzeciwko niego i nie czułem strachu. To był pierwszy raz, odkąd sięgam pamięcią. Wciąż boję się go w koszmarach czy myślach, ale wtedy kompletnie się go nie bałem. Poczułem się wspaniale. Staliśmy naprzeciwko siebie, patrzyliśmy sobie w oczy i nic. Nie obawiałem się, że zaraz mnie ukarze, czy też puści jakąś nudną pogadankę o zasadach, jakie mnie obowiązują. Jego twarz była okropna. Sam dziwiłem się, że to ja byłem za to odpowiedzialny. Wyglądał jak nie on. Cieszyłem się, że nie musiałem patrzyć na jego głupi ryj. Połowa była zabandażowana.  

Nie pobiłem go aż tak mocno. Większość jego bandaży były wytwórnią jego fantazji. W porównaniu do krzywdy, jaką mi wyrządził, to było wciąż za mało. Nawet, gdyby cały był zabandażowany i przypominał faraona, to nie bylibyśmy kwita. Połamałem mu kilka żeber, złamałem nos i trochę go poobijałem. Później unikał już kontaktu wzrokowego. Czekał, coś czy palnę. Coś, co mogłoby pogrążyć go i zepchnąć na dno. Nigdy nie lubiłem sądów, a tym bardziej sędzi. Wchodziło to na salę, jakby nie wiadomo kim było i kazało wstawać. A kim ta stara pinda była, żebym podnosił swoje cztery litery z wygodnego krzesła obok swojego adwokata? Rosyjskim carem, czy królową Angielską?  

     – Wielka szkoda, że nie wyrażasz chęci złożenia zeznań. Naszemu psychologowi też nic nie powiedziałeś. Uważam, że całą tą sytuację postrzegasz jako żart i nie zdajesz sobie sprawy z konsekwencji, jakie cię czekają. Jest to haniebne zachowanie, tym bardziej na człowieka w twoim wieku – zaczęła monolog.  
     Zdenerwowała mnie, dlatego też podniosłem się z krzesła i odszedłem od swojego stanowiska, przechadzając się po sali.  
      – Gdzie one są? – zacząłem głośno się zastanawiać.  
     – Ale co?  
     – Tu ich nie ma – krzyknąłem po sprawdzeniu sterty papierów na biurku mojego adwokata. Przechadzałem się dookoła. – Może ty masz, tatusiu? O, tu. W torbie?  
     – Proszę wrócić na miejsce! – oburzyła się pinda.  
     – Kochana siostrzyczka! Może ty masz w tej skórzanej torebce, za jedyne dziesięć tysięcy złotych? Och, pewnie z krokodyla, co? A taka byłaś przeciwko ranieniu zwierzętom. Wegetarianka! Pamiętam jak zarzekałaś się na konferencji, gdy oskarżano naszą firmą o testowanie leków na zwierzętach bez pozwolenia… Prawie się popłakałaś! No pokaż, może tu są.  
     – Idź się leczyć – odparła siostra, po czym dodała: – Czego ty szukasz?!  
     – Jaj. Jaj Mirosława Kamińskiego. Tego durnia, o tam – wskazałem palcem na swojego wujka. – Musiał gdzieś je zgubić, skoro teraz siedzi tam i cichutko płacze. Hipokryta! Nie przejmował się, kiedy to ja przez niego płakałem dniami i nocami.  
     – Przyznaję karę porządkową o wysokości tysiąca złotych, a jeśli nie wrócisz na swoje miejsce, będę zmuszona wyprosić cię z sali rozpraw!  
     – Nie mam pieniędzy. Musi sobie pani sędzia zdać sprawę, że właśnie przyznała karę temu o tam, pokrzywdzonemu – powiedziałem ironicznie. – Tysiąc złotych? Co to dla nich! Proszę przyznać karę o wysokości dziesięciu milionów! Też nie spłacą, prędzej dadzą mnie zabić. Tak właśnie zrobili z moją matką. Nie zapłacili. A przecież mieli dziesięć razy tyle! Proszę mnie wyprosić, będzie mi to na rękę. Mniej czasu spędzę na oglądaniu tych zakłamanych twarzy. A jak ktoś na podłodze znajdzie dwie kuleczki wielkości szczurzych jaj, to niech da znać.  

Po tej rozprawie uznali mnie za niezrównoważonego. Miałem szczęście, że wysłali mnie do poprawczaka, a nie do psychiatryka. Wyszedłem na typowego, zbuntowanego nastolatka, który pozwala sobie na wszystko. Może to i lepiej, że nie doszukali się prawdy. Nogi się pode mną ugięły, gdy znalazłem się na drugim piętrze. Widzenia odbywały się w stołówce. Było tam najwięcej miejsca. Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem w stronę dwuczęściowych, brązowych drzwi. Nagle oświeciło mnie, kto jeszcze mógł mnie odwiedzić. Ten przeklęty dziennikarz. Kiedyś, gdy trafiłem do szpitala, też podał się za mojego kuzyna.  

Pchnąłem drzwi i od razu go zauważyłem. Siedział tyłem do mnie w lewym rogu pomieszczenia. Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i mimowolnie wstał. Ulżyło mi, że był to on, a nie nikt inny. Jednak dziennikarz. Choć sam nie wiedziałem, czy na takie miano zasługiwał. Gdybym opowiedział komuś naszą historię, to stwierdziłby, że był dla mnie kimś więcej, niż tylko jakimś tam dziennikarzem. Jak zwykle prezentował się wyśmienicie. Miał na sobie rozpiętą, skórzaną kurtkę i spodnie o tym samym kolorze – czarnym. Pod rozpiętą kurtką miał na sobie białą koszulkę. Nie był tutaj w pracy, co lekko mnie ucieszyło. Kiedy zjawił się u nas, od razu mi się spodobał. Wziąłem go sobie jako ideał mężczyzny. Młody, wysoki, wysportowany. Krótkie, czarne włosy, piwne oczy. Wyglądał, jakby dopiero co zszedł z planu filmowego, a nie jako praktykujący dziennikarz, który wpadł do nas, by przeprowadzić wywiad z moim ojcem.  

To było jakieś dwa lata temu. Wróciłem ze szkoły i o dziwo ojciec był w domu. Ubrany bardziej elegancko niż zawsze, nerwowo przechadzał się po kuchni. Rozłożyłem książki na dużym blacie w kuchni i przysiadłem do lekcji, aż zadzwonił dzwonek do drzwi. Nikt się do nich nie ruszył więc odpuściłem sobie geografię i ruszyłem w stronę drzwi. Otworzyłem je i szybko przekonałem się, że mężczyzna, któremu otworzyłem drzwi, jest najprzystojniejszym, jakiego kiedykolwiek widziałem. Uśmiechnąłem się głupio, a ten przedstawił się: – Piotr Kamiński, jestem dziennikarzem. I tak oto został w moim życiu.  

     – To, że mamy wspólne nazwisko nie znaczy, że możesz podawać się za członka mojej rodziny – powiedziałem obojętnie i usiadłem naprzeciwko jego. Walczyłem, by nie pokazać, że cieszę się z tej wizyty.  
     – Ciebie też miło widzieć. Inaczej by mnie do ciebie nie dopuścili.  
     – Co tam? Jakiś wywiadzik?  
     – Przestań – uśmiechnął się. – Chciałem cię po prostu zobaczyć.  
     – Bez powodu? Bez żadnych pytań o firmę mojego ojca, lewe przekręty i skorumpowanych polityków? Jakoś trudno mi uwierzyć.  
     – To nie jest ważne. Nie teraz.  

Dwa lata temu Piotrek przeprowadzał wywiad z moim ojcem do magazynu, w którym miał praktyki. Mój ojciec go polubił, a wyraz sympatii udowodnił posadą w jednym z większych polskich gazet i pracą u siebie. Zgodził się, ale nie dał przekupić. Po jakimś czasie zaczął węszyć. O wszystkim powiedział mi niedługo przed pobiciem.  

     Jego zdaniem firma od początku była zaplątana w handel narkotykami. Podobno mój nieżyjący już dziadek stworzył ją właśnie po to. Kamiński Company miała nieograniczony dostęp do substancji narkotykowych, gdzie połowa z nich miała służyć do produkowania narkotyków i sprzedawania ich na rynek rosyjski i dalej na wschód. Podobno sponsorowana była przez rosyjską i kubańską mafię. Jednym słowem przez komunistów. Kłóciłem się z Piotrkiem, że to nie może być prawda, że już dawno ktoś by to odkrył, ale ten miał również dowody na to, że politycy i wyższe służby bezpieczeństwa brały w tym udział i zostały przekupione. Trudno było mi w to uwierzyć, tym bardziej, że mało znałem się na polityce.  

Dlaczego o tym mi mówił? Wiedział, że nienawidziłem tej firmy i rodziny. Po dostaniu szansy od mojego ojca, coraz częściej bywał u nas w domu. Nie podobało się to wujkowi Mirkowi. Piotr był moją defensywą. Tarczą obronną przed bratem ojca. Im częściej bywał w domu, tym rzadziej ten miał okazję do robienia ze mną tego, co chciał. Dlatego też coraz częściej zapraszałem Piotrka do domu. Szybko złapaliśmy wspólny kontakt. Nie podobało się to wujkowi Mirkowi. Zresztą, co mu się podobało? Byłem tylko jego i tak miało zostać. Ale robiłem mu na przekór. Piotrek pokazał mi, że nikt inny poza mną nie ma nade mną włazy. Nieświadomie buntował mnie przeciwko wujkowi. W końcu poczułem coś więcej. I o dziwo moje uczucia były odwzajemnione.  

     – Nie jest tak źle – kontynuowałem monolog o tym, co u mnie. – Ludzie są w miarę mili, raz tylko oberwałem w brzuch.  
     – Od kogo? Nic ci się nie stało? – zmartwił się.  
     – Taki tam. Ciesz się, że nie widziałeś go – zażartowałem.  
     Ostrożnie przyłożył swoje dłonie do moich, po czym je złapał:  
     – Dobra, dobra, Nie kokietuj.  
     – Co robisz? – skrzywiłem się, ale nie zabrałem swoich dłoni.  
     – Nie mogę? Myślałem, że po ostatnim razie…  
     – Nie myśl za dużo.  
     – Ale…  
     – Ile masz lat? – spytałem retorycznie.  
     – Dwadzieścia sześć. Po co pytasz?  
     – No właśnie. A ja siedemnaście.  
     – Niedługo osiemnaście. Sam mówiłeś, że wiek nie ma znaczenia. Chodzi o tamto? Wiem, głupio wyszło, że nas nakrył. Tym bardziej na pierwszym pocałunku – przewrócił oczyma. – Kilka dni po tym dowiedziałem się o pobiciu… Powiedz, dlaczego?  

Jego pytanie przerwało skrzypnięcie wielkich drzwi od stołówki. Starszy policjant, który wcześniej wprowadzał mnie do budynku poinformował, że nas czas się kończy.  

     – Nie rób sobie nadziei – powiedziałem. – A co do całej reszty, to uważam, że masz rację. Ostatnio długo się zastanawiałem nad tymi wszystkimi osobami, którzy byli u nas… Masz rację. Zajmij się udowodnieniem tego, nie mną.  
     – Ale… Poczekaj.  
     – Muszę iść.  

     ***

Źle czułem się po jego wizycie. Przypomniał mi o życiu poza płotem zakładu i wszystkich problemach, które poza nim się toczyły. Tutaj niczym się nie przejmowałem. Żyłem z dnia na dzień, w ogóle ich nie licząc. Jedyne co wiedziałem to to, że czas leciał tutaj szybko. Śniadanie, lekcje, obiad, dyżur, kolacja i spać. Szybko poczułem się tutaj swobodnie. Nie musiałem się martwić, że po powrocie ze szkoły, wujek Mirek będzie już na mnie czekał. Nie musiałem się zastanawiać w jakim humorze dziś jest. Nie musiałem się pilnować, by nie powiedzieć czegoś, co by go rozdrażniło. Czegoś, co stwierdziłby, że jest nieodpowiednie. Nie musiałem się już tym przejmować. To dziwne, że wolność poczułem dopiero w zakładzie zamkniętym. Moje myśli, moje słowa i moje poczynania były wolne. Nikt nade mną nie stał z pasem. Nikt nie chciał fizycznie mnie ukarać. Nikt nie chciał mnie skrzywdzić.  

Minęło kilka dni od jego wizyty, a myśli o tym, co mi powiedział, wciąż nie zniknęły. Sam zacząłem na nowo prowadzić małe śledztwo w swojej głowie. Najprawdopodobniej miał rację co do tego wszystkiego. Zawsze przeczuwałem, że mój ojciec i jego banda nie są aniołkami. Zawsze było to wszystko dla mnie podejrzane, ale milczałem, bo co gówniarzowi było do interesów. Cicho obserwowałem.  

Pewnego dnia zostałem wezwany do dyrektora. Zdziwiłem się, bo nic takiego nie przeskrobałem. Nawet nie miałem okazji osobiście go poznać. Dyrektor chciał poznać każdego, a że był zajęty, gdy dołączyłem do wychowanków, to ta przyjemność mnie ominęła. Podobno był strasznie cięty. Niektórzy w kątach mówili, że nie cierpi dzieci, a siedzi tu tylko dla kasy. Zapamiętałem te opinie, ale i tak wolałem wyrobić sobie swoją własną. Przed początkiem dyżuru podrałowałem schodami w dół na pierwsze piętro. Przywitałem się z panią Banaś, z którą nie miałem łatwych początków i wszedłem w korytarz z drzwiami do gabinetów. Czułem się tam, niczym jak w sklepie spożywczym. Drzwi, a na nich plakietki z danymi, były niczym jak przedmioty na półkach. Od koloru do wyboru. Na początku znajdował się gabinet pana Banasia, do którego akurat chętnie chodziłem. Obok drzwi do jego gabinetu, znajdowały się drzwi do gabinetu drugiego wychowawcy. Często spotykałem go na boisku. Zajmował się najmłodszymi w zakładzie, także Tomkiem.  

Od czasu mojej interwencji, Tomek miał spokój. Nikt już go nie prześladował, przynajmniej tak mi mówił. Zżył się ze mną, a ja nie do końca byłem pewien, czy na pewno tego chcę. Nie chciałem go zawieść. Nie miałem doświadczenia w byciu starszym bratem, czy jakkolwiek mnie spostrzegał. Przychodził do nas, spędzał z nami czas. Pomagał mi i zagadywał. Czasami chodził za mną jak cień, dlatego też nadałem mu ksywkę Cień. Za to na mnie mówili Dowcipniś. Potrzebował mnie, ale nie wiedziałem, czy zdołam być przy nim. Miałem dość swoich problemów. Nie wiedziałem, czy mam w sobie miejsce na cudze.  

Dotarłem do gabinetu dyrektora. Wojciech Malinowski. Malinowski i partnerzy – pomyślałem i zapukałem do jego drzwi. Długo wyczekiwałem odpowiedzi zza drzwi. Prawie podskoczyłem, gdy usłyszałem skrzypnięcie klamki. Dyrektor sam się pofatygował. Otworzył mi drzwi, po czym dłonią wskazał, bym wszedł do gabinetu. Trudno było mi określić ile miał lat. Nie mniej niż czterdzieści, nie więcej niż pięćdziesiąt. Nie bał się być sam na sam z wychowankiem? Nie bał się, że nagle coś mi strzeli i będę chciał mu coś zrobić? A może to ja chciałem, by wszyscy bali się mnie.  

Podał mi dłoń i wskazał krzesło po drugiej stronie ogromnego biurka. Usiadłem. Ostatnio dużo siedziałem, co już zaczynało mnie irytować. Najchętniej pobiegałbym w jego gabinecie, ale nie chciałem być niegrzeczny. Miał na sobie jasnoszarą koszulę i garniturowe spodnie. Dziwne, że mu się chciało. Nienawidziłem garnituru. Szybko zacząłem je nosić. Swój pierwszy założyłem, gdy miałem pięć lat. Pogrzeb matki. Potem było to już normą, bo nawet w szkole wymagali nienagannego ubrania. Dusiłem się w krawacie, tak samo jak w życiu z moją rodziną pod jednym dachem.  

     – Nie mieliśmy okazji się oficjalnie poznać – zaczął poważnym tonem. – Jak ci się u nas podoba? Masz jakieś problemy z innymi wychowankami, bądź z wychowawcami?  
     – Ostrzegano mnie, że kapusiów tutaj nie tolerują – zacząłem dowcipnie.  
     – Nie, nie. Nie o to mi chodzi – zaśmiał się. – Chciałbym wiedzieć, czy wszystko jest w porządku.  
     – Wszystko jest w porządku.  

Uśmiechnął się i wstał ze swojego krzesła. Zaczął przechadzać się po swoim gabinecie, a w międzyczasie na nowo opowiadał mi regulamin placówki. Znałem go wyśmienicie, ale i tak słuchałem. Przynajmniej udawałem, że słucham. Z początku nie rozumiałem o czym mówią te wszystkie dzieciaki. Nie wyglądał ani na złego, ani na wrednego. Wyglądał na normalnego faceta po czterdziestce. Jak bardzo się myliłem…  

     – Prawdę mówiąc, to mam do ciebie jeszcze jedną sprawę.  
     – Tak? – spytałem ciekawy.  
     Wrócił na swoje miejsce i zaczął:  
     – Razem z wychowawcami wpadliśmy na pomysł utworzenia małego teatru tutaj. Wszyscy stwierdziliśmy, że da to duży progres w resocjalizacji – podsumował, a na mojej twarzy pojawił się mały grymas. Resocjalizacja. Miałem tego słowa po dziurki w nosie.  
     – Fajny pomysł, ale co ja mam z tym wspólnego?  
     – Jak na razie jesteśmy w fazie planowania całego przedstawienia i potrzebny nas współreżyser. Zaplanowaliśmy, że odpowiedzialnym za to będzie jeden z dorosłych i jeden z wychowanków.  
     – Niby ja? – domyśliłem się tego, co dalej powie.  
     – Banaś od razu wskazał na ciebie.  
     – Ale ja się kompletnie na tym nie znam. Fakt, często bywałem w teatrze, ale… Nie aż tak często.  
     – Wskazał na ciebie, a w zupełności mu ufam. Byłbyś zainteresowany? Chyba nie muszę mówić w jak pozytywnym świetle by cię to przedstawiło przed sądem.  
     – Uhu, szantaż. A kto jest tym drugim "reżyserem"? Pan Banaś?  
     – W tym roku chciał dać szansę komuś innemu. Zbyszek. Na pewno go poznałeś.  

Zdziwiłem się tą propozycją. Miałem tyle wspólnego z teatrem… Choć pewnie najwięcej z całego grona wychowanków. Gdy ja rozbijałem się po warszawskich teatrach, oni rozbijali się po brudnych, ciemnych ulicach w poszukiwaniach za jakimkolwiek pożywieniem. To wszystko wydawało mi się takie niesprawiedliwe. Dlaczego każdy nie mógł mieć tyle samo? Czemu jeden musiał mieć więcej, a drugi nic? Podczas pobytu tutaj zacząłem również zastanawiać się nad życiem. Po co to życie? Kacper powiadał, że życie na dupie się zaczyna i na dupie się kończy. Może miał rację.  

Z gabinetu dyrektora, pobiegłem w stronę schodów. Za plecami usłyszałem panią Banaś, która krzyknęła, że zero biegania po schodach. Śpieszyłem się na swój dyżur do stołówki. Musiałem pomóc pani Basi z kolacją. Najgorsze było to, że po kolacji musiałem jeszcze pomóc posprzątać. Ale i tak było to lepsze niż mycie podłogi czy szorowanie kibla. Miałem cichą nadzieję, że to ostatnie w ogóle mnie nie spotka. Podobno do tej roboty wysyłani są najbardziej niegrzeczni wychowankowie. Wojtek opowiedział mi historię o Pyskaczu, byłym wychowanku, o którym opowiadali mu koledzy.  

Pyskacz był niezłym przypadkiem. Trafił do tego zakładu pięć lat temu za rozboje i posiadanie narkotyków. Już pierwszego dnia pobił się ze swoim współlokatorem, przez co trafił do przejściówki. Innymi słowami do izolatki. Stawiał się cały czas. Jego opiekunem był pan Banaś, który świetnie sobie z nim poradził. Pewnego razu Pyskacz dostał dyżur w toalecie. Oznaczało to, że musiał wyszorować powyżej wymienione kible. Postawił się panu Banasiowi na apelu przed budynkiem.  

     – Chyba cię pojebało, że będę jakieś śmierdzące kible szorował. Kim ty w ogóle jesteś, żeby przyznawać mi jakieś pierdolone dyżury. Może sam idź je poszorować – zwrócił się do pana Banasia.  

Mimo że Wojtek często przekręcał zdania, to i tak byłem zdziwiony, że do pana Banasia ktoś zwracał się na ty. Ja bym się nigdy nie odważył. Darzyłem go wielkim szacunkiem, a co więcej zaufaniem. Dobrze patrzyłem mu z oczu i czułem, że mogę na nim polegać. Nie raz to udowodnił. Zależało mu na swoich wychowankach i dlatego też zastanawiałem się, co wstąpiło w tego Pyskacza. Chciał być cwany, ale pan Banaś go przechytrzył.  

     – Posłuchaj, chłopcze – pan Banaś złapał go za kołnierzyk od koszulki i przyciągnął do siebie, po czym dodał: – Albo sam, dobrowolnie pójdziesz zrobić to, o co cię proszę, albo wezmę ten dyżur za ciebie. Tylko, że zamiast szczotki, wyczyszczę je twoją niewyparzoną buzią. Wybieraj.  

Byłem pełen podziwu, gdy Wojtek pewnej nocy opowiedział mi tą historię. Nie mogłem przestać się chichrać. Kacper próbował mnie przyciszyć, żebym nie obudził całego piętra. Trudno było mi uwierzyć, że pan Banaś tak z nim postąpił. Ten to umiał się nami zająć. Pyskacz po tym zdarzeniu zachowywał się jak niewiniątko. Dziś jest szczęśliwym ojcem, głową rodziny. Podobno czasami wpada z wizytą do zakładu.  

Wszedłem do ogromnej stołówki i spojrzałem na zegarek. Zostały jeszcze dwie minuty do początku mojego dyżuru. Odetchnąłem z ulgą. Byłem przekonany, że nieźle się spóźniłem. W stołówce było cicho, więc uznałem, że jestem w niej sam. Zacząłem cicho pogwizdywać pod nosem i ruszyłem w stronę kuchni, by przygotować talerze i sztućce. Dla bezpieczeństwa jedliśmy tymi plastikowymi. Weź tu pokrój kotleta takim… Otworzyłem drzwi od szafki i omal nie dostałem zawału.  

     – Kacper! – krzyknąłem przestraszony.  
     – Co, co? Mamy coś na sumieniu, że tak się boimy? – wcześniejszą ciszę przerwał jego wybuch śmiechu.  
     – Zaraz będę miał ciebie!  
     – O, już zrobiłeś ten grymas.  
     – Jaki grymas? – skrzywiłem się.  
     – O, właśnie ten – roześmiał się jeszcze bardziej.  
     – Co ty tutaj robisz?  
     – Przyłączyli mnie do ciebie. Nie cieszysz się?

Nie odpowiedziałem. Nie musiałem. Wiedział, że się cieszę. Sam się okropnie z tego powodu cieszył. Cieszyliśmy się swoją obecnością i szansą do częstszego spędzania czasu razem. Zaprzyjaźniliśmy się. Kacper ponakrywał do stołu, a potem zaczęliśmy przecierać talerze.  

     – Dyrektor chce, żebym był współreżyserem jakiegoś teatru… – pochwaliłem się.  
     – Byłeś u dyrektora? – spojrzał na mnie.  
     – Nom, a co?  
     – Nie, nic. I co sądzisz?  
     – O dyrektorze?  
     – Chyba nie o mnie – zaśmiał się nerwowo.  
     – A chciałbyś wiedzieć, co sądzę o tobie? – drażniłem się.  
     – Najpierw chcę wiedzieć, co sądzisz o dyrze.  
     – Nie wiem. Wygląda na w porządku faceta. Nie do końca rozumiem tej całej nagonki na niego.  
     – Poczekaj tylko – wytknął język. – Narzucał ci się jakoś?  
     – Nie. Co rozumiesz przez narzucanie? – spytałem zaciekawiony.  

Naszą rozmowę przerwała pani Basia, kucharka. To jednak ona się spóźniła, a nie ja. Strasznie przypominała mi moją babcię. Ciekawe co sobie pomyślała, gdy dowiedziała się, gdzie trafiłem. Podobnie jak ja, do dziś nie pozbierała się po śmierci mojej mamy. To musi być okropne… pochować swoje dziecko. Nie do końca wiedziałem co ona czuje, a ona nie do końca wiedziała, co czuję ja. Tak czy tak, oboje straciliśmy najważniejszą osobę w swoim życiu w tym samym czasie. Dlatego też tak dobrze się dogadywaliśmy. Przypominała mamę w wielu sytuacjach. I to w niej uwielbiałem. Była cząstką mamy, której nagle przy mnie zabrakło.  

Minusem dyżuru na stołówce było to, że jedliśmy ostatni. Na początku było trzeba wszystko przygotować, a potem pomóc przy nakładaniu porcji zgłodniałym wychowankom. Miałem swoich dwóch ulubieńców, którym zawsze nakładałem o wiele większą porcję. Pierwszym ulubieńcem był Michał, bo często narzekał, że jest głodny, a drugim Cień, który swoją sylwetką przypominał kościotrupa. Zanim przyłączyli Kacpra do mnie, jemu też nakładałem więcej niż każdemu innemu. Współlokatorska miłość.  

Pani Basia zaufała nam, że posprzątamy po kolacji. Była zestresowana i co chwilę odbierała telefon. Jej wnuczka zachorowała, a córka nie wiedziała co robić. Gdy kolacja dobiegła końca, ta zerwała się do domu, nie wiedząc jak nam dziękować. Zostałem sam z Kacprem w stołówce. Przeskoczył przez ladę, która dzieliła kuchnię ze stołówką i przyniósł dwa czyste talerze ze stolika. Nałożyłem do nich większą porcję makaronu z sosem i zasiedliśmy koło siebie w ławce.  

     – Myślałeś już co po wyjściu stąd? – spytał Kacper.  
     – Boję się takich myśli. Nie wiem co ze mną będzie, gdy stąd wyjdę. Nie chcę wiedzieć. A ty?  
     – Skończę szkołę i pójdę na studia. Jeszcze mam szanse odwrócić wszystko. Stać się dobrym człowiekiem.  
     – Jesteś dobrym człowiekiem – przejechałem dłonią po jego ramieniu.  
     – Wciąż nie powiedziałeś, za co kiblujesz – zwrócił mi uwagę. – Jak jesteś tu miesiąc, tak wciąż nie wiem.  
     – A czy to ważne? – spojrzałem w talerz pełen makaronu.  
     – W sumie, to nie. I tak w ogóle, to mówi się "smacznego" – zwrócił mi uwagę.  
     – Dziękuję – zaśmiałem się.  
     Zacząłem wsuwać makaron z talerza, lecz po chwili Kacper mi przerwał:  
     – Źle to robisz!
     – Ale co? – zdziwiłem się.  
     – No źle jesz. Wybrałeś najgorszy sposób na zjedzenie makaronu.  
     – A niby jaki jest najlepszy? – spytałem podirytowany.  
     – Oglądałeś Zakochanego Kundla?  
     – Raczej nie.  

Kacper zaśmiał się, po czym zawstydził. Złapał w swoje palce makaron i jedną końcówkę wsadził mi do buzi. Zdziwiłem się i myślałem, że to koniec. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy wsadził drugą końcówkę do swoich ust. Przez moją głowę przeleciało milion myśli. Zaśmiał się i zaczął powoli wciągać swoją część makaronu. Poszedłem w jego ślady. Makaron ciągnął się w nieskończoność. Mimowolnie przypomniałem sobie Zakochanego Kundla i tą scenę. Zanim wróciłem na ziemię, nasze usta się spotkały.

Jabber

opublikował opowiadanie w kategorii kryminał, użył 4924 słów i 28081 znaków.

9 komentarzy

 
  • Użytkownik love94

    Ja tu myślałam, że któryś z nich się u****i tym makaronem i będzie trzeba sie pozbyć jakiejś części ubrania... -.- Czekałam na kryminał u ciebie i się nie zawodzę. Tak trzymaj brat

    13 kwi 2014

  • Użytkownik Samotnik

    Kiedy następna część? ;> (Oby jak najszybciej)
    Sam chciałbym przeżyć taką przygodę, a nie się ukrywać ;/

    12 kwi 2014

  • Użytkownik :)

    A sie czepiacie! te male ****y to i tak nic w porowaniu do wiekszosci opowiadan tutaj :smile: jego opowiadanie wiec niech robi tyle bledow ile chce. to niczym jak ze spiewniem. jak coverujesz to nie wypada falszowac a jak masz swoj utwor to mozesz z nim robic co chcesz :smile:

    12 kwi 2014

  • Użytkownik Kubolo

    Misiu, wstawiłem tam przecinek, ponieważ "sam nie wiem, czy to błąd" wtrąciłem w zdanie "I to chyba kwestia gustu, ale […]". :F

    12 kwi 2014

  • Użytkownik fanka ..

    czemu jest wgl w kategorii kryminalne ? nie mogłam znaleźć tego opowiadania ;c

    12 kwi 2014

  • Użytkownik LittleScarlet

    Och, ach i och! No ładnie, ładnie. Kubolo się czepia przecinków, a mnie uwiera "jeszcze bardziej wolniejsze" ;/ "bardziej wolne" albo po prostu "wolniejsze" c: Poza tym zakończenie rekompensuje absolutnie wszystko. <3

    12 kwi 2014

  • Użytkownik Misia

    Kubolo, czepiasz się przecinków a sam go stawiasz niepotrzebnie przed I. :x

    12 kwi 2014

  • Użytkownik Kubolo

    Ciekawa część, ciekawa. :faja: Świetnie opisujesz odczucia bohatera i jego sytuacje, nic dodać, nic ująć. Przyczepiłbym się jedynie do braku przecinków, a czasem niepotrzebnego ich stosowania. I, sam nie wiem, czy to błąd, to chyba kwestia gustu pisarskiego, ale niektóre potoczne powiedzenia i zabiegi są przekręcone. A może robisz to specjalnie? Nie wiem. To raczej subiektywna uwaga. Tak czy owak świetna część i życzę weny. :faja:

    12 kwi 2014

  • Użytkownik Yuuchirokun

    Aaaaaaaa *0* o matko xd jak mogłeś w takim momencie zakończyć T^T muszę czekać na następny T^T ja chce więcejjjjjjjjjjjjjj xD to jest zaje *-* aaaaa .-. Wgl to przez tą historie sam chce do takiego zakładu xd jeżeli bym miał spotkać takiego Kacpra *-* mmmmm ups xd błagam ja cię błagam pisz szybciutko ;*

    12 kwi 2014